DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI

indeks  |  antologia religijna  |  antologia filozoficzna  |  filozofia nauki

Wojciech Sady: wykłady  |  Jiddu Krishnamurti: życie i nauczanie (sites.google)

 

Dziennik Krishnamurtiego

Krishnamurti's Journal. London: Victor Gollancz 1982.
tłum. Wojciech Sady

T

BROCKWOOD PARK
14 września 1973 Onegdaj, wracając ze spaceru wśród pól i lasów...
15 września 1973 Dobrze jest być samemu.
16 września 1973 O tej wczesnej porze ulice małej wioski...
17 września 1973 Idąc wieczorem przez las czułeś zagrożenie...
18 września 1973 To wciąż jedna z najpiękniejszych dolin...
19 września 1973 Nadeszła pora monsunów.
20 września 1973 Tego ranka rzeka zachwycała swym pięknem...
21 września 1973 Dobrze jest budzić się bez choćby jednej myśli...
22 września 1973 Kobieta w sąsiedztwie śpiewała: miała piękny głos ...
23 września 1973 Stał sam na niskim brzegu rzeki ...
24 września 1973 Bez nowej świadomości i zupełnie nowej moralności...
25 września 1973 Patrzył przez okno na zielone, falujące wzgórza...
27 września 1973 Świątynia legła w gruzach, długie korytarze nie miały dachów i drzwi...
28 września 1973 Duży czarny pies właśnie zagryzł kozę...
29 września 1973 Deszcze się kończyły, na horyzoncie płynęły...
30 września 1973 Długa żółtawa żmija pełzła przez drogę w cieniu figowca.
2 października 1973 Świadomość to jej treść...
3 października 1973 Tak wcześnie rano na lotnisku panował chłód...
4 października 1973 W dzieciństwie przesiadywał samotnie pod dużym drzewem...
6 października 1973 Na zielonym polu, zajmującym cały ar, rośnie samotne drzewo...
7 października 1973 Padał jeden z tych górskich deszczy trwających...
8 października 1973 Tego cichego ranka małpy krzątały się wokół…
9 października 1973 Jechaliśmy wąskotorówką zatrzymującą się na prawie każdej stacji.
10 października 1973 Deszcze przyszły i przeszły, olbrzymie głazy połyskiwał…
12 października 1973 Znany guru przybył raz jeszcze aby go spotkać.
13 października 1973 Lecieliśmy zatłoczonym samolotem na wysokości…

RZYM
17 października 1973 Tego upalnego lata doskwierała susza…
18 października 1973 Przed wiekami ktoś napisał długą sanskrycką modlitwę…
19 października 1973 Las spał; biegnąca przezeń kręta ścieżka tonęła w mroku...
20 października 1973 To najstarsza żywa rzecz na tej ziemi.
21 października 1973 W środku bezksiężycowej nocy Krzyż Południa świecił jasno...
22 października 1973 Z małej łodzi płynącej z wolnym nurtem rzeki widać było…
24 października 1973 Daleko w dolinie lśniły przyćmione światła wioski…
25 października 1973 Siedziałeś na kamieniu w pomarańczowym gaju…
29 października 1973 W dolinie pełnej gajów pomarańczowych…

MALIBU
1 kwietnia 1975 Nawet tak wcześnie rano słońce przypiekało.
2 kwietnia 1975 To nie był kraj drzew, łąk, strumieni, kwiatów i wesołości.
3 kwietnia 1975 Jakże niezwykle piękny jest wielki zakręt szerokiej rzeki.
4 kwietnia 1975 Traf chciał, że przez parę miesięcy mieszkał w małym…
6 kwietnia 1975 To nie był ten niezwykły błękit Morza Śródziemnego…

OJAI
8 kwietnia 1975 W tej części świata za wiele nie pada…
10 kwietnia 1975 W ciszy głębokiej nocy i w spokoju poranka, gdy słońce…
14 kwietnia 1975 Wielki wąż pełzł od strony pobliskiego sporego stawu…
17 kwietnia 1975 Przestrzeń jest ładem. Przestrzeń jest czasem, długością…

MALIBU
23 kwietnia 1975 Szeroka rzeka znieruchomiała niczym staw młyński.
24 kwietnia 1975 Wszystko, co żyje, ma własną wrażliwość…

Brockwood Park 14 września 1973

Onegdaj, wracając ze spaceru wśród pól i lasów, przeszliśmy przez gaj rosnący obok dużego, białego domu. Wchodząc tam przez furtkę natychmiast odczuł intensywny spokój i bezruch. Nawet listek nie drgnął. Świętokradztwem wydawało się przechodzić tamtędy, stąpać po ziemi; profanacją było coś mówić, nawet oddychać. Wielkie sekwoje trwały w absolutnym bezruchu, amerykańscy Indianie nazywają je drzewami milczącymi, a teraz one naprawdę milczały. Nawet pies nie polował na króliki. Zamarłeś w bezruchu ledwie śmiejąc oddychać; czułeś się intruzem, gdyż wcześniej gadałeś i śmiałeś się, a wejście do tego gaju bez wiedzy, co tam się znajduje, zaskoczyło cię i zszokowało, zszokowało nieoczekiwanym błogosławieństwem. Serce biło wolniej, oniemiałe z zachwytu. Było to centrum całego tego miejsca. Ilekroć wchodzisz tam teraz, panuje to piękno, ten bezruch, ten dziwny bezruch. Przyjdź kiedy zechcesz, a to tam będzie, pełne, bogate i nienazywalne.

Żadna forma medytacji świadomej nie jest i być nie może medytacją prawdziwą. Rozmyślna próba, by medytować, nie jest medytacją. Ona musi się przydarzyć; nie da się jej przywołać. Medytacja nie jest igraszką czy to umysłu, czy pragnienia i przyjemności. Każda próba, by medytować, jest samym jej zaprzeczeniem. Uświadamiaj sobie jedynie, co myślisz i co robisz, nic więcej. To widzenie, to słuchanie jest tym właśnie działaniem, bez nagrody i kary. Umiejętność działania polega na umiejętności widzenia, słuchania. Każda forma medytacji wiedzie nieuchronnie do zakłamania, do złudzeń, gdyż pragnienie oślepia. W ten piękny wieczór łagodne światło wiosny otulało ziemię.

*******Brockwood Park 15 września 1973

Dobrze jest być samemu. Być samemu to być z dala od świata, a jednak chodzić po jego ulicach. Być samemu idąc pod górę wzdłuż rwącego, hałaśliwego górskiego strumienia, wezbranego źródlaną wodą i topniejącym śniegiem, to uświadamiać sobie to rosnące na pustkowiu drzewo, samotne w swym pięknie. Samotność człowieka na ulicy to ból życia, on nigdy nie jest sam, oddalony, nietknięty i bezbronny. Rozległa wiedza syci niekończącą się niedolę. Żądza ekspresji, z jej frustracjami i bólami, jest tym chodzącym po ulicach człowiekiem; on nigdy nie jest sam. Smutek jest ruchem tej samotności.

Strumień występował z brzegów wezbrany topniejącym śniegiem i wczesnowiosennymi deszczami. Wielkie głazy pod naporem rwących wód wydawały głuche odgłosy. Wysoka, co najmniej pięćdziesięcioletnia sosna zwaliła się w wodę, drogę podmywało. Strumień, barwy łupków, niósł mnóstwo błota. Pola ponad nim pokrywał dywan dzikich kwiatów. Przejrzyste powietrze przenikał niepojęty urok. Śnieg wciąż okrywał wzgórza, a świeży padał na lodowce i wielkie szczyty; pozostaną one białe przez całe lato.

W ten piękny poranek spacerowałeś bez końca, nie czując stromizny wzgórz. Powietrze przenikał zapach czysty i silny. Nikt tą ścieżką nie wędrował, ani w górę, ani w dół. Byłeś sam z tymi ciemnymi sosnami i rwącą wodą. Niebo tylko w górach bywa tak przedziwnie błękitne. Spoglądałeś na nie przez liście i smukłe sosny. Nie było nikogo, z kim można by rozmawiać, umysł też w kółko nie paplał. Czarno-biała sroka przeleciała i znikła w lesie. Ścieżka oddaliła się od hałaśliwego strumienia i zapanowała absolutna cisza. Nie była to cisza po ustaniu hałasu; nie taka, jaka nastaje po zachodzie słońca ani gdy umysł zamiera. Nie była to cisza muzeów i świątyń, ale coś, co nie wiązało się z czasem i przestrzenią. Nie była to cisza, jaką umysł stwarza dla siebie. Słońce przypiekało, a cienie niosły ulgę.

Dopiero niedawno odkrył, że podczas tych długich spacerów, po zatłoczonych ulicach czy odludnych ścieżkach, nie pojawiała się choćby jedna myśl. Od lat chłopięcych tak było, żadna myśl nie przedostawała się do jego umysłu. Patrzył i słuchał, nic więcej. Myśli, ze swoimi skojarzeniami, nie powstawały. Nie tworzyły się wyobrażenia. Pewnego dnia nagle sobie uświadomił, jakie to niezwykłe; często próbował myśleć, ale żadna myśl się nie pojawiała. Podczas tych spacerów, z ludźmi czy bez nich, nie następowały żadne poruszenia myśli. Oto co znaczy być samemu.

Ponad ośnieżonymi szczytami tworzyły się chmury, ciężkie i ciemne; zapewne później miało padać, ale na razie słońce, jasne i czyste, rzucało ostre cienie. Powietrze nadal przenikał ten miły zapach; zmienić go miały nadciągające deszcze. Do pensjonatu w dole było daleko.

Brockwood Park 16 września 1973

O tej wczesnej porze ulice małej wioski były puste, ale w okolicy rosło pełno drzew, ciągnęły się łąki, szumiały wiatry. Nad główną ulicą świeciły lampy, wszystko inne tonęło w mroku. Do wschodu słońca pozostały jakieś trzy godziny. Był czysty, rozgwieżdżony poranek. Ośnieżone szczyty i lodowce wciąż skrywał mrok, prawie wszyscy spali. Po tej górskiej drodze, wąskiej i krętej, nie dało się jechać zbyt szybko, samochód był nowy, na dotarciu. Piękny samochód, silny, o eleganckiej sylwetce. W porannym powietrzu silnik pracował najefektywniej. Na tej szosie prezentował się wspaniale, pnąc się pod górę pokonywał zakręty mocny niczym skała. Nadciągał świt, ukazały się zarysy drzew, długa linia wzgórz i winnice. Zapowiadał się piękny poranek; wśród wzgórz panował miły chłód. Słońce wzeszło, a na liściach i trawach lśniła rosa.

Zawsze lubił urządzenia mechaniczne; raz rozebrał silnik samochodu, który po złożeniu pracował jak nowy. Kiedy prowadzisz samochód medytacja zdaje się następować tak naturalnie. Uświadamiasz sobie okolicę, domy, rolników na polach, markę mijanego samochodu i błękit nieba wśród liści. Nie uświadamiasz sobie natomiast, że medytacja trwa, ta medytacja, która zaczęła się przed wiekami i trwać będzie bez końca. Czas nie jest składnikiem medytacji, nie jest też nim słowo będące medytującym. W medytacji nie ma medytującego. W przeciwnym razie nie jest to medytacja. Medytujący jest słowem, myślą i czasem, a zatem podlega zmianom, powstawaniu i ginięciu. To nie kwiat, który rozkwita i więdnie. Czas jest ruchem. Siedzisz nad brzegiem rzeki, patrzysz na wodę, na nurt i przepływające rzeczy. Kiedy zanurzasz się w wodzie, nie ma patrzącego. W zwykłej ekspresji brak piękna, piękne jest porzucenie słowa i ekspresji, malarskiego płótna i książki.

Ależ ciche są te wzgórza, łąki i drzewa: całą okolicę zalewa światło mijającego poranka. Dwaj mężczyźni kłócili się zajadle, gwałtownie gestykulując, czerwoni na twarzy. Droga biegnie długą aleją drzew, delikatność poranka więdnie.

Przed sobą miałeś otwarte morze, a powietrze pachniało eukaliptusami. Niski i szczupły mężczyzna, muskularny, pociemniały od słońca, przybył z dalekiego kraju. Po krótkim powitaniu przeszedł do ostrej krytyki. Jak łatwo krytykować, gdy nie zna się faktów. Rzekł: „Pan może być wolny i żyć tym wszystkim, o czym mówi, ale fizycznie przebywa pan w więzieniu, omotany przez przyjaciół, nie wiedząc, co się wokół dzieje. Ludzie uznali autorytet, choć pan sam autorytet odrzuca”.

Nie jestem pewien, czy się pan w tej kwestii nie myli. By prowadzić szkołę czy cokolwiek innego, niezbędna jest sieć obowiązków, a może ona istnieć i faktycznie istnieje bez autorytarnych konsekwencji. Autorytet ogromnie szkodzi współpracy i wspólnemu rozpatrywaniu spraw. A to ma miejsce we wszystkich przedsięwzięciach, w jakie się angażujemy. Tak właśnie jest. Jeśli wolno zauważyć, nikt nie wkracza między mnie a innych.

„To, co pan mówi, jest niesłychanie ważne. Wszystko, co pan pisze i mówi powinno być drukowane i kolportowane przez małą grupę ludzi, poważnych i oddanych. Świat eksploduje, a pan się z tym rozmija”.

Znów obawiam się, że nie zdaje sobie pan w pełni sprawy, co się dzieje. Niegdyś mała grupa podjęła się kolportowania tego, co zostało powiedziane. Teraz też mała grupa wzięła na siebie ten obowiązek. Znów, jeśli wolno zauważyć, nie zdaje pan sobie sprawy z tego, co się dzieje.

Wyraził szereg zarzutów, opartych jednak na błędnych założeniach i zasłyszanych opiniach. Nie broniąc się wskazał na to, co faktycznie ma miejsce. Ale –

Jakże dziwni są ludzie.

Wzgórza ginęły w oddali, a wokół rozbrzmiewał zgiełk codziennego życia, powstawanie i przemijanie, smutki i radości. Samotne drzewo na wzgórzu było pięknem tej krainy. Głęboko w dolinie płynął strumień, a za nim biegły tory kolejowe. Musisz porzucić świat, aby ujrzeć piękno tego strumienia.

Brockwood Park 17 września 1973

Idąc wieczorem przez las czuło się zagrożenie. Słońce właśnie zachodziło, samotne palmy widniały na tle złocącego się nieba. Małpy na bananowcu szykowały się do snu. Prawie nikt nie korzystał z tej ścieżki, trudno było na niej kogoś spotkać. Żyło tam wiele jeleni, płochliwych, kryjących się w zaroślach. A jednak zagrożenie trwało, ciężkie i przenikliwe: otaczało cię zewsząd, rozglądałeś się wokół. Nie było tam drapieżnych zwierząt; odeszły stamtąd, miasto leżało za blisko. Z ulgą opuścił to miejsce i wrócił oświetlonymi ulicami. Następnego dnia małpy i jelenie znów tam były, słońce wisiało akurat nad najwyższymi drzewami; natomiast zagrożenie minęło. Wręcz przeciwnie, drzewa, krzaki i małe roślinki zapraszały cię. Znalazłeś się wśród przyjaciół, czułeś się w pełni bezpieczny i najgoręcej witany. Las cię zaakceptował i co wieczór z przyjemnością po nim spacerowałeś.

Puszcze są inne. Fizyczne niebezpieczeństwo stwarzają tam węże i tygrysy. Gdy wędrował po puszczy pewnego popołudnia, nagle zapanowała niezwyczajna cisza. Zamilkł śpiew ptaków, małpy znieruchomiały, wszystko zdawało się wstrzymywać oddech. Zatrzymał się. I równie nagle wszystko znów ożyło; małpy bawiły się przedrzeźniając jedna drugą, ptaki podjęły wieczorny szczebiot, zdał sobie sprawę, że zagrożenie minęło.

W lasach i gajach, gdzie ludzie zabijają króliki, bażanty i wiewiórki, panuje jeszcze inny nastrój. Wchodzisz w świat, gdzie przebywał człowiek ze strzelbą i swym osobliwym okrucieństwem. Odtąd lasy straciły swą delikatność i gościnność, swoiste piękno przepadło, a pełen szczęścia szmer przeminął.

Masz tylko jedną głowę, dbaj o nią, bo to rzecz cudowna. Żadna maszyna, żaden komputer nie mogą się z nią równać. Jest tak bezmierna, tak złożona, tak zdolna, subtelna i płodna. To magazyn doświadczeń, wiedzy, wspomnień. W niej rodzi się każda myśl. To, co stworzyła, jest wręcz niewiarygodne: niedola, zamęt, udręki, wojny, zepsucie, złudzenia, ideały, ból i nieszczęście, wielkie katedry, piękne meczety i świątynie. To fantastyczne, co ona zdziałała i zdziałać może. Ale jednego najwyraźniej zdziałać nie jest w stanie: całkowicie zmienić swego zachowania w stosunku do innej głowy, do innego człowieka. Ani kara ani nagroda zapewne nie przekształcą jej zachowania; wiedza też chyba jej postępowania nie przeobrazi. Ja i ty trwają. Głowa nigdy nie pojmie, że ja to ty, że obserwujący jest tym, co obserwowane. Jej miłość jest jej zwyrodnieniem, jej przyjemność jest jej udręką; bogowie jej ideałów niszczą ją. Jej wolność ją zniewala, wychowuje się ją do życia w więzieniu, a jedynie czynienia go wygodniejszym, przyjemniejszym. Masz tylko jedną głowę, dbaj o nią, nie niszcz jej. Tak łatwo ją zatruć.

Zawsze cechował go ów dziwny brak dystansu między nim a drzewami, rzekami i górami. Nie zostało to ukształtowane: tego nie da się wypracować. Nigdy od innych nie dzieliła go ściana. Cokolwiek mu uczynili czy powiedzieli nie zraniło go, nie zepsuły go pochlebstwa. Jakoś pozostał nietknięty. Nie usuwał się, nie wycofywał, był niczym wody rzeki. Tak niewiele myślał, a nie myślał w ogóle, gdy pozostawał sam. Mózg działał gdy mówił lub pisał, ale w innych wypadkach milkł, działał bez ruchu. Ruch jest czasem, a działanie nie.

Ta dziwna, nieukierunkowana działalność zdaje się zachodzić w trakcie snu i na jawie. Często budzi się z tym działaniem medytacji; coś w tym rodzaju dzieje się niemal nieprzerwanie. Nigdy tego nie odrzucał ani nie przyzywał. Pewnej nocy, obudziwszy się, uświadomił sobie, że wkładano mu do głowy, do samego środka, coś jakby kulę ognia. Przez dłuższy czas przyglądał się temu obiektywnie, jakby zdarzało się to komuś innemu. To nie było złudzenie, iluzoryczny wytwór umysłu. Świt nadchodził i przez rozsunięte zasłony ujrzał drzewa.

Brockwood Park 18 września 1973

To wciąż jedna z najpiękniejszych dolin, otoczona zewsząd wzgórzami, pełna gajów pomarańczowych. Niegdyś wśród drzew i sadów stało tam ledwie kilka domów, ale teraz jest ich o wiele więcej; drogi poszerzono, ruch wzrósł, wzmógł się hałas, zwłaszcza na zachodnim krańcu doliny. Ale wzgórza i wysokie szczyty pozostały te same, nietknięte przez ludzi. W wysokie góry wiodą liczne ścieżki, po których wędrował bez końca. Spotykał niedźwiedzie, grzechotniki, jelenie, a kiedyś natknął się na rysia. Zwierzak stał przed nim, na schodzącej w dół ścieżce, mrucząc i ocierając się o skały oraz niskie pnie drzew. Powiew szedł ku górze, mógł więc się do niego zbliżyć. Ryś autentycznie się cieszył, zachwycony swym światem. Krótki ogon sterczał w górę, spiczaste uszy kierowały się do przodu, rdzawa sierść lśniła czystością, zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że ktoś stoi jakieś sześć metrów za nim. Schodziliśmy ścieżką jakiś kilometr, żaden z nas nie wydawał najmniejszego dźwięku. Było to naprawdę piękne zwierzę, pełne życia i gracji. Gdy dotarliśmy do niewielkiego strumienia, nie chcąc go przestraszyć wyszeptał łagodne pozdrowienie. By nie tracić czasu ryś nawet się nie obejrzał, ale odskoczył i po chwili znikł bez śladu. A jednak przez pewien czas byliśmy przyjaciółmi.

Dolinę wypełnia zapach kwiatów pomarańczowych, niemal przytłaczający, zwłaszcza o świcie i wieczorem. Czuło się go w pokoju, na dworze i w każdym zakątku ziemi, a bóg kwiatów tę dolinę błogosławił. Latem panowały tam wielkie upały, co miało swą specyfikę. Przed wielu laty, gdy tu przybył, panowała cudowna atmosfera, a w mniejszym stopniu panuje nadal. Ludzie ją psują, podobnie jak psują większość rzeczy. Będzie jak niegdyś. Kwiat więdnie i obumiera, ale znów ożyje wraz ze swym pięknem.

Czyś się kiedyś zastanowił, dlaczego ludzie błądzą, ulegają zepsuciu, zachowują się nieprzyzwoicie – agresywnie, gwałtownie i przebiegle? Nie należy winić środowiska, kultury czy rodziców. Chcemy zrzucić odpowiedzialność za to zwyrodnienie na innych lub na jakieś wydarzenie. Wyjaśnienia i przyczyny to łatwe wymówki. Starożytni Hindusi nazwali to karmą: zbierasz to, coś posiał. Psycholodzy zrzucają cały problem na rodziców. To, co twierdzą tak zwani ludzie religijni, oparte jest na ich wierze i dogmacie. Pytanie jednak pozostaje.

Są też inni, z urodzenia szczerzy, dobrzy, odpowiedzialni. Nie zmieniają ich środowisko czy jakieś naciski. Pozostają tacy sami na przekór całej tej wrzawie. Dlaczego?

Wszelkie wyjaśnienia niewiele znaczą. Każde z wyjaśnień jest ucieczką, unikiem przed tym, co jest. A tylko to się liczy. To, co jest, można całkowicie przekształcić dzięki energii, którą marnotrawi się na wyjaśnienia i szukanie przyczyn. Miłości nie ma ani w czasie, ani w analizie, w ubolewaniu i wzajemnym obwinianiu się. Jest wtedy, gdy nie pragnie się pieniędzy i stanowisk, gdy znikają sprytne podstępy jaźni.

Brockwood Park 19 września 1973

Nadeszła pora monsunów. Morze pod ciemnymi, ciężkimi chmurami niemal poczerniało, wiatr przewracał drzewa. Przez parę dni miało gwałtownie padać, a po dniu przerwy zacząć na nowo. We wszystkich stawach rechotały żaby, miły zapach przyniesiony przez deszcze przenikał powietrze. Ziemia znów była czysta, a po paru dniach przedziwnie się zazieleniła. Wszystko rosło w oczach; słońce wschodziło, a rzeczy tej ziemi rozbłyskiwały. Wczesnym rankiem rozlegał się śpiew, wokół uwijały się małe wiewiórki. Wszędzie rosły kwiaty, dzikie i uprawne, jaśminy, róże i nagietki.

Tego dnia drogą wiodącą do morza, pod palmami i tropikalnymi drzewami, szła rozśpiewana grupa dzieci. Pilnie rozglądały się wokół. Wyglądały na szczęśliwe, niewinne i zupełnie nieświadome spraw tego świata. Jedna z dziewczynek poznała nas, podeszła z uśmiechem i przez jakiś czas szliśmy trzymając się za ręce. Żadne z nas nie rzekło ani słowa, a gdyśmy podeszli pod jej dom pozdrowiła nas i znikła w środku. Świat i rodzina zapewne ją zniszczą, urodzi dzieci, będzie nad nimi płakać, a świat poturbuje ją swymi przebiegłymi sposobami. Ale tego wieczora była szczęśliwa i gotowa dzielić się swym szczęściem trzymając cię za rękę.

Gdy deszcze minęły, wracając wieczorem tą samą drogą, pod złocącym się na zachodzie niebem, minął młodzieńca niosącego ogień w glinianym dzbanie. Szedł boso, odziany w czystą lnianą szatę, za nim dwóch mężczyzn dźwigało zwłoki. Wszyscy byli braminami, świeżo umytymi, o dumnych postawach. Młodzieniec niosący ogień zapewne był synem zmarłego. Szli dość szybko. Ciało miało zostać skremowane na którejś z odludnych plaży. To wszystko było tak proste, niepodobne do wytwornego karawanu, obładowanego kwiatami, za którym podąża kolumna eleganckich samochodów, albo do idących za trumną żałobników i głębokiej czerni tego wszystkiego. Widziałeś też zwłoki skromnie okryte, wiezione na rowerowym wózku, by je spalić nad świętą rzeką.

Śmierć jest wszechobecna, a my nie potrafimy z nią żyć. To coś mrocznego, przerażającego, czego należy unikać, o czym nie wolno mówić. Trzymaj ją za zamkniętymi drzwiami. Ale ona zawsze jest. Piękno miłości jest śmiercią, a żadnej z nich nie znamy. Śmierć to ból, a miłość to przyjemność, jedno z drugim się nie zetknie; trzymać je trzeba z dala od siebie, a ten podział jest bólem i udręką. Tak było od początku czasu, ten podział i nieustanny konflikt. Śmierć będzie zawsze towarzyszyć tym, którzy nie pojmują, że obserwujący jest tym, co obserwowane, że doświadczający jest tym, co doświadczane. To niczym wielka rzeka, w którą nas schwytano, ze wszystkimi doczesnymi dobrami, próżnościami, bólami i wiedzą. Dopóki człowiek nie porzuci wszystkiego, co w tej rzece nagromadził i nie dopłynie do brzegu, śmierć będzie wciąż u jego drzwi, śledząc go i czekając. Gdy porzuca tę rzekę, to nie ma brzegu, brzeg jest słowem, tym, kto obserwuje. Porzucił wszystko, rzekę i brzeg. Albowiem rzeka jest czasem, a brzegi są myślami o czasie: rzeka jest upływem czasu, a myśl ma czasową naturę. Kiedy obserwujący porzuca wszystko, czym jest, obserwującego nie ma. To nie jest śmierć. To jest to, co bezczasowe. Nie da się tego poznać, gdyż to, co znane, ma naturę czasową; nie można tego doświadczyć: rozpoznawanie zachodzi w czasie. Wolność od znanego jest wolnością od czasu. Nieśmiertelność to nie słowo, książka, wyobrażenie jakieś wytworzył. Dusza, "ja", atman jest dzieckiem myśli będącej czasem. Gdy czasu nie ma, nie ma śmierci. Jest miłość.

Niebo na zachodzie straciło swą barwę, a tuż nad horyzontem pojawił się księżyc w nowiu, nieśmiały i delikatny. Na tej drodze wszystko zdawało się przemijać: małżeństwo, śmierć, śmiech dzieci i czyjeś łkanie. Obok księżyca zalśniła samotna gwiazda.

Brockwood Park 20 września 1973

Tego ranka rzeka oszałamiała swym pięknem; słońce właśnie wznosiło się nad drzewa i skrytą wśród nich wioskę. Powietrze znieruchomiało, a na wodzie nie było ani zmarszczki. Dzień miał być upalny, teraz jednak panował chłód. Samotna małpa wygrzewała się w słońcu. Zawsze tam siedziała, duża i ciężka. W ciągu dnia znikała, by pojawić się znów wczesnym rankiem na wierzchołku tamaryndowca: gdy robiło się gorąco, drzewo zdawało się ją połykać. Złotozielone muchołówki i gołębie obsiadły parapet; sępy czaiły się na najwyższych gałęziach innego drzewa tamaryndowego. Panował bezgraniczny spokój, a on siedział na ławce, nieobecny dla świata.

Wracając z lotniska ocienioną drogą pełną zielonych i czerwonych papug skrzeczących wśród drzew, ujrzał po przeciwnej stronie drogi coś, co wyglądało na duży tobołek. Gdyśmy podjechali bliżej, tobołek okazał się człowiekiem, prawie nagim, leżącym w poprzek drogi. Samochód zatrzymał się, wyszliśmy. Miał duże ciało i bardzo małą głowę; wpatrywał się przez liście w zdumiewająco błękitne niebo. Myśmy też spojrzeli w górę, ciekawi, na co patrzy: z tego miejsca niebo było naprawdę błękitne, a liście naprawdę zielone. Powiedziano nam, że ten zdeformowany człowiek to jeden z wioskowych głupków. Nie poruszył się i samochód musiał go bardzo ostrożnie ominąć. Wielbłądy ze swymi ładunkami i rozwrzeszczane dzieci przechodziły obok nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Pies okrążył go z dala. Papugi pochłaniał własny zgiełk. Wyschnięte pola, wieśniacy, drzewa, żółte kwiaty – wszystko to zaabsorbowane było własnym istnieniem. W tej niedorozwiniętej części świata nikt takimi ludźmi się nie opiekował, nie istniały też odpowiednie po temu organizacje. Były tam rynsztoki, brud i tłumy ludzi, a święta rzeka płynęła własną drogą. Smutek życia unosił się wszędzie. Na błękitnym niebie, wysoko w górze, godzinami krążyły nieruchome, ciążkoskrzydłe sępy, wypatrując i czekając.

Czym jest zdrowie psychiczne, a czym obłęd? Kto jest normalny, a kto psychicznie chory? Czy politycy są normalni? A kapłani obłąkani? Czy normalni są ci, którzy poświęcili się jakiejś ideologii? Oni nas kontrolują, kształtują, popychają tu i tam – a czy my jesteśmy normalni? Czym jest zdrowie psychiczne? Być pełnym, nie rozbitym na kawałki w działaniu, w życiu, we wszelkiego rodzaju związkach – oto sama istota zdrowia psychicznego. Bycie pełnym, zdrowym i świętym. Być obłąkanym, neurotykiem, psychotykiem, niezrównoważonym, schizofrenikiem, jakkolwiek można by to nazwać, to być pokawałkowanym, rozbitym w działaniu i w tym ruchu związków, który składa się na naszą egzystencję. Sycić antagonizm i podział to wywoływać i podtrzymywać obłęd, a to pochłania reprezentujących was polityków, niezależnie od tego, czy są dyktatorami, czy też sprawują władzę w imię pokoju bądź jakiejś ideologii. A ksiądz: spójrzmy na świat kapłaństwa. Staje taki między tobą a tym, co obaj uważacie za prawdę, zbawiciela, boga, niebo, piekło. On jest interpretatorem, reprezentantem; on dzierży klucze do raju; uwarunkował ludzi za pomocą wiary, dogmatu, rytuału; jest prawdziwym propagandystą. Uwarunkował cię, gdyż pragniesz pociechy, bezpieczeństwa i boisz się jutra. Artyści, intelektualiści, naukowcy, tak bardzo podziwiani i czczeni – czy oni są zdrowi psychicznie? A może żyją w dwóch różnych światach – w świecie idei i wyobrażeń, którym muszą dać wyraz, odizolowani od swych codziennych smutków i przyjemności?

Świat wokół ciebie jest rozbity i ty też taka jesteś, a znajduje to wyraz w konfliktach, zamęcie i niedolach: ty jesteś światem, a świat jest tobą. Zdrowie psychiczne to aktywne życie wolne od konfliktów. Działanie i idea przeczą jedno drugiemu. Widzenie jest działaniem, a nie najpierw tworzeniem idei, a potem postępowaniem zgodnie z wnioskiem. To rodzi konflikt. Analizujący sam jest tym, co analizowane. Gdy analizujący wyodrębnia siebie jako coś różnego od tego, co analizowane, wywołuje konflikt, a konflikt jest żywiołem niezrównoważonych. Obserwujący jest tym, co obserwowane i na tym polega zdrowie psychiczne, pełnia, a temu, co święte, towarzyszy miłość.

Brockwood Park 21 września 1973

Dobrze jest budzić się bez choćby jednej myśli i jej problemów. Umysł jest wtedy wypoczęty; uporządkował własne wnętrze i właśnie dlatego sen jest taki ważny. Albo uporządkował swe związki i działania na jawie, co zapewnia mu pełny wypoczynek podczas snu, albo śniąc próbuje uporządkować swe sprawy. Za dnia znów zapanuje chaos wywołany przez tak wiele czynników, a w trakcie godzin snu umysł spróbuje wyplątać się z tego zamętu. Umysł, mózg może sprawnie, obiektywnie funkcjonować jedynie wtedy, gdy panuje ład. Konflikt w dowolnej postaci jest nieładem. Pomyśl, przez co umysł przechodzi co dzień: próba zaprowadzenia ładu podczas snu i nieład na jawie. Oto konflikt życia, dzień po dniu. Mózg może funkcjonować jedynie wtedy, gdy jest bezpieczny, a nie pogrążony w sprzecznościach i zamęcie. A zatem próbuje znaleźć bezpieczeństwo w jakiejś neurotycznej formule, co jeszcze potęguje konflikt. Ład to przeobrażenie całego tego bałaganu. Kiedy obserwujący jest tym, co obserwowane, panuje pełny ład.

Na wąskiej drodze biegnącej obok domu, ocienionej i cichej, mała dziewczynka wypłakiwała swe żale tak, jak to tylko dzieci potrafią. Miała zapewne pięć lub sześć lat, niska jak na swój wiek. Siedziała na ziemi, a łzy spływały jej po policzkach. Usiadł obok i zapytał, co się stało, ale nie była w stanie mówić, zadławiona płaczem. Pewnie ktoś ją uderzył, albo zepsuła jej się ulubiona zabawka, a może ostro odmówiono jej czegoś, czego pragnęła. Matka wyszła, potrząsnęła nią i zabrała do domu. Ledwie na niego spojrzała, byli przecież obcy. Parę dni później, gdy wędrował tą samą drogą, dziewczynka wybiegła z domu, rozpromieniona i poszła z nim kawałek. Zapewne matka pozwoliła jej iść z obcym. Często chadzał po tej ocienionej drodze, a dziewczynka wraz z bratem i siostrą wychodziła przed dom, by go pozdrowić. Czy kiedyś zapomną o swych krzywdach i smutkach, czy też stopniowo wytworzą w sobie nawyki ucieczki i oporu? Rozpamiętywanie krzywd zdaje się stanowić naturę ludzi, a to deformuje ich działania. Czy ludzki umysł może być wolny od krzywd lub ran? Nie doznawać krzywd to być niewinnym. Jeśli ciebie nie skrzywdzono, to naturalnie nie będziesz krzywdził innych. Czy to możliwe? Kultura, w jakiej żyjemy, głęboko rani umysł i serce. Hałas i brud, agresja i współzawodnictwo, gwałt i edukacja – to wszystko i nie tylko to zadręcza nas. A jednak musimy żyć w tym świecie brutalności i oporów: jesteśmy światem, a świat jest nami. Czym jest to, co doznaje krzywd? Obraz siebie, jaki każde z nas stworzyło, jest tym, co doznaje krzywd. O dziwo, te obrazy na całym świecie są te same, z paroma modyfikacjami. Istota twego obrazu jest taka sama, jak obrazu stworzonego przez człowieka tysiące kilometrów dalej. A zatem ty jesteś tym mężczyzną bądź kobietą. Twoje krzywdy są krzywdami tysięcy: ty jesteś innymi.

Czy można nie doznawać krzywd? Tam, gdzie są urazy, nie ma miłości. Tam, gdzie są krzywdy, miłość sprowadza się do przyjemności. Jedynie gdy odkrywasz dla siebie piękno niedoznawania krzywd, wszystkie dawne krzywdy znikają. W pełni teraźniejszości przeszłość przestaje ciążyć.

Nigdy nie został skrzywdzony, choć tak wiele mu się przydarzyło, pochlebstwa i zniewagi, groźby i gwarancje bezpieczeństwa. Nie żeby był niewrażliwy, nieświadomy: nie tworzył obrazu siebie, nie wyciągał wniosków, nie ulegał ideologiom. Obraz jest oporem, a gdy go brak, jest bezbronność, nie ma zaś krzywd. Nie można próbować stać się bezbronnym i wysoce wrażliwym, gdyż to, czego się szuka i co się znajduje jest inną formą tego samego obrazu. Zrozum cały ten ruch, nie tylko werbalnie, ale wejrzyj w niego. Uświadom sobie całą jego strukturę bez zastrzeżeń. Ujrzenie tej prawdy kładzie kres tworzeniu obrazów.

Na powierzchni stawu, pełnego wody, lśniło tysiące odbić. Ściemniało się, a niebo otwarło się.

Brockwood Park 22 września 1973

Kobieta w sąsiedztwie śpiewała: miała piękny głos, nieliczni słuchacze byli zachwyceni. Słońce zachodziło za mangowce i palmy, złoto mieszało się z zielenią. Śpiewała pieśni religijne, głos zyskiwał głębię i miękkość. Słuchanie jest sztuką. Gdy słuchasz zachodniej muzyki klasycznej lub tej kobiety, siedząc na podłodze, to albo się rozczulasz, albo pojawiają się wspomnienia z dawnych lat, czasem myśl ze swymi skojarzeniami szybko zmienia twe nastroje, a czasem wybiegasz w przyszłość. Albo słuchasz bez poruszeń myśli, w pełnej ciszy, w całkowitym milczeniu.

Słuchanie czyichś myśli lub kosa na gałęzi, a może tego, co zostało powiedziane, bez odzewu myśli, odsłania zupełnie inny sens niż ten, który chwyta myślenie. Oto sztuka słuchania, słuchania z pełną uwagą: nie ma centrum, które by słuchało.

Cisza gór ma głębię, której brak dolinom. Jedne i drugie mają własną ciszę; cisza wśród chmur ogromnie różni się od ciszy wśród drzew; cisza między dwiema myślami jest bezczasowa; cisze przyjemności i lęku są namacalne. Sztuczna cisza, jaką może wytworzyć myśl, jest śmiercią; cisza między hałasami to brak hałasu, ale nie cisza, tak jak brak wojny nie jest pokojem. Mroczna cisza katedry bądź świątyni, specjalnie wytworzona przez człowieka, jest pradawna i piękna. Istnieje cisza przeszłości i cisza przyszłości, cisza muzeum i cmentarza. Ale to wszystko nie jest ciszą.

Ten człowiek siedział bez ruchu nad brzegiem pięknej rzeki przez ponad godzinę. Przychodził tam co rano, świeżo umyty, czas jakiś śpiewał sanskryckie pieśni, po czym gubił się w swych myślach; chyba nie zważał na słońce, zwłaszcza poranne. Pewnego dnia przyszedł i zaczął mówić o medytacji. Nie należał do żadnej medytacyjnej szkoły, uważał je za bezużyteczne, pozbawione rzeczywistego sensu. Samotny, nieżonaty, dawno temu porzucił drogi tego świata. Kontrolował swe pragnienia, kształtował myśli i wiódł samotne życie. Nie był zgorzkniały, próżny czy zobojętniały; zapomniał o tym wszystkim przed laty. Medytacja i rzeczywistość stanowiły jego życie. Gdy mówił, szukając odpowiednich słów, słońce zaszło i zstąpiła na nas głęboka cisza. Po chwili, gdy gwiazdy zbliżyły się do ziemi, rzekł: „Istnieje ta cisza, której szukałem wszędzie, w książkach, u nauczycieli i w sobie. Wiele znalazłem, ale nie ją. Przyszła nieszukana, nieprzywoływana. Czy zmarnowałem życie na sprawy bezwartościowe? Nie ma pan pojęcia, przez co przeszedłem: posty, wyrzeczenia, praktyki. Dawno temu pojąłem, że są daremne, ale nigdy nie natrafiłem na tę ciszę. Co mam robić, by w niej pozostać, by ją zatrzymać, zachować w sercu? Pan, jak sądzę, powie: nie rób nic, gdyż nie da się jej przywołać. Ale czy mam nadal wędrować po tym kraju, powtarzając to i kontrolując? Siedząc tu jestem świadom tej świętej ciszy, przez nią patrzę na te gwiazdy, na te drzewa, na rzekę. Choć widzę i czuję to wszystko, to naprawdę tam nie jestem. Jak to pan kiedyś powiedział, obserwujący jest tym, co obserwowane. Teraz pojmuję, co to znaczy. Błogosławieństwa, którego szukałem, nie da się znaleźć szukając. Na mnie już czas”.

Rzeka pociemniała, na wodzie pojawiły się odbicia gwiazd. Hałasy dnia stopniowo cichły, rozległy się łagodne odgłosy nocy. Patrzyłeś na gwiazdy i skrytą w mroku ziemię, a świat się oddalił. Piękno, będące miłością, zdawało się zstępować na ziemię i na to, co się na niej znajduje.

Brockwood Park 23 września 1973

Stał sam na niskim brzegu rzeki; nie była za szeroka, po drugiej stronie widział ludzi. Gdy głośno rozmawiali, prawie ich słyszał. Podczas pory deszczowej rzeka łączyła się z oceanem. Całe dnie padało i woda przedarła się przez piaski ku czekającemu morzu. Obfite opady sprawiły, że rzeka – dość szeroka na to, by pomieścić długą, wąską wyspę, zieloną od krzaków, paru drzew i niewielkiej palmy – oczyściła się i dało się bezpiecznie w niej pływać. Gdy woda opadała, krowy przechodziły w bród i pasły się na tej wyspie. Miła, przyjazna rzeka, zwłaszcza tego ranka.

Stał tam na pustym brzegu, nietknięty i daleki. Miał czternaście lat, może mniej. Niedawno znaleźli jego i jego brata, panował zamęt, nagle uczyniono go kimś ważnym. Stanowił centrum czci i oddania, w niedalekiej przyszłości miał stać się przywódcą organizacji dysponującej dużym majątkiem. To wszystko, a także rozwiązanie tej organizacji, miało dopiero nastąpić. Pierwszym i trwałym wspomnieniem tamtych dni i zdarzeń było to, jak stał sam, zagubiony i dziwnie odległy. Nie pamięta dzieciństwa, szkół i kar cielesnych. Po latach ten sam nauczyciel, który go krzywdził, opowiedział mu, że chłostał go prawie codziennie; płakał zostawiany na werandzie póki nie zamknięto szkoły, aż nauczyciel wychodził i kazał mu iść do domu; a jeśli nie poszedł, zostawał na werandzie, zupełnie zagubiony. Chłostano go, rzekł ten człowiek, gdyż nie był w stanie nauczyć się czy zapamiętać niczego, co przeczytał lub co mu powiedziano. Później ten nauczyciel nie mógł uwierzyć, że ów chłopiec stał się człowiekiem, który wygłosił mowę, jakiej wysłuchał. Był bezgranicznie zdumiony i pełen zbędnego respektu. Wszystkie te lata minęły nie pozostawiając blizn czy wspomnień w jego umyśle; jego przyjaźnie, jego uczucia, nawet lata spędzone z tymi, którzy źle go traktowali – jakoś żadne z tych zdarzeń, miłych czy brutalnych, nie pozostawiło w nim śladów. Niedawno pewien pisarz zapytał, czy mógłby przywołać te przedziwne wydarzenia, opowiedzieć, jak odkryto jego i jego brata i tak dalej; a gdy odparł, że tego wszystkiego nie pamięta, może zaś tylko powtórzyć to, co opowiedzieli mu inni, ten człowiek otwarcie i szczerze oświadczył, iż się popisuje i udaje. Nigdy świadomie nie wyparł żadnego ze zdarzeń, miłych czy niemiłych, jakie przenikały do jego umysłu. Przychodziły, nie pozostawiały śladów i przemijały.

Świadomość to jej treść: treść tworzy świadomość. Nie da się ich od siebie oddzielić. Nie ma ciebie i kogoś innego, jest tylko treść tworząca świadomość jako „ja” i nie „ja”. Treści zmieniają się zależnie od kultury, dziedzictwa rasowego, nabytych technik i umiejętności. Te dzielą nas na artystów, naukowców itd. Specyficzne cechy charakteru są reakcją uwarunkowań, a uwarunkowania są ludziom wspólne. To uwarunkowanie jest treścią, świadomością. Ta z kolei rozpada się na to, co świadome i na to, co ukryte. To, co ukryte, zyskuje na znaczeniu, gdyż nie ogarnęliśmy go jako całości. Wspomniany podział następuje, gdy obserwujący nie jest tym, co obserwowane, gdy doświadczający postrzegany jest jako odrębny od doświadczenia. To, co ukryte, jest niczym to, co jawne; obserwacja – nasłuchiwanie tego, co jawne – jest widzeniem tego, co ukryte. Patrzenie to nie analizowanie. W analizie uczestniczy analizujący i to, co analizowane, a ta fragmentacja wiedzie do niedziałania, do paraliżu. W patrzeniu nie ma obserwującego, a zatem działanie następuje natychmiast; nie ma przerwy między ideą a działaniem. Idea, wniosek, są obserwującym – widzącym odrębnym od widzianej rzeczy. Identyfikacja to akt myśli, a myśl to fragmentacja.

Wyspa, rzeka i morze, palmy i budynki, nadal tam są. Słońce właśnie wyjrzało zza skłębionych chmur, zbitych i wznoszących się ku górze. Rybacy, odziani tylko w przepaski na biodrach, rzucali sieci, by złowić jakieś marne, małe ryby. Niechciane ubóstwo degraduje. Jakże miły był wieczorny spacer wśród mangowców i pachnących kwiatów. Jakże piękna jest ziemia.

Brockwood Park 24 września 1973

Bez nowej świadomości i zupełnie nowej moralności nie da się radykalnie zmienić obecnej kultury i struktury społecznej. To oczywiste, a jednak lewica, prawica i rewolucjoniści próbują to ignorować. Każdy dogmat, każda formuła, każda ideologia przynależą do starej świadomości, są wytworami myśli, która wciąż dokonuje podziałów – na lewicę, prawicę, centrum. Takie postępowanie nieuchronnie doprowadzi do rozlewu krwi przez prawicę, przez lewicę bądź do totalitaryzmu. To właśnie dzieje się wokół. Dostrzega się konieczność społecznej, ekonomicznej i moralnej zmiany, ale odpowiedzi udziela stara świadomość, a główną w tym rolę odgrywa myśl. Zamęt, chaos i nędza, w jakie popadły ludzkie istoty, mieszczą się w obrębie starej świadomości, a bez dogłębnej jej przemiany każde ludzkie działanie, polityczne, ekonomiczne czy religijne, doprowadzi jedynie do niszczenia ziemi i siebie wzajem. To tak oczywiste dla każdego zdrowego na umyśle.

Musimy być światłem sami dla siebie; to światło jest prawem. Innego prawa nie ma. Wszystkie inne prawa stworzyła myśl, są zatem fragmentaryczne i sprzeczne. Być światłem dla siebie to nie iść za światłem cudzym, jakkolwiek byłoby ono rozsądne, logiczne, pradawne i jakkolwiek przekonujące. Nie można być światłem dla siebie pozostając w mrocznych cieniach autorytetu, dogmatu, wniosku. Moralności nie stworzyła myśl; nie wytworzyły jej naciski środowiska; nie jest niegdysiejsza, tradycyjna. Moralność jest dzieckiem miłości, a miłość to nie pragnienie i przyjemność. Rozkosz seksualna lub zmysłowa nie jest miłością.

Wysoko w górach prawie nie było ptaków; żyło tam nieco kruków, spotykało się jelenie, a z rzadka niedźwiedzia. Wielkie milczące sekwoje rosły wszędzie, górując nad resztą drzew. Tę wspaniałą krainę wypełniał spokój, gdyż zakazano polowań. Wszystkie zwierzęta, drzewa i kwiaty pozostawały pod ochroną. Siedząc pod jedną z tych wielkich sekwoi uświadomił sobie historię ludzkości i piękno ziemi. Gruba, ruda wiewiórka przebiegła pełna gracji, zatrzymała się parę metrów dalej, patrząc i dziwiąc się, co tu robisz. Ziemia wyschła, choć nieopodal płynął strumień. Liście ani drgnęły, a wśród drzew unosiło się piękno ciszy. Za zakrętem po wąskiej dróżce powoli szła niedźwiedzica z czwórką małych, nie większych od dużych kotów. Pognały by wspiąć się na drzewa, a matka przypatrywała mu się bez ruchu, nie wydając żadnego dźwięku. Dzieliło nas jakieś piętnaście metrów; była olbrzymia, brązowa i gotowa do ataku. Natychmiast odwrócił się i odszedł. Każde z nas zrozumiało, że nie ma powodów do niepokoju ani zamiaru, by kogoś skrzywdzić, ale tak czy inaczej cieszył się, że chroniły go drzewa, wiewiórki i gadatliwe sójki.

Wolność to bycie światłem dla siebie; wtedy nie jest to abstrakcja, wyczarowana przez myśl. Faktyczna wolność jest wolnością od zależności i przywiązań, od tęsknoty za doznaniami. Wolność od samej struktury myślowej to bycie światłem dla siebie. W tym świetle podejmowane są wszelkie działania, a wtedy nie ma w nich sprzeczności. Sprzeczność istnieje tylko wtedy, gdy to prawo, światło, zostaje oddzielone od działania, gdy od działania oddziela się ten, kto działa. Ideał, zasada to jałowe poruszenia myśli, nie mogą one współistnieć z tym światłem; jedno przeczy drugiemu. To światło, to prawo jest odrębne od ciebie; tam, gdzie jest obserwujący, tego światła, tej miłości brak. Strukturę obserwującego wytworzyła myśl, która nigdy nie jest nowa, nie jest wolna. Nie ma „jak”, nie ma systemu, praktyki. Jest tylko widzenie będące działaniem. Musisz widzieć, nie przez cudze oczy. To światło, to prawo, nie jest ani twoje, ani innych. Jest tylko światło. Tym jest miłość.

Brockwood Park 25 września 1973

Patrzył przez okno na zielone, falujące wzgórza i mroczne lasy rozświetlone porannym słońcem. Tego pięknego ranka nad lasami unosiły się olbrzymie chmury, białe, o pofałdowanych kształtach. Nic dziwnego, że starożytni lokowali siedzibę bogów między nimi a górami. Wszędzie wokół kłębiły się wielkie obłoki na błękitnym, jasnym niebie. O niczym nie myślał, a jedynie patrzył na piękno świata. Zapewne wyglądał przez to okno od dłuższego czasu i coś się zdarzyło, nieoczekiwane, nieproszone. Nie da się czegoś takiego przywołać czy zapragnąć, bezwiednie bądź świadomie. Wszystko zdawało się wycofywać i ustępować miejsca jedynie temu czemuś, nienazywalnemu. Nie znajdziesz tego w żadnej świątyni, meczecie czy kościele, albo na zadrukowanej stronie. Nie znajdziesz tego nigdzie, a cokolwiek znajdziesz, nie będzie tym czymś.

Wśród tłumów ludzi wypełniających tę ogromną budowlę w pobliżu Złotego Rogu usiadł obok żebraka odzianego w łachmany, ze spuszczoną głową odmawiającego jakąś modlitwę. Ktoś zaczął śpiewać po arabsku. Jego piękny głos wypełnił całe sklepienie i ogromny gmach, zdawał się wstrząsać budynkiem. Dziwnie oddziałał na wszystkich obecnych, słuchali tych słów i głosu z wielkim szacunkiem, a zarazem z zachwytem. Był wśród nich obcy, przyjrzeli mu się, a potem o nim zapomnieli. W obszernym holu, pełnym ludzi, panowała cisza; odprawili swe rytuały i jeden po drugim wychodzili. Zostali tylko on i żebrak; potem żebrak też sobie poszedł. Wielką kopułę wypełniła cisza, budowla opustoszała, zgiełk życia przeniósł się gdzie indziej.

Jeśli kiedyś powędrujesz samotnie w wysokie góry, między sosny i skały, zostawiwszy wszystko w odległej dolinie, gdy pośród drzew umilkną wszelkie dźwięki, a wszystkie myśli znikną, to być może to do ciebie przyjdzie: to, co inne. Jeśli je zatrzymasz, nigdy już nie wróci; to, co zatrzymujesz, jest wspomnieniem tego czegoś, martwym i minionym. To, co zatrzymujesz, nie jest rzeczywiste; twe serce i umysł są za małe, mieszczą w sobie tylko rzeczy myśli, a to jest jałowe. Oddal się od tej doliny, idź jeszcze dalej, zostawiając wszystko w dole. Możesz wrócić i, jeśli chcesz, pozbierać to, ale utraci ono swój ciężar. Nigdy już nie będziesz taki sam.

Po długiej, parogodzinnej wspinaczce, ponad granicą drzew, znalazł się wśród skał, w tej ciszy, jaka panuje w górach; rosło tam nieco zdeformowanych sosen. Wiatr umilkł i wszystko znieruchomiało. Wracając, od skały do skały, nagle odskoczył, usłyszawszy grzechotnika. Wąż leżał parę metrów dalej, gruby i prawie czarny, z grzechotką pośrodku spirali, czujny. Miał trójkątną głowę z rozwidlonym językiem, chowającym się i wysuwającym, z ciemnymi, czujnymi oczami, gotów do ataku, gdyby podszedł bliżej. Pozbawiony powiek, przez pół godziny, a może dłużej, wpatrywał się w niego. Wolno się prostując, z głową i ogonem skierowanym ku niemu, utrzymując kształt litery U, zaczął odpełzać, a gdy on spróbował się zbliżyć, natychmiast zwinął się, gotów by uderzyć. Czas jakiś prowadziliśmy tę grę; wreszcie zmęczył się i odpełzł. To było coś naprawdę przerażającego, grubego i śmiercionośnego.

Musisz pozostać sam, z drzewami, łąkami i strumieniami. Nigdy nie jesteś sam, jeśli dźwigasz rzeczy myśli, jej wyobrażenia i problemy. Nie wolno napełniać umysłu skałami i chmurami tej ziemi. Musi on być pusty, niczym właśnie wytworzone naczynie. Wtedy ujrzysz coś w pełni, coś, czego nigdy nie było. Nie ujrzysz tego, jeśli ty tam jesteś; by to zobaczyć, musisz umrzeć. Myślisz może, że jesteś czymś ważnym w tym świecie, ale tak nie jest. Możesz posiąść wszystko, co myśl poskładała, ale jest to stare, zużyte, już się rozpada.

W dolinie panował dziwny chłód, a nieopodal chaty wiewiórki czekały na orzechy. Karmiono je codziennie w budce na stole. Zaprzyjaźnione, zaczęłyby zrzędzić, gdybyś nie pojawił się na czas. Sójki też czekały hałasując wokół.

Brockwood Park 27 września 1973

Świątynia legła w gruzach, długie korytarze nie miały dachów i drzwi, a posągi głów. Przekształciła się w sanktuarium dla ptaków i małp, papug i gołębi. Niektóre z bezgłowych posągów wciąż urzekały swym pięknem i niewzruszonym dostojeństwem. Całe to miejsce zaskakiwało czystością, mógł usiąść na ziemi by podziwiać małpy i skrzeczące ptaki. Dawno temu świątynia z pewnością przeżywała czasy świetności, wypełniona tysiącami czcicieli, girlandami kwiatów, dymem kadzideł i odgłosami modlitw. Tamtą atmosferę wciąż się czuło, nadzieje wyznawców, ich lęki i pobożność. Święte sanktuarium umarło dawno temu. Teraz małpy znikły, gdyż upał rósł, ale papugi i gołębie gniazdowały w otworach i szczelinach. Ta stara zrujnowana świątynia stała zbyt daleko, by wieśniacy kontynuowali dzieło zniszczenia. Gdyby przybyli, sprofanowaliby tę pustkę.

Religia stała się przesądem, czcią oddawaną obrazom, wiarą i rytuałem. Utraciła piękno prawdy; kadzidło zastąpiło rzeczywistość. Miejsce bezpośredniej percepcji zajęły podobizny wykute przez dłoń bądź umysł. Jedynym celem religii jest całkowite przeobrażenie człowieka. A cały ten cyrk odbywający się wokół to nonsens. Oto dlaczego prawdy nie da się znaleźć w żadnej świątyni, kościele czy meczecie, niezależnie od ich piękna. Piękno prawdy i piękno kamienia to dwie różne rzeczy. Jedno otwiera drzwi do bezmiaru, drugie do więzienia; jedno do wolności, drugie do zniewolenia myśli. Romantyzm i sentymentalizm przeczą samej naturze religii, podobnie jak intelektualne igraszki. Potrzebujemy wiedzy, aby działać, funkcjonować efektywnie i obiektywnie, ale nie służy ona przeobrażeniu człowieka; wiedza to struktura myślowa, a myśl jest nudnym powtarzaniem tego, co wiadome, choćby ulegało ono modyfikacjom i rozszerzeniom. Nie ma wolności na drogach myśli, tego, co znane.

Duży wąż leżał w bezruchu w wyschniętej grzędzie pola ryżowego, soczyście zielonego i lśniącego w porannym słońcu. Chyba odpoczywał bądź czekał na nieostrożną żabę. Żaby zawożono statkiem do Europy jako przysmak. Wąż był długi, żółtawy i nieruchomy, barwy niemal takiej jak wyschnięta ziemia, prawie niewidoczny, jednak światło dnia odbijało się w jego ciemnych ślepiach. Ruszał się tylko, wysuwając i chowając się, jego czarny język. Nie zdawał sobie sprawy z obecności gapia tuż za jego głową. Tego ranka śmierć była wszechobecna. Jej odgłosy dobiegały z wioski; głośny płacz, gdy wynoszono ciało owinięte całunem; kania schwytała ptaka; zabijano jakieś zwierzę, wokół rozchodziły się jego agonalne ryki. I tak dzień po dniu: śmierć zawsze jest wszechobecna, podobnie jak smutek.

Piękno i jego delikatność nie zawierają się w wierze i dogmacie; nie ma ich tam, gdzie człowiek może je znaleźć, gdyż do piękna nie wiedzie żadna droga; nie jest to stały punkt, bezpieczna przystań. Ma własną wrażliwość, której miłość nie podlega pomiarom, nie da się go zachować, doświadczyć. Nie ma wartości rynkowej, by go użyć i porzucić. Pojawia się gdy umysł i serce są opróżnione ze spraw myśli. Nie zbliżają się do niego ani mnich, ani biedak czy bogacz; nie dotknie go ani intelektualista, ani ktoś utalentowany. Ktoś, kto twierdzi, że wie, nawet się do niego nie zbliżył. Być z dala od świata, a jednak w nim żyć.

Papugi tego dnia skrzeczały i latały wokół tamaryndowca; zaczynają swą nieprzerwaną krzątaninę wcześnie, przylatując i odlatując; lśniące smugi zieleni o silnych, czerwonych, zakrzywionych dziobach. Nie latały prosto, a zawsze, skrzecząc przy tym, zygzakiem. Niekiedy podlatywały by przysiąść na parapecie; mogłeś się im przyjrzeć, ale tylko przez chwilę, gdyż znów podrywały się do szalonego i hałaśliwego lotu. Chyba ich jedynym wrogiem jest człowiek. Chwyta je do klatek.

Brockwood Park 28 września 1973

Duży czarny pies właśnie zagryzł kozę; surowo ukarany i uwiązany skamlał i ujadał. Dom otaczał wysoki mur, ale koza jakoś przedostała się do środka, zaś pies dopadł ją i zabił. Właściciel domu wyrównał szkodę słowami i pieniędzmi. Ten duży dom stał wśród drzew, a trawa nigdy całkiem się nie zieleniła, choć wciąż ją podlewano. Słońce okrutnie przypiekało, kwiaty i krzewy wymagały nawadniania dwa razy dziennie, na jałowej ziemi upał niemal wypalał zieleń. Ale drzewa rozrosły się i rzucały miłe cienie, dało się pod nimi spocząć wcześnie rano, póki słońce kryło się za ich koronami. Było to znakomite miejsce by posiedzieć w ciszy i pogrążyć się w medytacji, ale nie by pomarzyć czy zagubić się w jakichś miłych złudzeniach. Te cienie, tak surowe, zbyt wiele wymagały, a całe to miejsce przeznaczono na tego rodzaju cichą kontemplację. Mógłbyś pogrążyć się w miłe fantazje, ale wkrótce byś stwierdził, że to miejsce nie sprzyja grze myślowych wyobrażeń.

Siedział z nakrytą głową, szlochając; właśnie zmarła mu żona. Nie chciał, by te łzy widziały jego dzieci; one też płakały, nie całkiem rozumiejąc, co się stało. Wielodzietna matka nie czuła się dobrze, a ostatnio ciężko chorowała; ojciec siedział przy niej. Nigdy, jak się zdawało, nie wychodził, aż pewnego dnia, po odprawieniu obrzędów, matkę wyniesiono. Dom dziwnie opustoszał, pozbawiony rozsiewanego przez nią aromatu i nigdy już nie miał być taki sam, bo teraz wypełniał go smutek. Ojciec to wiedział; dzieci straciły kogoś na zawsze, a jak dotąd nie wiedziały, co znaczy się smucić.

Smutek jest wszechobecny, nie da się o nim po prostu zapomnieć, zagłuszyć go rozrywką, ceremoniami religijnymi czy jakoś inaczej. Można przed nim uciekać, ale on będzie się czaił, by znów cię dopaść. Można zatracić się w takich czy innych obrzędach, modłach czy niosącej pociechę wierze, ale znów się pojawi, nieproszony. Smutek rodzi gorycz, cynizm, wiedzie do zachowań neurotycznych, niegrzecznych, do agresji i gwałtu, a jednak wciąż ci towarzyszy. Zdobędziesz władzę, stanowisko, zyskasz przyjemności, jakie dają pieniądze, ale on pozostanie w twym sercu, czyhając i szykując się. Cokolwiek uczynisz, nie uciekniesz przed nim. Twoja miłość kończy się smutkiem; smutek jest czasem, smutek jest myślą.

Ronisz łzy, gdy ścięto drzewo; zabija się zwierzę, byś smacznie zjadł; niszczy się ziemię dla twej przyjemności; wychowuje się ciebie tak, byś mordował, niszczył, człowiek przeciw człowiekowi. Nowe technologie i urządzenia przejęły na siebie ludzki trud, ale nie da się usunąć smutku za pomocą tego, co myśl nagromadziła. Miłość nie jest przyjemnością.

Przyszła pogrążona w bezmiernym smutku; mówiła wyrzucając z siebie wszystko, przez co przeszła, śmierć, bezmyślność swych dzieci, ich kariery polityczne, rozwody, frustracje, gorycz i czczość całego pozbawionego sensu życia. Młodość przeminęła; niegdyś życie po prostu ją cieszyło, przelotnie interesowała się polityką, miała doktorat z ekonomii, egzystowała podobnie jak inni. Jej mąż zmarł niedawno i ogarnął ją wielki smutek. W trakcie rozmowy uspokoiła się.

Każde poruszenie myśli pogłębia smutek. Myśl, ze swymi wspomnieniami, ze swymi wyobrażeniami o przyjemności i bólu, z jej samotnością i łzami, użalaniem się nad sobą i wyrzutami sumienia, jest podstawą smutku. Słuchaj tego, co się mówi. Po prostu słuchaj – nie odgłosów przeszłości, nie tego, jak pokonać smutek czy uciec przed związaną z nim udręką – ale słuchaj sercem, całą sobą, tego, co się teraz mówi. Twoja zależność i przywiązania użyźniły glebę dla twego smutku. Zaniedbanie badań nad sobą i piękna, jakie one niosą, twój smutek żywiły; wszystkie twe egoistyczne działania do niego cię przywiodły. Po prostu słuchaj tego, co się mówi; zostań z tym, nie odchodź. Każde poruszenie myśli potęguje smutek. Myśl nie jest miłością. Miłość nie zna smutku.

Brockwood Park 29 września 1973

Deszcze się kończyły, na horyzoncie płynęły pofalowane, białe i złote chmury; wznosiły się ku błękitnemu i zielonemu niebu. Wszystkie liście na krzakach, umyte do czysta, lśniły w porannym słońcu. Tego rozkosznego ranka ziemia radowała się, a w powietrzu zdawało się unosić błogosławieństwo. Z pokoju, usytuowanego wysoko, roztaczał się widok na błękitne morze, wpadającą do niego rzekę, palmy i mangowce. Wstrzymałeś oddech zdumiony pięknem tej ziemi i wspaniałymi kształtami chmur. Było wcześnie, cicho, hałas dnia jeszcze nie rozbrzmiał; na moście prawie nie było ruchu, nie licząc zaprzężonych w woły furmanek z sianem. Po latach miały pojawić się autobusy, warczące i zatruwające okolicę. Piękny poranek przepełniały pieśni i radość.

Dwaj bracia przyjechali samochodem do wioski, by spotkać się z ojcem, którego nie widzieli od prawie piętnastu lat. Musieli przejść kawałek po zaniedbanej drodze. Doszli do sadzawki gromadzącej zapasy wody; ze wszystkich stron wiodły do niej kamienne schody. Na jednym z jej końców stała niewielka świątynia z niską, kwadratową wieżą, zwężającą się u szczytu; jej ściany pokrywały kamienne płaskorzeźby. Na werandzie wychodzącej na sadzawkę siedziało w bezruchu kilku ludzi, przypominających te podobizny na wieży, pogrążonych w medytacji. Po drugiej stronie wody, ukryty za paroma innymi, stał dom ojca. Gdy bracia podeszli wyszedł, oni zaś powitali go padając na ziemię i dotykając jego stóp. Onieśmieleni, jak to było w zwyczaju, czekali na słowa ojca. Zanim cokolwiek powiedział, wszedł do domu, aby umyć stopy, gdyż chłopcy ich dotknęli. Jako ortodoksyjnego bramina mogli go dotykać tylko inni bramini, a jego synów splugawiły kontakty z ludźmi spoza jego kasty i jedzenie dań przygotowywanych przez nie-braminów. A zatem umył stopy i usiadł na ziemi nie za blisko swych splugawionych synów. Rozmawiali czas jakiś, aż przyszła pora na spożycie posiłku. Odesłał ich, gdyż nie mógł jeść z nimi, już nie braminami. Zapewne coś do nich czuł, wszak byli jego synami, których od tylu lat nie widział. Gdyby żyła ich matka, mogłaby podać im posiłek, ale z pewnością jadłaby oddzielnie. Musiało wiązać ich z dziećmi głębokie uczucie, ale ortodoksja i tradycja zakazywały wszelkich kontaktów fizycznych z nimi. Tradycja jest bardzo silna, silniejsza niż miłość.

Tradycja wojny jest silniejsza niż miłość; tradycja zabijania dla zdobycia pożywienia i zabijania tak zwanych wrogów przeczą ludzkiej wrażliwości i uczuciom; tradycja wielogodzinnej pracy rodzi sprawne okrucieństwo; tradycja małżeństwa szybko przeobraża się w niewolę; tradycje bogatych i biednych separują ich od siebie; każda grupa zawodowa ma własną tradycję, własną elitę, a to rodzi zawiść i wrogość. Tradycyjne ceremonie i rytuały w miejscach kultu rozsianych po świecie, bezsensowne słowa i gesty oddzieliły człowieka od człowieka. Tysiące wczorajszych dni, jakkolwiek bogatych i pięknych, przeczy miłości.

Po rozklekotanym moście przechodzi się na drugi brzeg wąskiego, błotnistego strumienia, wpadającego do dużej, rozlanej rzeki; dociera się do niewielkiej wioski zbudowanej z cegieł ulepionych z błota i wysuszonych na słońcu. Gromady dzieci wrzeszczą bawiąc się; starsi uprawiają pola lub łowią ryby, niektórzy pracują w pobliskim mieście. Pokój jest niewielki, mroczny, otwór w ścianie służy za okno, w tę ciemność nie wlatują żadne muchy. Wewnątrz panuje chłód. W tym skromnym pomieszczeniu znajduje się warsztat tkacki; tkacz nie potrafi czytać, ale jest na swój sposób wykształcony, uprzejmy i bez reszty pochłonięty pracą. Wytwarza przepiękne tkaniny przetykane złotem i srebrem. Wyplata tradycyjne wzory z wielobarwnej bawełny bądź jedwabiu, najsubtelniejsze i najlepsze. Wyrósł w tej tradycji; niski, dobrze urodzony, gotów wykazać się swym wspaniałym talentem. Przyglądałeś się, z podziwem i miłością w sercu, jak z jedwabnych nici wytwarzał najwytworniejsze ubiory. Znajdował się tam kawałek wielkiego piękna, zrodzony z tradycji.

Brockwood Park 30 września 1973

Długa żółtawa żmija pełzła przez drogę w cieniu figowca. Zobaczył ją wracając z długiej przechadzki. Poszedł za nią w niewielkiej odległości ku kopcowi; zajrzała w każdą dziurę; nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. W połowie jej tłustego cielska widniało spore wybrzuszenie. Wieśniacy wracający do domu zamilkli i patrzyli; jeden z nich powiedział, że to kobra, powinien więc uważać. Znikła w jakiejś dziurze, on zaś poszedł dalej. Następnego dnia wrócił w to samo miejsce, aby znów ją zobaczyć. Kobry nie było, ale wieśniacy postawili płaską miskę z mlekiem, przynieśli nagietki i inne kwiaty, a duży kamień posypali prochem. To miejsce stało się święte, świeże kwiaty pojawiały się codziennie, a o tym, że miejsce zostało uświęcone, wiedzieli już wszyscy miejscowi. Wrócił tam po paru miesiącach; stało świeże mleko, leżały świeże kwiaty, a kamień właśnie udekorowano.

Świątynia stojąca nad błękitnym Morzem Śródziemnym legła w gruzach, pozostały z niej tylko marmurowe kolumny. Zniszczono ją w czasie wojny, ale nadal była ważnym sanktuarium. Pewnego wieczoru, gdy złote słońce odbijało się od marmuru, poczułeś święty nastrój; byłeś sam, bez przybyszy wokół i ich paplaniny. Kolumny nabrały barwy czystego złota, a morze daleko w dole lśniło intensywnym błękitem. Stał tam posąg bogini, pozostający pod ochroną, schowany; oglądało się ją tylko w określonych godzinach, a ona traciła wtedy piękno świętości. Błękitne morze trwało.

Ładną chatę na wsi otaczał trawnik, podlewany, koszony i odchwaszczany od wielu lat. O całe to miejsce, dostatnie i radosne, starannie dbano; za domem znajdował się ogródek warzywny; piękny kawałek świata, z płynącym obok, niemal bezszelestnie, strumieniem. Otwarte drzwi blokował posążek Buddy. Właściciel nie miał pojęcia, co czyni; dla niego był to przedmiot służący przytrzymywaniu drzwi. Ciekawe, czy podobnie użyłby posążka, który czcił, gdyż był chrześcijaninem. Neguje się świętość rzeczy innych ludzi, ale czci się własne; wierzenia innych są przesądami, ale własne są rozumne i realne. Co jest święte?

Znalazł to, jak rzekł, na plaży; kawałek przyniesionego przez wodę drewna o kształcie ludzkiej głowy. Zrobiona z twardego drewna, przekształcona przez morskie wody, wygładzana przez wiele lat. Zabrał to coś do domu i ustawił na kominku; spoglądał na to od czasu do czasu, zadowolony z tego, co zrobił. Pewnego dnia ułożył wokół parę kwiatów, a później robił to codziennie; czuł się nieswojo, gdy kwiatów zabrakło, a wreszcie ten kawałek obrobionego drewna nabrał w jego życiu wielkiej wagi. Nikomu innemu nie pozwalał go dotykać; mogliby to coś sprofanować; mył ręce nim tego dotknął. Stało się święte, czcigodne, a on był tego czegoś najwyższym kapłanem; on je reprezentował, ono zaś mówiło mu o sprawach, o jakich nie mógłby mieć pojęcia. To coś wypełniło jego życie i był, jak wyznał, niewymownie szczęśliwy.

Co jest święte? Nie rzeczy wytworzone przez umysł czy dłoń, albo przez morze. Symbol nigdy nie jest realny, słowo trawa to nie trawa polna, słowo bóg nie jest bogiem. Żadne słowo nie zawiera całości, jakkolwiek sprytny byłby opis. Święte słowo samo pozbawione jest znaczenia; staje się święte jedynie w relacji do czegoś, iluzorycznego bądź realnego. To, co realne, to nie słowa tworzone przez umysł; myśl nie jest w stanie dotknąć rzeczywistości, prawdy. Tam, gdzie jest spostrzegający, prawdy nie ma. Myślący i jego myśli muszą zniknąć, by pojawiła się prawda. Wtedy to, co jest, jest święte – ten starożytny marmur, na który padają złote promienie słońca, ta żmija i ten wieśniak. Gdy braknie miłości, nic nie jest święte. Miłość jest całością, wolną od podziałów.

Brockwood Park 2 października 1973

Świadomość to jej treść; ta treść jest świadomością. Wszelkie działania są fragmentaryczne gdy treść świadomości jest porozbijana. Takie działania rodzą konflikty, niedolę i zamęt; a wtedy nieuchronnie pojawia się smutek.

Z lecącego samolotu widać było zielone pola, różniące się kształtem, rozmiarem i barwą. Strumień spływał w dół do morza; daleko za nim wznosiły się góry, ciężkie od śniegu. Wszędzie znajdowały się wielkie miasta i wsie; na szczytach wzgórz stały zamki, kościoły i domy, a za nimi ciągnęły się w dal pustynie, brązowe, złote i białe. Potem znów zalśniło błękitne morze, a w dali ląd pokryty gęstymi lasami. Kraina bogata i piękna.

Chadzał tam w nadziei spotkania tygrysa – i go spotkał. Wieśniacy powiedzieli jego gospodyni, że tygrys zabił jałówkę i tej nocy wróci po zdobycz. Czy chcielibyśmy go zobaczyć? Zbudowaliby na drzewie pomost, z którego widać będzie wielkiego zabójcę, przywiązaliby też do drzewa kozę, by mieć pewność, że tygrys się pojawi. Odparł, że nie chce widzieć, jak koza ginie dla jego przyjemności, a zatem zrezygnowano z propozycji. Ale późnym popołudniem, gdy słońce kryło się za pofałdowane wzgórza, jego gospodyni nabrała ochoty na przejażdżkę, w nadziei, że ujrzą tygrysa, który zabił jałówkę. Wjechali kilka kilometrów w las; gdy zupełnie się ściemniło zawrócili z włączonymi reflektorami. Gdy już stracili wszelką nadzieję, tuż za zakrętem natknęli się na tygrysa. Siedział na zadzie na środku drogi, wielki, pręgowany, z oczami lśniącymi w świetle reflektorów. Gdy samochód zatrzymał się podszedł, a jego ryk wstrząsnął pojazdem; był zadziwiająco duży, z długim ogonem o ciemnym końcu poruszającym się powoli z boku na bok. Gdy tak, rozdrażniony, przechodził rycząc, wysunął dłoń przez otwarte okno, aby pogłaskać tę wielką energię lasu, ale jego gospodyni gwałtownie wciągnęła ją do środka, a później wyjaśniła, że tygrys by ją wyrwał. Było to wspaniałe zwierzę, pełne majestatu i mocy.

W dole na ziemi tylu tyranów zniewalało ludzi, ideolodzy kształtowali ludzkie umysły, księża ze swymi odwiecznymi tradycjami i wierzeniami więzili wyznawców, politycy bez końca mnożyli obietnice, co rodziło korupcję i podziały. W dole ludzie uwikłani są w nieustanne konflikty, bez końca się zamartwiają, gubią się wśród świecidełek przyjemności. To wszystko tak zupełnie nie ma sensu – ból, praca i słowa filozofów. Śmierć, nieszczęścia i mozoły, człowiek przeciwko człowiekowi.

Ta złożona różnorodność, nieustanne zmiany wzorców przyjemności i bólu, oraz treść ludzkiej świadomości kształtowanej i warunkowanej przez kulturę, z jej religijnymi i ekonomicznymi presjami, w której nas wychowano. W granicach takiej świadomości nie ma wolności; to, co uznaje się za wolność, jest w rzeczywistości więzieniem, które dzięki postępom technologii uczyniono nieco znośniejszym. W tym więzieniu toczą się wojny, które nauka i chęć zysku uczyniły tym bardziej niszczycielskimi. Wolność to nie zamiana jednego więzienia na inne, jednego guru na innego, z ich absolutnym autorytetem. Autorytet nie prowadzi do zdrowego ładu. Przeciwnie, rodzi nieład, a na tej glebie wyrasta kolejny autorytet. Wolności nie ma wśród fragmentów. Niepokawałkowany umysł, będący całością, jest wolny. Nie wie, że jest wolny; to, co znane, mieści się w obrębie czasu, w przeszłości przechodzącej przez teraźniejszość w przyszłość. Wszelki ruch jest czasem, a czas nie jest składnikiem wolności. Wolność wyboru przeczy wolności; wybór istnieje jedynie wtedy, gdy panuje zamęt. Jasność widzenia, wgląd, jest wolnością od bólu wyboru. Pełny ład jest światłem wolności. Ten ład nie jest dzieckiem myśli, gdyż wszelka działalność myślowa kultywuje podziały. Miłość nie jest fragmentem myśli, przyjemności. Postrzeganie tego jest inteligencją. Miłość i inteligencja są nierozdzielne, a z tego wyrasta działanie nie wywołujące bólu. Jego podstawę stanowi ład.

Brockwood Park 3 października 1973

Tak wcześnie rano na lotnisku panował chłód; słońce dopiero wschodziło. Każdy w coś się opatulił, a biedni tragarze trzęśli się z zimna; rozbrzmiewał zwykły lotniskowy hałas, ryk odrzutowców, głośne rozmowy, pożegnania, odloty. Samolot wypełnili turyści, biznesmeni i ci, którzy lecieli do świętego miasta, brudnego i zatłoczonego. Olbrzymi masyw Himalajów zaróżowił się w porannym słońcu; lecieliśmy na południowy wschód i przez setki kilometrów te wielkie szczyty zdawały się wisieć w powietrzu, piękne i majestatyczne. Siedzącego obok pasażera pochłaniała lektura gazety; kobieta po drugiej stronie przejścia odmawiała w kółko różaniec; turyści głośno rozmawiali, fotografowali jeden drugiego i odległe góry; każdy, pochłonięty własnymi sprawami, nie miał czasu, by spoglądać na cudowność tej ziemi i wijącą się w dole świętą rzekę, bądź na subtelne piękno tych wielkich szczytów barwiących się na czerwono.

Nieco dalej wzdłuż przejścia siedział ktoś, do kogo odnoszono się z wielkim szacunkiem; schludnie ubrany, niemłody, o nerwowych ruchach i twarzy uczonego. Ciekawe, czy w ogóle widział piękno tych gór. Akurat wstał, podszedł do pasażera obok i poprosił, czy zamieniłby się z nim miejscami. Usiadł, przedstawił się i zapytał, czy mógłby z nami porozmawiać. Mówił po angielsku niezbyt pewnie, starannie dobierał słowa; miał czysty, miękki głos i nienaganne maniery. Na początek stwierdził, że ma wielkie szczęście, iż leci tym samolotem i może porozmawiać.

„Oczywiście słyszałem o panu od młodości, a ledwie parę dni temu wysłuchałem pańskiej ostatniej mowy, o medytacji i obserwującym. Jestem uczonym, panditem, praktykuję własnego rodzaju medytację i dyscyplinę”.

Góry oddalały się na wschód, a w dole rzeka kreśliła zawiłe i przyjazne wzory.

„Powiedział pan, że obserwujący jest tym, co obserwowane, że medytujący jest medytacją, a medytacja ma miejsce tylko wtedy, gdy nie ma obserwującego. Chciałbym się czegoś o tym dowiedzieć. Dla mnie medytacja polega na kontrolowaniu myśli, na skupianiu umysłu na absolucie”.

Kontrolujący jest tym, co kontrolowane, prawda? Myślący to jego myśli; czy istnieje myślący bez myśli, bez słów i wyobrażeń? Doświadczający jest doświadczeniem, bez doświadczenia nie ma doświadczającego. Kontroler myślenia sam składa się z myśli, jest, jakkolwiek byśmy to nazwali, jednym z jej fragmentów; zewnętrzna siła sprawcza, jakkolwiek subtelna, wciąż jest wytworem myśli; aktywność myśli zawsze kieruje się na zewnątrz i wywołuje podziały.

„Czy w ogóle da się żyć bez kontroli? Jest to istota dyscypliny”.

Gdy kontrolujący jest tym, co kontrolowane, postrzegane jako absolutny fakt, jako prawda, wtedy pojawia się energia zupełnie innego rodzaju, która przeobraża to, co jest. Kontrolujący nie może zmienić tego, co jest; może to kontrolować, tłumić, modyfikować lub przed tym uciekać, ale nie jest w stanie wyjść poza czy ponad to. Życie można i trzeba przeżywać bez kontroli. Życie poddane kontroli nie jest zdrowe psychicznie; rodzi ono niekończące się konflikty, niedolę i zamęt.

„To całkiem nowa koncepcja”.

Nie jest to, jeśli wolno podkreślić, abstrakcja, formuła. Istnieje tylko to, co jest. Smutek to nie abstrakcja; można stąd wyciągnąć wniosek, stworzyć pojęcie, werbalną strukturę, ale to nie jest to, co jest, czyli smutek. Ideologie nie są rzeczywistością; istnieje tylko to, co jest. Tego nie da się przeobrazić dopóki obserwujący oddziela się od tego, co obserwowane.

„Czy to jest pańskie bezpośrednie doświadczenie?”

Gdyby to były po prostu werbalne struktury myślowe, byłyby zupełnie puste i głupie; a mówienie o tym byłoby hipokryzją.

„Chciałbym się od pana dowiedzieć, czym jest medytacja, ale brak na to czasu, za chwilę lądujemy”.

Po przylocie powitano nas girlandami kwiatów, a zimowe niebo lśniło intensywnym błękitem.

Brockwood Park 4 października 1973

W dzieciństwie przesiadywał samotnie pod dużym drzewem, nad stawem porośniętym kwiatami lotosu, różowymi, o silnym zapachu. Spod tego rozłożystego drzewa przypatrywał się cienkim, zielonym wężom i kameleonom, żabom i innym stworom. Jego brat przychodził z innymi, by go zabrać do domu. Było to miłe miejsce pod drzewem, nad rzeką i stawem. Zdawało się tak przestronne, a drzewo wyznaczało tam własną przestrzeń. Wszystko potrzebuje przestrzeni. Te ptaki na drutach telegraficznych, siedzące w ciszy wieczoru w równych odstępach, tworzyły przestrzeń dla niebios.

Obaj bracia siedzieli w pokoju pełnym obrazów; rozlegał się sanskrycki śpiew, a potem zapadała cisza; to była wieczorna medytacja. Młodszy zwykle zasypiał i wiercił się, a budził się dopiero gdy inni szykowali się do wyjścia. Pokój nie był zbyt duży, na ścianach wisiały obrazy, wyobrażenia tego, co święte. W ciasnych pomieszczeniach świątyń i kościołów człowiek nadaje formę olbrzymiemu ruchowi przestrzeni. Wszędzie jest podobnie; w meczecie znajduje to wyraz w pełnych wdzięku rzędach słów. Miłości potrzeba wielkiej przestrzeni.

Nad ten staw przypełzały węże, a z rzadka pojawiali się ludzie; kamienne schody wiodły nad wodę zarośniętą lotosami. Przestrzeń stworzona przez myśl jest mierzalna, co ją ogranicza; jej wytworem są kultury i religie. Ale umysł wypełnia myśl, jest on z myśli utworzony; jego świadomość to struktura myślowa, a w niej przestrzeni jest niewiele. Ta przestrzeń jest ruchem czasu, stamtąd dotąd, z centrum ku zewnętrznym granicom świadomości, ciasnym lub rozszerzającym się. Ta przestrzeń, którą centrum stwarza dla siebie, jest jego własnym więzieniem. Jego związki biorą początek w tej ciasnej przestrzeni, ale przestrzeń jest niezbędna, by żyć; przestrzeń umysłu przeczy życiu. Życie w ciasnych granicach centrum jest walką, bólem i smutkiem, a to nie jest życie. Ta przestrzeń, ten dystans między tobą a drzewem, jest słowem, wiedzą, a ta jest czasem. Czas jest obserwującym, który stwarza dystans między sobą a drzewem; między sobą a tym, co jest. Bez obserwującego dystans znika. Utożsamianie się z drzewami, z innymi bądź z jakąś formułą, jest działaniem myśli w jej dążeniu do ochrony, bezpieczeństwa. Dystans dzieli dwa punkty, aby zaś go przebyć niezbędny jest czas; dystans istnieje jedynie tam, gdzie jest kierunek, do środka lub na zewnątrz. Obserwujący stwarza rozdział, dystans między tobą a tym, co jest; z tego wyrastają konflikt i smutek. Przeobrażenie tego, co jest, następuje tylko wtedy, gdy nie ma rozdziału między widzącym a tym, co widziane, gdy nie oddziela ich czas. Miłość nie zna rozdziału.

Brat umarł i żaden ruch, w żadnym kierunku, nie oddalał od smutku. Ten nie-ruch likwiduje czas. Rzeka wypływała spomiędzy wzgórz i zielonych cieni, po czym z hukiem łączyła się z morzem i bezkresnym horyzontem. Ludzie żyją w skrzyniach z szufladami, zajmujących całe hektary, a w nich niewiele jest miejsca; są gwałtowni, brutalni, pełni agresji i złośliwości; jedni drugich oddzielają i niszczą. Rzeka jest ziemią, a ziemia jest rzeką, jedno nie może istnieć bez drugiego.

Słowa nie milkną, ale komunikacja jest werbalna i niewerbalna. Słuchanie słowa to jedno, a słuchanie nie-słowa to drugie; jedno jest nieistotne, powierzchowne, wiodące do niedziałania; drugie to działanie niefragmentaryczne, rozkwit dobroci. Słowa dały nam piękne ściany, ale nie przestrzeń. Wspominanie, wyobrażanie sobie to ból przyjemności, a miłość przyjemnością nie jest.

Długi, cienki, zielony wąż leżał tam rankiem; delikatny i niemal niewidoczny wśród zielonych liści; trwać będzie w bezruchu patrząc i czekając. Ukazał się duży łeb kameleona; przytulony do gałęzi szybko zmieniał kolory.

Brockwood Park 6 października 1973

Na zielonym polu, zajmującym cały ar, rośnie samotne drzewo, stare i wielce szanowane przez wszystkie inne drzewa na tym wzgórzu. W swej samotności wznosi się nad hałaśliwym strumieniem, wzgórzami i nad chatą stojącą po drugiej stronie drewnianego mostu. Podziwiasz je przechodząc obok, ale wracając przyglądasz się mu z mniejszym pośpiechem; jego ogromny pień, mocny i niezniszczalny, głęboko osiadł w ziemi; długie gałęzie są ciemne i pokrzywione; rzuca głębokie cienie. Wieczorami zamyka się w sobie, niedostępne, ale za dnia otwiera się i zaprasza do siebie. Stanowi całość, nietkniętą siekierą czy piłą. W słoneczny dzień usiadłeś pod nim, poczułeś jego szacowny wiek, a że byłeś z nim sam, uświadomiłeś sobie głębię i piękno życia.

Stary wieśniak znużonym krokiem przeszedł obok, gdyś siedział na moście wpatrzony w zachód słońca; prawie ślepy, słaby, w jednej ręce niósł tobołek, a w drugiej kij. Był to jeden z tych wieczorów, gdy barwy zachodzącego słońca kładły się na każdej skale, na każdym drzewie i krzaku; trawa i pola zdawały się lśnić własnym światłem. Słońce zaszło za pofałdowane wzgórza, a wśród tych szaleńczych barw narodziła się gwiazda wieczorna. Wieśniak zatrzymał się przed tobą, spojrzał na te niezwykłe barwy i na ciebie. Popatrzyliście jeden na drugiego, po czym bez słowa poczłapał dalej. To porozumienie przepełniały uczucie, wrażliwość i szacunek, nie głupawa grzeczność, ale szacunek człowieka religijnego. Na tę chwilę czas i myśl znikły. Ty i on byliście w pełni religijni, nie zepsuci przez wierzenia, wyobrażenia, przez słowo czy biedę. Często mijaliście się na tej drodze wśród skalistych wzgórz i za każdym razem, gdyście na siebie spojrzeli, zapanowywała radość pełnego wglądu.

Wyszedł z żoną ze świątyni po drugiej stronie drogi. Oboje milczeli, głęboko poruszeni śpiewami i obrzędami. Przypadkiem idąc za nimi pochwyciłeś uczucie czci, siłę ich determinacji, by wieść życie religijne. Jednak szybko mijała ona w miarę, jak zbliżali się do domu, do obowiązków związanych z dziećmi, które wybiegły im na spotkanie. Miał jakiś zawód, był zapewne uzdolniony, gdyż posiadali duży dom. Ciężar egzystencji pogrąży go, a choć będzie często chodził do świątyni, bitwa życia nie ustanie.

Słowo nie jest rzeczą; wyobrażenie, symbol nie są realne. Rzeczywistość, prawda nie jest słowem. Ujęcie jej w słowa wymazuje ją, a w to miejsce wkracza iluzja. Intelekt może odrzucić całą strukturę ideologii, wiary i wszelkie pułapki oraz związaną z tym władzę, ale rozum jest w stanie uzasadnić każdą wiarę, każdą ideę. Rozum jest porządkiem myśli, a myśl jest reakcją tego, co zewnętrzne. Ponieważ jest tym, co zewnętrzne, myśl spaja to, co wewnętrzne. Nikt nie może żyć samym zewnętrzem, niezbędne staje się wnętrze. Ten podział tworzy grunt, na którym rozgrywa się bitwa między „ja” i „nie ja”. To, co zewnętrzne, to bóg religii i ideologii; wnętrze próbuje dostosować się do tych wyobrażeń i powstaje konflikt.

Nie ma ani tego, co zewnętrzne, ani tego, co wewnętrzne, jest jedynie całość. Doświadczający jest tym, co doświadczane. Fragmentacja to zaburzenie psychiczne. Ta całość nie jest tylko słowem; pojawia się gdy całkowicie znika podział na zewnętrze i wnętrze. Myślący jest myślą.

Nagle, gdyś spacerował, bez ani jednej myśli, a tylko obserwując bez obserwującego, uświadomiłeś sobie świętość, jakiej myśl nigdy nie zdoła pojąć. Zatrzymujesz się, obserwujesz drzewo, ptaka i przechodnia; nie jest to złudzenie czy coś, czym umysł sam siebie oszukuje. Jest to w twych oczach, w całej twej istocie. Barwa motyla jest motylem.

Kolory pozostawione przez słońce gasły, a przed zmrokiem nieśmiały księżyc w nowiu ukazał się, by szybko skryć się za wzgórzami.

Brockwood Park 7 października 1973

Padał jeden z tych górskich deszczy trwających trzy czy cztery dni i przynoszących ochłodzenie. Ziemia stała się rozmokła i ciężka, a wszystkie górskie ścieżki śliskie; małe strumienie pędziły w dół po stromych zboczach, a prace na tarasowatych polach przerwano. Drzewa i plantacje herbaciane cierpiały od wilgoci; słońce nie świeciło od ponad tygodnia, nadciągały chłody. Olbrzymie szczyty górskie, okryte śniegiem, wznoszą się na północy. Chorągwie wokół świątyń zwisały ociężale; straciły swą radość, swe wesołe barwy trzepoczące na wietrze. Rozległy się grzmoty, ich odgłosy niosły się od doliny do doliny; gęsta mgła skrywała ostre błyski światła.

Następnego ranka niebo było błękitne, delikatne, wielkie szczyty, nieruchome i bezczasowe, rozświetliło poranne słońce. Dolinę biegnącą między wsią a wielkimi górami wypełniała ciemnoniebieska mgła. Na wprost na tle czystego nieba wznosił się drugi co do wysokości szczyt Himalajów. Mogłeś go niemal dotknąć, choć dzieliło cię od niego wiele kilometrów; zapomniałeś o odległości, gdyż stał tam w całym swym majestacie, tak zupełnie czysty i niemierzalny. Późnym rankiem skryły go ciemniejące chmury. Ukazywał się tylko o świcie, by znikać po paru godzinach. Nic dziwnego, że starożytni lokowali swych bogów w górach, wśród grzmotów i chmur. Świętość ich życiu nadawało błogosławieństwo ukryte wśród tych niedostępnych śniegów.

Jego uczniowie przyszli, by zaprosić cię do złożenia wizyty u ich guru; uprzejmie odmówiłeś, ale przybywali znowu i znowu w nadziei, że zmienisz zdanie i przyjmiesz zaproszenie, zmęczony ich uporem. W końcu postanowiono, że to ich guru przybędzie w otoczeniu paru wybranych uczniów.

Na tej hałaśliwej małej ulicy dzieci grały w krykieta; miały odpowiedni kij, a parę cegieł służyło za paliki. Krzycząc i śmiejąc się grały wesoło tak długo, jak tylko mogły, przerywając tylko by przepuścić jakiś samochód, zaś kierowcy szanowali ich grę. Grały tak dzień po dniu, a tego ranka, gdy przybył guru, niosąc małą prostą laskę, hałasowały szczególnie.

Niektórzy z nas siedzieli na cienkich materacach na podłodze gdy wszedł do pokoju, wstaliśmy więc i zaprosiliśmy go, by usiadł. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami, laskę położył przed sobą; ten cienki materac zdawał się przydawać mu autorytetu. Znalazł prawdę, doświadczył jej, a zatem on, wiedzący, otwierał przed nami drzwi. To, co powiedział, stanowiło prawo dla niego i dla innych; tyś był jedynie poszukującym, podczas gdy on znalazł. Szukając możesz się zgubić, ale on pomoże ci w drodze, tyle że musisz być posłuszny. Spokojnie odparłeś, że wszelkie szukanie i znajdowanie nie mają sensu póki umysł nie uwolni się od swych uwarunkowań; ta wolność to krok pierwszy i ostatni, a posłuszeństwo jakiemukolwiek autorytetowi jeśli chodzi o umysł, to pułapka i działanie niosące smutek. Spojrzał na ciebie z ubolewaniem, z ciekawością i z odrobiną irytacji, jak na nieco obłąkanego. Po czym rzekł: „Dane mi zostało największe i ostateczne doświadczenie i nikt, kto szuka, nie może temu zaprzeczyć”.

Jeśli rzeczywistość lub prawda ma zostać doświadczona, to są to jedynie projekcje twego umysłu. Tym, czego się doświadcza, nie jest prawda, ale wytwór własnego umysłu.

Jego uczniowie poczęli się niepokoić. Naśladowcy psują swych nauczycieli i siebie. Wstał i wyszedł, a za nim uczniowie. Dzieci na ulicy nadal grały, któreś spaliło, co wywołało dzikie krzyki i oklaski.

Nie ma drogi do prawdy, historycznie czy religijnie. Nie doświadcza się jej, nie znajduje za pomocą dialektyki; nie dostrzeże się jej wśród zmieniających się opinii i wiar. Dotrzesz do niej, gdy umysł uwolni się od wszystkiego, co nagromadził. Ten majestatyczny szczyt też jest cudem życia.

Brockwood Park 8 października 1973

Tego cichego ranka małpy krzątały się wokół; na werandzie, na dachu, na mangowcu – całe ich stado, brązowawych o czerwonych pyskach. Młode ganiały się na drzewach nie oddalając się zbytnio od matek, a duży samiec siedział sam, pilnując całego stada liczącego ze dwadzieścioro osobników. Wyrządziły nieco szkód, a gdy słońce wzniosło się wyżej powoli poznikały w gęstym lesie, z dala od siedzib ludzkich; samiec ruszył pierwszy, reszta za nim. Wtedy wróciły papugi i kruki, zapowiadając swe przybycie zwykłym jazgotem. Jeden z kruków, zwykle o tej samej godzinie, wołał, czy jak to nazwać, ochrypłym głosem i nie przestawał, póki go nie przegoniono. Powtarzał to przedstawienie dzień po dniu, jego krakanie wnikało głęboko do pokoju i niekiedy wszystkie inne hałasy zdawały się milknąć. Te kruki zapobiegają gwałtownym wzajemnym waśniom, są szybkie, bardzo uważne i skutecznie walczą o przetrwanie. Małpy zdają się być inne. Zapowiadał się piękny dzień.

Szczupły, żylasty człowiek, z pięknie ukształtowaną głową i wesołymi oczami usiadł z nami na ławce z widokiem na rzekę, w cieniu tamaryndowca, domu wielu papug i pary małych sów wygrzewających się w promieniach porannego słońca.

Rzekł: „Spędziłem wiele lat medytując, kontrolując swe myśli, poszcząc i jedząc jeden posiłek dziennie. Byłem pracownikiem socjalnym, ale porzuciłem to przed laty stwierdziwszy, że taka praca nie rozwiązuje głębokich ludzkich problemów. Wielu innych poświęca się jej, ale to już nie dla mnie. Bardzo zależy mi na tym, by zrozumieć pełne znaczenie i głębię medytacji. Każda z jej szkół zaleca pewne formy kontroli; praktykowałem różne systemy, ale to jakoś zdaje się nie mieć końca”.

Kontrola pociąga za sobą podział, kontrolujący i rzecz do kontroli; ten podział, podobnie jak wszystkie podziały, rodzi konflikt, wypacza działanie i zachowanie. Ta fragmentacja jest dziełem myśli, jeden fragment próbuje kontrolować inne części; nazwijmy go kontrolerem czy jakkolwiek inaczej. Ten podział jest sztuczny i szkodliwy. Faktycznie kontroler jest tym, co kontrolowane. Myśl z samej swej natury jest fragmentaryczna, a to wywołuje zamęt i smutek. Myśl podzieliła świat na narody, ideologie i sekty religijne, duże i małe. Myśl jest reakcją wspomnień, doświadczenia i wiedzy, nagromadzonych w mózgu; może skutecznie i zdrowo funkcjonować jedynie wtedy, gdy ma zapewnione bezpieczeństwo i ład. By przetrwać fizycznie musi się chronić przed wszelkimi zagrożeniami; konieczność przetrwania zewnętrznego łatwo zrozumieć, ale przetrwanie psychologiczne to coś całkiem innego – przetrwanie wyobrażenia stworzonego przez myśl. Myśl podzieliła egzystencję na zewnętrzną i wewnętrzną, a ta separacja wywołuje konflikt i kontrolę. Dla przetrwania wnętrza istotne stają się wiara, ideologia, bogowie, narodowości, wnioski, co również powoduje niewypowiedziane wojny, gwałt i smutek. Pragnienie przetrwania wnętrza, z jego licznymi wyobrażeniami, jest chorobą, dysharmonią. Myśl jest dysharmonią. Wszystkie jej wyobrażenia, ideologie, prawdy są wewnętrznie sprzeczne i destruktywne. Myśl, obok swych dokonań technologicznych, wytworzyła, zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie, chaos i przyjemności, które wkrótce przeobrażają się w udręki. Odczytać to wszystko w twym codziennym życiu, usłyszeć i ujrzeć ruch myśli – oto transformacja wywołana medytacją. Ta transformacja nie polega na tym, że „ja” staje się większym „ja”, jest to transformacja treści świadomości; świadomość jest swą treścią. Świadomość świata jest twoją świadomością; ty jesteś światem, a świat jest tobą. Medytacja to całkowita transformacja myśli i jej aktywności. Harmonia nie jest owocem myślenia; nastaje wraz z postrzeganiem całości.

Poranny powiew ucichł, ani listek nie drgnął; rzeka znieruchomiała, odgłosy z przeciwnego brzegu docierały przez szerokie wody. Nawet papugi umilkły.

Brockwood Park 9 października 1973

Jechaliśmy wąskotorówką zatrzymującą się na prawie każdej stacji, gdzie sprzedawcy gorącej kawy i herbaty, owoców, słodyczy i zabawek wykrzykiwali nazwy swych towarów. Praktycznie nie dało się spać, a rankiem wszyscy pasażerowie wsiedli na łódź przepływającą przez płytkie wody na wyspę. Tam czekał pociąg, by zabrać cię do stolicy przez zielony kraj pełen dżungli i palm, plantacji herbacianych i wsi. Miła i szczęśliwa kraina. Nad morzem dokuczały upał i wilgoć, ale wśród wzgórz pełnych krzaków herbacianych panował chłód, a w powietrzu unosił się zapach starożytnych dni, prostych, bez problemów związanych z przeludnieniem. Ale w mieście, podobnie jak w innych miastach, panowały hałas, brud, plugastwo biedy i wulgarność pieniędzy; w porcie oczekiwały statki z całego świata.

Do domu stojącego na uboczu wciąż przybywali ludzie, by go powitać girlandami kwiatów i owocami. Raz ktoś zapytał, czy chciałby zobaczyć słoniątko i naturalnie wybraliśmy się w podróż. Miało, jak nam powiedziano, dwa tygodnie, a wielka matka, zdenerwowana, chroniła je. Samochód wywiózł nas za miasto, przez plugastwo i brud ku rzece o brązowej wodzie, do wsi na jej brzegu, wśród wysokich i grubych drzew. Tam znajdowali się ogromna ciemna matka i jej dziecko. Stał przez parę godzin, aż matka do niego przywykła; musiał zostać jej przedstawiony, pozwolono mu dotknąć długiej trąby i nakarmić ją owocami oraz kostkami cukru. Wrażliwy koniec trąby prosił o więcej; jabłka i banany powędrowały do jej szerokiego pyska. Nowo narodzone słoniątko stało, machając niewielką trąbą, między nogami matki, niczym jej mała replika. Wreszcie pozwoliła mu go dotknąć; skórę miało niezbyt szorstką, trąba wciąż się poruszała, o wiele żywiej niż cała jego reszta. Matka przez cały czas je pilnowała, a jej opiekun musiał ją co jakiś czas uspokajać. Słoniątko skore było do zabawy.

Do małego pokoju weszła kobieta pogrążona w głębokiej rozpaczy. Jej syna zabito na wojnie: „Tak bardo go kochałam, moje jedyne dziecko, dobrze wykształcone, rokujące nadzieje na wielką dobroć i talent. Zabito go, dlaczego zdarzyło się to jemu i mnie? Łączyła nas wielka miłość, byliśmy sobie tak bliscy. To, co się stało, jest zbyt okrutne”. Łkała, a jej łzom nie było końca. Ujęła jego dłoń i uspokoiła się na tyle, by słuchać.

Wydajemy tyle pieniędzy na kształcenie naszych dzieci; poświęcamy im tyle uwagi; głęboko się do nich przywiązujemy; one wypełniają nasze samotne życie; w nich znajdujemy swe spełnienie, poczucie ciągłości. Dlaczego nas wykształcono? Byśmy stali się technologicznymi maszynami? Byśmy spędzili swoje dni w pracy, a umarli w jakimś wypadku czy z powodu bolesnej choroby? Oto życie, jakie oferuje nam nasza kultura, nasza religia. Wszystkie żony lub matki na całym świecie płaczą; wojna czy choroba zabrała im syna lub męża. Czy miłość to przywiązanie? A może to łzy i udręka utraty? Samotność i smutek? Czy jest ona użalaniem się nad sobą i bólem rozstania? Gdyby kochała pani swego syna, to dbałaby o to, aby żadnego syna nie zabijano na wojnie. Stoczono tysiące wojen, a matki i żony nigdy nie zablokowały dróg do wojen wiodących. Będzie pani w męce płakać, a niechcący popierać systemy, które rodzą wojny.

Miłość nie zna gwałtu. Ktoś wyjaśniał, dlaczego rozwodzi się z żoną. „Pobraliśmy się młodo, a po kilku latach wszystko zaczęło się psuć, seksualnie, umysłowo tak bardzo zdajemy się niedobrani. Kochaliśmy się wprawdzie na początku, co stopniowo przeobraziło się w nienawiść; rozwód stał się nieunikniony, prawnicy się tym zajmują”.

Czy miłość jest przyjemnością i uporczywym pragnieniem? Czy jest wrażeniem fizycznym? Czy przywiązanie i jego spełnienie są miłością? A może to towar oferowany przez myśl? Coś zrodzonego przez zbieg okoliczności? Czy to koleżeństwo, życzliwość i przyjaźń? Jeśli coś z tego wysuwa się na czoło, to nie jest to miłość. Miłość jest równie ostateczna, jak śmierć.

Jest ścieżka prowadząca przez lasy, łąki i otwarte przestrzenie w wysokie góry. W miejscu, gdzie zaczyna się wspinaczka, stoi ławka. Siada na niej para staruszków patrząc na zalaną słońcem dolinę; przychodzą tam regularnie. Siedzą bez słowa, w milczeniu oglądając piękno ziemi. Czekają na zbliżającą się śmierć. A ścieżka wiedzie na śniegi.

Brockwood Park 10 października 1973

Deszcze przyszły i przeszły, olbrzymie głazy połyskiwały w porannym słońcu. Suche koryta rzek wypełniła woda, a kraj raz jeszcze ogarnęła radość; ziemia poczerwieniała, a każdy liść i źdźbło trawy zazieleniły się, głęboko zakorzenione drzewa wypuściły świeże listki. Krowy pogrubiały, a wieśniacy przestali być tak chudzi. Te wzgórza są równie stare jak Ziemia, a olbrzymie głazy wyglądają na starannie poustawiane. Ku wschodowi wznosi się wzgórze o kształcie wielkiej platformy, na którym zbudowano kwadratową świątynię. Dzieci z wioski wędrowały kilka kilometrów, by uczyć się czytać i pisać; mała dziewczynka, całkiem sama, szła do szkoły do następnej wsi, z książką w jednej ręce, a czymś do jedzenia w drugiej. Zatrzymała się gdyśmy się mijali, zawstydzona i ciekawska; gdyby stała dłużej, spóźniłaby się do szkoły. Pola ryżowe zdumiewały zielenią. Był długi, cichy ranek.

Dwa kruki wiodły w powietrzu spór, kracząc i dziobiąc się; w powietrzu brakowało im oparcia, zleciały więc na ziemię i walczyły dalej. Zaczęły latać pióra, bitwa toczyła się nie na żarty. Nagle może ze dwanaście kruków opadło na nie i przerwało walkę. Pokrakały, powrzeszczały, a potem wszystkie znikły wśród drzew.

Gwałt jest wszechobecny, wśród wysoko wykształconych i najbardziej prymitywnych, wśród intelektualistów i romantyków. Ani edukacja ani zorganizowane religie nie zdołały ludzi poskromić; wręcz przeciwnie, ponoszą odpowiedzialność za wojny, tortury i obozy koncentracyjne, za rzeź zwierząt na lądzie i morzu. Im większy człowiek czyni postęp, tym bardziej okrutny zdaje się stawać. Polityka przeobraziła się w gangsteryzm, jedna grupa przeciw drugiej; do wojen wiedzie nacjonalizm; bywają wojny ekonomiczne; są osobiste nienawiści i gwałty. Człowieka niczego chyba nie nauczyły doświadczenie i wiedza, a gwałt w każdej postaci trwa. Jakie jest miejsce wiedzy w transformacji człowieka i jego społeczeństwa?

Energia włożona w nagromadzenie wiedzy nie zmieniła człowieka, nie zlikwidowała gwałtu. Energia zużyta na tysiące wyjaśnień, dlaczego ten czy ów jest tak agresywny, brutalny, niewrażliwy, nie położyła kresu jego okrucieństwu. Energia poświęcona na analizę przyczyn jego obłąkańczej destrukcji, przyjemności, jaką czerpie z gwałtu, sadyzmu, znęcania się, w żaden sposób nie uczyniła człowieka szlachetnym, liczącym się w innymi. Na przekór wszystkim słowom i książkom, groźbom i karom, człowiek wciąż zadaje gwałt.

Gwałt to nie tylko zabijanie, bomby, rewolucyjne zmiany dokonywane w wyniku przelewu krwi; jest on głębszy i subtelniejszy. Oznakami gwałtu są konformizm i naśladownictwo, narzucanie i akceptacja autorytetu; ambicja i współzawodnictwo są wyrazami tej agresji i okrucieństwa, zaś porównywanie się rodzi złość z jej animozją i nienawiścią. Tam, gdzie trwa konflikt, wewnętrzny bądź zewnętrzny, pojawia się podstawa do gwałtu. Podziały w ich wszelkich postaciach rodzą konflikt i ból.

Wszyscy to wiecie; tyle się naczytaliście o aktach gwałtu, jakie widzieliście w sobie i wokół siebie, słyszeliście też o tym; a jednak gwałt nie ustał. Dlaczego? Wyjaśnienia i przyczyny takiego zachowania nie są w istocie ważne. Jeśli was pochłaniają, to tracicie energię, jakiej potrzeba, by przekroczyć gwałt. Potrzeba wam całej energii, jaką dysponujecie, by stawić czoło tej energii, którą traci się na gwałt i wykroczyć poza nią. Kontrola gwałtu jest inną jego formą, gdyż kontrolujący jest tym, co kontrolowane. W stanie pełnej uwagi, zgromadzenia całej energii, gwałt we wszystkich jego formach znika. Uwaga nie jest słowem, abstrakcyjną formułą myślową, ale aktem w życiu codziennym. Działanie nie jest ideologią, ale jeśli stanowi jej wytwór, to wiedzie do gwałtu.

Po deszczach rzeka obmywa każdy głaz, każde miasto i wieś, a jakkolwiek by jej nie skażono, oczyszcza się i płynie dalej przez doliny, wąwozy i łąki.

Brockwood Park 12 października 1973

Znany guru przybył raz jeszcze, aby się z nami spotkać. Usiedliśmy w otoczonym pięknym murem ogrodzie, porośniętym zieloną, zadbaną trawą, pełnym róż, słodkich groszków i innych kwiatów orientalnej północy. Mur i drzewa tłumiły odgłosy nielicznych samochodów przejeżdżających nieopodal; powietrze przenikał zapach kwiatów. Wieczorami rodzina szakali wychodziła ze swej kryjówki pod drzewem; wydrapały dużą dziurę, w której matka trzymała trójkę młodych. Tworzyły zdrowo wyglądającą gromadkę, a zaraz po zachodzie słońca matka pojawiała się z nimi trzymając się blisko drzew. Za domem znajdował się śmietnik, do którego później zaglądały. Żyła tam też rodzina mangust; co wieczór matka z różowym nosem i długim, grubym ogonem wychodziła z kryjówki, a za nią dwoje jej młodych szło, jedno za drugim, tuż obok muru. One też wędrowały na zaplecze kuchni, gdzie czasem coś dla nich zostawiano. Chroniły ogród przed wężami. One i szakale nigdy nie wchodziły sobie w drogę, a gdy tak się stało, mijały się obojętnie.

Parę dni wcześniej guru zapowiedział, że chce złożyć wizytę. Przybył, a za nim, jeden po drugim, uczniowie. Na znak wielkiego szacunku dotykali jego stóp. Chcieli dotknąć też stóp drugiego rozmówcy, na co nie pozwolił; rzekł im, że to poniżające, ale na nich silniej działała tradycja i nadzieja raju. Guru nie wszedł do domu, gdyż ślubował unikać siedzib ludzi żonatych. Tego ranka niebo było intensywnie błękitne, a cienie długie.

„Nie chce pan być guru, a jest guru licznych guru. Obserwowałem pana od młodych lat, a to, co pan mówi, rozumieją nieliczni. Dla wielu jesteśmy niezbędni, bez nas byliby zagubieni; nasz autorytet zbawia głupców. Jesteśmy interpretatorami. Mieliśmy nasze doświadczenia; wiemy. Tradycja to mur obronny, a tylko niewielu jest w stanie stanąć samemu w obliczu nagiej rzeczywistości. Pan należy do błogosławionych, ale my musimy maszerować z tłumem, śpiewać jego pieśni, czcić święte imiona i kropić wodą święconą, co nie znaczy, że jesteśmy hipokrytami. Oni potrzebują pomocy, a my jej udzielamy. Czym, jeśli wolno zapytać, jest doświadczenie tej absolutnej rzeczywistości?”

Uczniowie wciąż przychodzili i wychodzili, niezainteresowani rozmową i obojętni na to, co ich otaczało, na piękno kwiatów i drzew. Paru siedziało na trawie słuchając, z nadzieją, że ich to zbytnio nie poruszy. Kulturalny człowiek jest niezadowolony ze swej kultury.

Rzeczywistości nie da się doświadczyć. Nie wiedzie do niej żadna droga, nie wskaże jej żadne słowo; nie da się jej szukać i znaleźć. Znalezienie po poszukiwaniach wypacza umysł. Samo słowo prawda nie jest prawdziwe; opis nie jest tym, co opisane.

„Starożytni opowiedzieli o swych doświadczeniach, o rozkoszy w trakcie medytacji, o ich super-świadomości, ich świętej rzeczywistości. Czy musimy, jeśli wolno spytać, odrzucić to wszystko, łącznie z ich wzniosłym przykładem?”

Wszelki autorytet w kwestii medytacji jest samym jej zaprzeczeniem. W medytacji nie ma miejsca dla wiedzy, dla jakichkolwiek pojęć czy przykładów. Samą istotę medytacji stanowi całkowita eliminacja medytującego, doświadczającego, myślącego. Ta wolność to codzienny akt medytacji. Obserwujący jest przeszłością, opiera się na czasie, jego myśli i wyobrażenia są czasowe. Wiedza jest czasem, a wolność od znanego jest rozkwitem medytacji. Nie istnieje system, a zatem prawda czy piękno medytacji nie znajdują się w żadnym kierunku. Podążać za kimś, za jego przykładem, jego słowem, to skazywać prawdę na banicję. Tylko w zwierciadle związków widzisz oblicze tego, co jest. Widzący jest tym, co widziane. Bez ładu wnoszonego przez cnotę, medytacja i niekończące się opinie innych pozbawione są sensu; są całkowicie nieistotne. Prawda nie ma tradycji, nie da się jej przekazać.

W promieniach słońca nasilił się zapach zielonego groszku.

Brockwood Park 13 października 1973

Lecieliśmy zatłoczonym samolotem na wysokości dwunastu tysięcy metrów. Morze zostawało z tyłu, zbliżaliśmy się do lądu; pasażerowie chyba ani na chwilę nie przestawali rozmawiać, pić czy przeglądać stron czasopism; później wyświetlono film. Hałaśliwą grupę wciąż trzeba było zabawiać i żywić; spali, chrapali i trzymali się za ręce. Ląd wkrótce okryły, od horyzontu po horyzont, gęste chmury; przestrzeń, głębia i zgiełk paplaniny. Ziemię od samolotu dzieliły ciągnące się bez końca chmury, w górze zaś niebo było błękitne. W narożnym fotelu przy oknie siedziałeś przebudzony, wpatrzony w zmienne kształty chmur i białe światło nad nimi.

Czy świadomość ma jakąś głębię, czy są to tylko drgania na powierzchni? Myśl może wyobrazić sobie swą głębię, może stwierdzić, że głębię posiada, lub też rozważać tylko powierzchniowe zmarszczki. Czy myśl w ogóle ma jakąś głębię? Tworzywem świadomości jest jej treść; jej treść to wszystko, co się na nią składa. Myśl jest aktywnością zewnętrza, w niektórych językach myśl wręcz oznacza to, co zewnętrzne. Ważność, jaką przypisuje się ukrytym warstwom świadomości nadal pozostaje na powierzchni, beż żadnych głębi. Myśl może przypisać sobie centrum, jako ego, „ja”, a to centrum jest wszelkiej głębi pozbawione; słowa, jakbyśmy ich sprytnie i subtelnie nie zestawili, nie są głębokie. „Ja” jest słownym wytworem myśli służącym identyfikacji; „ja” szukające głębi w działaniach, w egzystencji, w ogóle nie ma sensu; wszystkie jego wysiłki ustanowienia głębi w związkach kończą się na mnożeniu jego własnych wyobrażeń, których cienie uważa ono za głębokie. Działania myśli pozbawione są głębi; jej przyjemności, jej lęki, jej smutki, dzieją się na powierzchni. Samo słowo powierzchnia wskazuje na to, że jest coś pod nią, wodna głębina bądź płycizna. Umysł płytki lub głęboki to słowa myśli, a myśl sama w sobie jest powierzchowna. Bryła skryta za myślą to doświadczenie, wiedza, wspomnienia, rzeczy minione, do przywołania, aby je przepracować lub nie.

Daleko pod nami, na ziemi, szeroka rzeka płynęła kreśląc wielkie łuki wśród rozrzuconych gospodarstw, a na wijących się drogach pełzały mrówki. Góry okrywał śnieg, doliny zieleniły się pełne głębokich cieni. Słońce świeciło wprost przed nami i wędrowało w stronę morza, gdy samolot lądował wśród dymów i zgiełku rozległego miasta.

Czy w ogóle istnieje głębia życia, egzystencji? Czy wszelkie relacje są płytkie? Czy myśl może to stwierdzić? Myśl jest jedynym narzędziem, jakie człowiek wytworzył i wyostrzył, a gdy odrzuca się ją jako sposób zrozumienia głębi życia, umysł szuka innych środków. Życie płytkim życiem szybko zaczyna męczyć, nudzić, dręczyć bezsensem, to zaś rodzi nieustanną pogoń za przyjemnościami, lęki, konflikty i gwałt. Ujrzenie fragmentów stworzonych przez myśl i ich działań, jako całości, wycisza myśl. Percepcja całości możliwa jest tylko wtedy, gdy obserwujący, będący jednym z fragmentów myśli, jest nieaktywny. Wtedy działanie jest związkiem i nie wiedzie do konfliktów i smutków.

Tylko cisza ma głębię, jako miłość. Ani cisza, ani miłość, nie są poruszeniami myśli. Tylko wtedy słowa głębokie i płytkie tracą swe znaczenia. Miłości, podobnie jak ciszy, nie da się zmierzyć. Tym, co mierzalne, są myśl i czas; myśl jest czasem. Miara jest niezbędna, ale gdy myśl wprowadza ją w działanie i związki, zaczynają się nieszczęścia i nieład. Ład nie jest mierzalny, w przeciwieństwie do nieładu.

Morze i dom były spokojne, a wzgórza za nimi, porośnięte dzikimi wiosennymi kwiatami, ogarnęła cisza.

Rzym 17 października 1973

Tego upalnego lata doskwierała susza przerywana przez nieliczne ulewy; trawniki zbrązowiały, choć wysokie, potężne drzewa radowały się, kwiaty też rozkwitały. Kraj nie przeżył takiego lata od dawna, rolnicy cieszyli się. W miastach było okropnie, zanieczyszczone powietrze, upał i zatłoczone ulice; kasztany zdążyły zbrązowieć, w parkach spacerowały tłumy z dziećmi krzyczącymi i biegającymi po całym terenie. Wieś wypiękniała, panował tam spokój, uroku dodawała jeszcze mała rzeka pełna łabędzi i kaczek. Romantyzm i sentymentalizm bezpiecznie zamknięto w miastach, a tutaj, na głębokiej prowincji, wśród drzew, łąk i strumieni, było pięknie i radośnie. Jest droga wiodąca przez lasy, a pstrokate cienie i każdy liść zachowują to piękno, każdy usychający liść i źdźbło trawy. Piękno nie jest słowem, emocjonalną reakcją; nie jest plastyczne, by myśl go kształtowała i przeinaczała. Gdy panuje piękno, każdy ruch i działanie we wszelkiego rodzaju związkach są pełne, zdrowe i święte. Gdy to piękno i miłość nie istnieją, świat pogrąża się w obłędzie.

Na małym ekranie kaznodzieja, używając starannie wyuczonych gestów i słów, mówił, że wie, iż jego zbawiciel, jedyny zbawiciel, żyje; gdyby nie żył, dla świata nie byłoby nadziei. Agresywny wyrzut ręki odpędzał wszelkie wątpliwości, zakazywał jakichkolwiek dociekań, gdyż on wiedział, a ty musiałeś temu sprostać, albowiem jego wiedza jest twoją wiedzą, twoim przekonaniem. Wykalkulowany gest jego dłoni i pociągające słowo stanowiły sedno i zachętę dla słuchaczy, siedzących z otwartymi ustami, młodych i starych, urzeczonych, czczących wyobrażenie swych umysłów. Właśnie wybuchła wojna, ale ani kaznodzieja, ani jego liczni słuchacze o to nie dbali, gdyż wojny muszą trwać, a poza tym stanowi to część ich kultury.

Na ekranie, nieco później, pokazano, czego dokonują naukowcy, ich wspaniałe wynalazki, niezwykłe sposoby kontroli przestrzeni, świat jutra, nowe skomplikowane maszyny, a także wyjaśnienia procesów powstawania komórek, eksperymenty na zwierzętach, na robakach i muchach. Badania nad zachowaniem zwierząt dokładnie i dowcipnie objaśniono. Dzięki nim profesorowie lepiej zrozumieją zachowania ludzi. Przedstawiono też pozostałości starożytnej kultury; wykopaliska, wazy, starannie zabezpieczone mozaiki i rozsypujące się mury; cudowny świat przeszłości, jego świątynie, jego zaszczyty. Ileż tomów napisano o bogactwach, okrucieństwach i wielkości przeszłości, o jej królach i niewolnikach.

Jeszcze później pokazano wojnę toczoną właśnie na pustyni i wśród zielonych wzgórz, potężne czołgi i nisko latające odrzutowce, zgiełk i wyrachowane rzezie. Pokazano też polityków mówiących o pokoju, a zachęcających do wojny w każdym zakątku. Pokazano płaczącą kobietę i ciężko rannych, dzieci machające flagami i księży udzielających błogosławieństw.

Ludzkie łzy nie zmyły z ludzi pragnienia zabijania. Żadna religia nie zapobiegła wojnom; wręcz przeciwnie, wszystkie do wojen zachęcały, błogosławiły wojenne narzędzia; dzieliły ludzi. Rządy działają w izolacji, pielęgnują ciasnotę swych poglądów. Naukowcy otrzymują od rządów wsparcie. Kaznodzieja zatraca się wśród własnych słów i wyobrażeń.

Będziesz płakał, a jednak wychowujesz własne dzieci tak, aby zabijały i były zabijane. Akceptujesz to jako sposób życia; angażujesz się we własne bezpieczeństwo; to twój bóg i twój smutek. Tak starannie, tak bardzo dbasz o własne dzieci, a później tak entuzjastycznie chcesz, by je zabito. Pokazali na ekranie foczki o wielkich oczach.

Funkcją kultury jest całkowite przeobrażenie człowieka.

Po drugiej stronie rzeki kaczki mandarynki ochlapywały się, ganiały, a na wodę padały cienie drzew.

Rzym 18 października 1973

Przed wiekami ktoś napisał długą sanskrycką modlitwę o pokój. Uważał pokój za absolutnie niezbędny, a jego życie codzienne było zapewne w tym zakorzenione. Napisano ją zanim industrializm wytworzył zwodniczą truciznę nacjonalizmu, niemoralność potęgi pieniądza i pogoń za światowością. Jest to modlitwa o trwały pokój: Oby zapanował pokój wśród bogów, w niebie i wśród gwiazd; oby zapanował pokój na ziemi, wśród ludzi i czworonożnych zwierząt; obyśmy nie krzywdzili jedni drugich; obyśmy okazywali sobie szczodrość; obyśmy posiedli tę inteligencję, która pokieruje naszym życiem i postępkami; oby w naszej modlitwie, na naszych wargach i w sercach zapanował pokój.

Brak tu wzmianki o indywidualizmie; ten pojawił się o wiele później. Jesteśmy tylko my – nasz pokój, nasza inteligencja, nasza wiedza, nasze oświecenie. Brzmienie sanskryckich pieśni wywiera przedziwny wpływ. W świątyni kilkudziesięciu kapłanów śpiewało w sanskrycie, ściany zdawały się wibrować.

Jest ścieżka biegnąca przez lśniące zielenią pole, przez zalany słońcem las i dalej. Prawie nikt do tych lasów, pełnych plam światła i cieni, nie przychodzi. W tym odludnym miejscu panują spokój i cisza. Mnóstwo tam wiewiórek, a czasem pojawia się jeleń, płochliwy i uciekający na złamanie karku; wiewiórki przyglądają ci się z gałęzi, a niekiedy gniewnie fukają. Te lasy pachną latem i wilgotną ziemią. Rosną tam ogromne drzewa, pradawne, oblepione mchem; zapraszają cię, czujesz, jak ciepło cię witają. Zawsze gdy tam siedzisz i spoglądasz przez gałęzie i liście na piękno błękitu nieba, ten spokój i zaproszenie czekają na ciebie. Szedłeś z innymi przez las, ale sam i w ciszy; tamci gadali, zobojętniali i nieświadomi godności i majestatu drzew; nic ich z nimi nie łączyło, zapewne więc nie nawiązywali relacji między sobą. Tyś pozostawał z drzewami w związku pełnym i bezpośrednim; byliście przyjaciółmi, a zatem przyjaźniłeś się z każdym drzewem, krzakiem i kwiatem na ziemi. Nie przebywałeś tam po to, by niszczyć, a między tobą a nimi panował pokój.

Pokój to nie przerwa między końcem i początkiem konfliktu, bólu i smutku. Żaden rząd nie zaprowadza pokoju; jego pokój to korupcja i rozpad; uporządkowana władza ludu rodzi zwyrodnienie, gdyż nie troszczy się o wszystkich ludzi na tej ziemi. Tyranie nie zapewnią pokoju, ponieważ niszczą wolność: pokój i wolność idą w parze. Zabicie kogoś dla pokoju to idiotyzm ideologii. Pokoju nie da się kupić; nie jest on wynalazkiem intelektu; nie zyskasz go dzięki modlitwom czy targom. Nie ma go w żadnym świętym gmachu, w żadnej książce, w żadnej osobie. Nikt cię do niego nie doprowadzi, żaden guru, żaden ksiądz, żaden symbol.

Jest on w medytacji. Sama medytacja to ruch pokoju. To nie jest cel do osiągnięcia; nie tworzą go myśl lub słowo. Działanie medytacji jest inteligencją. Medytacja to nic z tego, czego cię uczono lub czegoś doświadczył. Medytacja to porzucenie tego, czegoś się nauczył lub doświadczył. Wolność od doświadczającego jest medytacją. Kiedy w związku nie ma pokoju, to nie ma go w medytacji; jest ona wtedy ucieczką w złudzenia i fantazyjne sny. Nie można jej zademonstrować ani opisać. Nie jesteś sędzią pokoju. Uświadomisz ją sobie, o ile ona zachodzi, poprzez codzienne czynności, ład, cnotliwość życia.

Tego ranka nadciągnęły ciężkie chmury i mgły; miało padać. Błękitne niebo ukaże się za kilka dni. Ale gdyś wszedł do lasu, ten pokój i gościnność trwały. Wszystko zamarło w bezruchu, zapanowała niepojęta cisza. Wiewiórki pochowały się, koniki polne na łąkach umilkły, a za wzgórzami i dolinami rozciągało się niespokojne morze.

Rzym 19 października 1973

Las spał; biegnąca przezeń kręta ścieżka tonęła w mroku. Wszystko trwało w bezruchu; ostatnie światła gasły, a cisza nocy otulała ziemię. Mały szemrzący strumień, za dnia tak natarczywy, poddawał się spokojowi nadchodzącej nocy. Przez niewielki rozstęp między liśćmi widać było gwiazdy, lśniące i bliskie. Mrok nocy jest równie niezbędny jak światło dnia. Gościnne drzewa zamknęły się w sobie i oddaliły; otaczały cię odrębne i niedostępne; spały, nie należało im przeszkadzać. W tym cichym mroku następowały wzrost i rozkwit, gromadzenie sił, by sprostać rozedrganiu dnia; noc i dzień były istotne; jedno i drugie dawało życie, energię wszystkiemu, co żyje. Jedynie człowiek energię trwoni.

Sen jest bardzo ważny. Sen bez nadmiaru marzeń sennych, bez wiercenia się. Podczas snu wiele się dzieje, zarówno w organizmie fizycznym, jak i w mózgu (umysł jest mózgiem; są one jednym, zunifikowanym ruchem). Dla całej tej struktury sen jest absolutnie istotny. W jego trakcie zaprowadzany jest ład, następuje dostrajanie, dokonują się głębsze percepcje; im cichszy mózg, tym głębszy wgląd. Mózg, by funkcjonować harmonijnie, bez tarć, potrzebuje bezpieczeństwa i ładu. Tego dostarcza noc, a podczas spokojnego snu następują ruchy i stany nieosiągalne dla myśli. Marzenia senne przeszkadzają, wypaczają całościowe postrzeganie. We śnie umysł się odmładza.

Powiesz może, że marzenia senne są niezbędne; jeśli nie śnimy, to możemy zwariować; są one pomocne i odkrywcze. Są marzenia senne powierzchowne, bez większego znaczenia; są takie, które wiele znaczą, jest wreszcie stan bez marzeń sennych. W marzeniach sennych znajduje wyraz, w różnych formach i pod postacią rozmaitych symboli, nasze codzienne życie. Jeśli w tym życiu w związkach z innymi i światem brakuje harmonii i ładu, to marzenia senne stanowią kontynuację tego chaosu. Mózg podczas snu próbuje z tej pogmatwanej sprzeczności wydobyć ład. W tej nieustannej walce między ładem i chaosem mózg się zużywa. Ale aby w ogóle funkcjonować potrzebuje bezpieczeństwa i ładu, a zatem niezbędne stają się wierzenia, religie i inne neurotyczne pojęcia. Jednym z tych neurotycznych nawyków jest zamiana nocy w dzień; idiotyzmy wyprawiane we współczesnym świecie po zmroku są ucieczką przed dniem wypełnionym rutyną i nudą.

Pełna świadomość nieładu w relacjach zarówno prywatnych, jak i publicznych, osobistych i na odległość, uświadomienie sobie tego, co jest, bez wyborów, na jawie za dnia, z chaosu wydobywa ład. Wtedy mózg nie potrzebuje szukać ładu podczas snu. Wtedy marzenia senne są powierzchowne, pozbawione znaczenia. Ład obejmujący całość świadomości, a nie tylko poziom świadomy, nastaje, gdy całkowicie znika podział na obserwującego i to, co obserwowane. To, co jest, zostaje przekroczone gdy obserwujący, będący przeszłością, będący czasem, znika. Aktywnej teraźniejszości tego, co jest, w przeciwieństwie do obserwującego, nie wiąże czas.

Tylko wtedy, gdy umysł, mózg i organizm podczas snu osiągają ten pełny ład, uświadamiamy sobie ów bezsłowny stan, bezczasowy ruch. To nie jest jakieś fantazyjne marzenie, abstrakcja ucieczki. To samo podsumowanie medytacji. To znaczy, mózg jest aktywny, na jawie i we śnie, ale nieustanny konflikt między ładem i chaosem go wyczerpuje. Ład jest najwyższą formą cnoty, wrażliwości, inteligencji. Gdy nastaje to wielkie piękno ładu, harmonii, mózg nie jest nieustannie aktywny; pewne jego części muszą dźwigać ciężar wspomnień, ale to tylko niewielki fragment; reszta mózgu jest wolna od zgiełku doznań. Ta wolność jest ładem, harmonią, ciszą. Ta wolność i zgiełk wspomnień poruszają się razem; działanie tego ruchu jest inteligencją. Medytacja jest wolnością od znanego, a jednak oddziałuje w dziedzinie tego, co znane. Nie ma „mnie” jako operatora. Ta medytacja trwa podczas snu i na jawie.

Ścieżka powoli wynurzała się z lasu, a niebo od horyzontu po horyzont lśniło od gwiazd. Na polach wszystko trwało w bezruchu.

Rzym 20 października 1973

To najstarsza żywa rzecz na tej ziemi. Niesłychanie wysoka, o gigantycznym pniu. Górowała nad resztą sekwoi, też bardzo starych; inne drzewa ucierpiały od ognia, ale ona pozostała nietknięta. Przeżyła wszystkie te dziejowe okropieństwa, wszystkie wojny tego świata, wszystkie ludzkie nieszczęścia i smutki, pożary i uderzenia piorunów, kolejne dziejowe burze, nietknięta, majestatyczna i całkiem sama, niesłychanie dostojna. Wybuchały pożary, ale kora tych sekwoi chroniła je. Hałaśliwi turyści jeszcze się nie pojawili, byłeś więc sam z tą milczącą olbrzymką; gdyś pod nią usiadł wznosiła się ku niebu ogromna i bezczasowa. Sam wiek nadał jej dostojeństwo ciszy i tę powściągliwość starości. Równie cicha jak twój umysł, tak spokojna jak twe serce, żyła bez brzemienia czasu. Czułeś współczucie nietknięte przez czas i niewinność, która nie zaznała krzywdy i smutku. Siedziałeś tam, a czas cię mijał, by już nie wrócić. Panowała tam nieśmiertelność, bo śmierć się nie przydarzyła. Nic nie istniało prócz tego ogromnego drzewa, chmur i ziemi. Zachodziłeś pod to drzewo i siadałeś tam co dzień przez dłuższy okres, a dopiero gdy odchodziłeś, uświadamiałeś sobie to błogosławieństwo. Nigdy byś pod nie nie wrócił, by prosić o więcej, tam nie było więcej, więcej było w odległej dolinie. Ponieważ tej świątyni nie zbudował człowiek, panowała tam niezgłębiona świętość, która już cię nie opuści, bo nie jest twoja.

Wcześnie rano, gdy słońce nie sięgnęło jeszcze czubków drzew, spotkałeś jelenia i niedźwiedzia; przyglądaliśmy się sobie czujni i zdumieni; mieliśmy wspólną ziemię, wolni od lęku. Zaraz potem pojawiły się niebieskie sójki i rude wiewiórki, nieśmiałe i przyjazne. Miałeś w kieszeni trochę orzechów, wiewiórka brała ci je z dłoni; gdy miała już dość, dwie sójki zeskoczyły z gałęzi, a ich gderanie ucichło. I zaczął się dzień.

W świecie przyjemności zmysłowość zyskała wielkie znaczenie. Gust rozkazuje i wkrótce nawyk przyjemności przejmuje kontrolę; a choć ucierpieć może cały organizm, przyjemność rządzi. Przyjemność zmysłów, sprytnej i przebiegłej myśli, słów, wytworów umysłu i rąk jest kulturą edukacji, przyjemności płynącej z gwałtu i seksu. Człowieka uformowano na kształt przyjemności, a cała egzystencja, religijna bądź inna, jest pogonią za nią. Szaleństwa wyuzdanej przyjemności są produktami moralnego i intelektualnego konformizmu. Gdy umysł nie jest wolny i samoświadomy, to zmysłowość prowadzi do zepsucia, które ogarnia cały świat współczesny. Dominują przyjemności pieniędzy i seksu. Gdy człowiek przeobraził się w zużytą istotę ludzką, wyraz zmysłowości stał się jego wolnością. Miłość przyjęła postać przyjemności i pragnienia. Zorganizowana rozrywka, religijna bądź komercyjna, wzmacnia społeczną i osobistą niemoralność; odpowiedzialność znika. Być odpowiedzialnym to odpowiadać na każde wyzwanie całym sobą, z pełnym zaangażowaniem. Tego nie da się osiągnąć gdy sama istota myśli jest fragmentaryczna, a pogoń za przyjemnością, we wszystkich jej jawnych i subtelnych postaciach, stanowi główny ruch egzystencji. Przyjemność to nie radość; radość nie ma nic wspólnego z przyjemnością; pierwsza jest nieproszona, a druga wytrenowana; pierwsza pojawia się gdy nie ma „ja”, drugą krępuje czas; pierwsza jest wtedy, gdy nie ma drugiej. Przyjemność, lęk i gwałt sobie towarzyszą; to nierozdzielni kompani. Uczenie się z obserwacji jest działaniem, czyn jest widzeniem.

Wieczorem, gdy zapadał zmrok, sójki i wiewiórki poszły spać. Ukazała się Gwiazda Wieczorna, a odgłosy dnia i wspomnień ucichły. Olbrzymie sekwoje zamarły w bezruchu. Będą tak trwać poza czasem. Tylko człowiek umiera i to jest smutne.

Rzym 21 października 1973 Tej bezksiężycowej nocy Krzyż Południa świecił jasno nad czubkami palm. Słońce miało wzejść dopiero za parę godzin; w tym cichym mroku roziskrzone gwiazdy zbliżyły się bardzo do ziemi; rzeka je rodziła. Krzyż Południa świecił samotnie, z dala od innych gwiazd. Powietrze znieruchomiało, ziemia zastygła, zmęczona działalnością ludzi. Po ciężkich deszczach zapowiadał się piękny poranek; aż po horyzont nie było chmur. Orion już zaszedł, a Gwiazda Poranna lśniła nad odległym horyzontem. W gaju żaby rechotały w pobliskim stawie; niekiedy milkły na chwilę, by zbudzić się i zacząć na nowo. W powietrzu unosił się silny zapach jaśminu, zaś z oddali dochodził śpiew. Ale o tej godzinie panowała niezmącona cisza, a jej łagodne piękno otulało ziemię. Medytacja jest ruchem tej ciszy. W otoczonym murem ogrodzie zaczął się zgiełk dnia. Kąpano niemowlę; troskliwie nacierano je całe oliwą; specjalną na głowę, inną na resztę ciała; każda miała własny zapach, obie nieco podgrzano. Dzieciak to uwielbiał; łagodnie sobie gaworzył, jego małe tłuste ciałko lśniło od oliwy. Potem oczyszczono je specjalnym, aromatycznym pudrem. To dziecko nigdy nie płakało, tak bardzo kochane i czule pielęgnowane. Osuszono je i delikatnie owinięto czystą białą tkaniną, nakarmiono i położono do łóżeczka, gdzie zasnęło. Urośnie by odebrać wykształcenie, zyskać zawód, zaakceptować tradycję, nowe lub stare wierzenia, by mieć dzieci, znosić udręki i śmiać się przez łzy. Pewnego razu jego matka przyszła i spytała „Czym jest miłość? Czy to troska, zaufanie, odpowiedzialność, przyjemność łącząca mężczyznę i kobietę? Czy jest to ból przywiązania i samotności?” Dbasz o swoje dziecko z taką troską, z tak niestrudzoną energią, poświęcasz mu życie i czas. Czujesz, może bezwiednie, odpowiedzialność. Kochasz je. Ale edukacja narzuci mu swe pęta; za pomocą kar i nagród wtłoczy się je w społeczną strukturę. Edukacja to zaakceptowane sposoby warunkowania umysłu. Po co nas się kształci – byśmy bez przerwy pracowali, a potem umarli? Otoczyłaś je czułą opieką, miłością, a czy twoja odpowiedzialność zniknie, gdy pójdzie ono do szkoły? Czy to miłość wyśle je na wojny, by je zabito po wszystkich tych staraniach i czułościach? Nigdy nie przestaniesz ponosić odpowiedzialności, co nie oznacza wtrącania się. Wolność to pełna odpowiedzialność; nie tylko za twoje dziecko, ale za wszystkie dzieci tej ziemi. Czy miłość to przywiązanie i związany z tym ból? Przywiązanie rodzi ból, zazdrość, nienawiść. Przywiązanie to owoc naszej powierzchowności, niewystarczalności, samotności. Przywiązanie daje poczucie przynależności, utożsamienia się z czymś, daje poczucie realności bycia. Gdy te są zagrożone, pojawia się lęk, gniew, zawiść. Czy to wszystko jest miłością? Czy ból i smutek są miłością? Czy jest nią przyjemność zmysłowa? Większość średnio inteligentnych ludzi wie to wszystko werbalnie, nie jest to zbyt skomplikowane. Ale na to nie przystają; przekształcają te fakty w idee, po czym walczą z abstrakcyjnymi pojęciami. Wolą żyć raczej wśród abstrakcji niż w rzeczywistości, z tym, co jest. W zaprzeczeniu tego, co nie jest miłością, kryje się miłość. Nie bój się słowa negacja. Zaneguj wszystko, co nie jest miłością, a wtedy to, co jest, jest współczuciem. To, jaka jesteś, ogromnie wiele znaczy, gdyż ty jesteś światem, a świat jest tobą. Oto współczucie. Powoli nadchodził świt, nad wschodnim horyzontem pojawił się słaby brzask, w miarę, jak się rozszerzał, Krzyż Południa bladł. Drzewa zyskały kształty, żaby zamilkły, Gwiazda Poranna znikła w powodzi światła, zaczął się nowy dzień. Kruki poderwały się do lotu, rozbrzmiały głosy ludzi, ale błogosławieństwo tego ranka trwało.

Rzym 22 października 1973 Z małej łodzi płynącej z wolnym nurtem rzeki widać było cały horyzont od północy do południa, od wschodu do zachodu; żadne drzewa czy domy linii horyzontu nie łamały; na niebie nie było ani chmurki. Po obu stronach płaskie brzegi ciągnęły się głęboko w ląd, trzymając tę szeroką rzekę w ryzach. Obok przepływały małe łodzie rybackie; rybacy, niebywale cierpliwi, siedzieli na rufach przytrzymując zanurzone sieci. Niebo i ziemia zetknęły się, a między nimi powstała olbrzymia przestrzeń. W tej nie podlegającej pomiarom przestrzeni istniały ziemia i wszystkie zgromadzone na niej rzeczy, nawet ta mała łódka unoszona prądem. Wokół zakola linie horyzontu ciągnęły się jak okiem sięgnąć, niemierzalne, nieskończone. Przestrzeń stała się niewyczerpalna. Bez tej przestrzeni nie ma piękna i współczucia. Wszystko potrzebuje przestrzeni, żywe i martwe, skała na wzgórzu i ptak w locie. Gdy zabraknie przestrzeni, nadchodzi śmierć. Rybacy śpiewali, a dźwięki ich pieśni niosły się po wodzie. Dźwięk potrzebuje przestrzeni. Dźwięk słowa potrzebuje przestrzeni; słowo, poprawnie wymówione, tworzy własną przestrzeń. Rzeka i drzewo w oddali mogą przetrwać, o ile mają przestrzeń; bez przestrzeni wszystko obumiera. Rzeka ginęła na horyzoncie, a rybacy przybijali do brzegu. Zapadał głęboki mrok, ziemia odpoczywała po męczącym dniu, a na wodzie zalśniły gwiazdy. Ogromna przestrzeń ścieśniła się do małego domu o licznych ścianach. Ściany nawet dużych, wytwornych domów odcinają tę olbrzymią przestrzeń, przejmują ją na własność. Obraz, choć oprawiony w ramy, musi mieć przestrzeń w sobie; rzeźba może istnieć tylko w przestrzeni; muzyka stwarza przestrzeń, jakiej potrzebuje; dźwięk słowa nie tylko stwarza przestrzeń: bez niej nie byłby słyszalny. Myśl może wyobrazić sobie odstęp między dwoma punktami; odległość i miarę; interwał między dwiema myślami to przestrzeń tworzona przez myśl. Ciągły upływ czasu, ruch i interwał między dwoma poruszeniami myśli potrzebują przestrzeni. Świadomość istnieje w obrębie ruchu czasu i myśli. Myśl i czas są mierzalne między dwoma punktami, między centrum a peryferiami. Świadomość, rozległa bądź zawężona, istnieje tam, gdzie jest centrum, „ja” i „nie-ja”. Wszystko potrzebuje przestrzeni. Jeśli szczury zamknie się w zbyt małym pomieszczeniu, zagryzają się wzajem; małe ptaki siedzą wieczorem na drucie telegraficznym w należytych odstępach. Ludzie żyjący w zatłoczonych miastach stają się agresywni. Gdy brak przestrzeni, zewnątrz i wewnątrz, nieuchronnie następują wszelkiego rodzaju nieszczęścia i zepsucie. Uwarunkowanie umysłu przez tak zwaną edukację, religię, tradycję, kulturę, pozostawia niewiele przestrzeni na rozkwit umysłu i serca. Wiara, zgodne z tą wiarą doświadczenia, opinie, pojęcia, słowa składają się na „ja”, ego, centrum stwarzające ciasną przestrzeń, w której granicach mieści się świadomość. „Ja” bytuje i działa wewnątrz małej przestrzeni, jaką stworzyło dla siebie. Wszystkie jego problemy i smutki, jego nadzieje i rozpacze mieszczą się w obrębie jego własnych granic, a tam brak przestrzeni. To, co znane, wypełnia całą jego świadomość. Świadomość jest tym, co znane. Wewnątrz tych granic nie ma rozwiązań tych wszystkich wywołanych przez ludzi problemów. A jednak ich nie zostawią; lgną do tego, co znane lub wymyślają to, co nieznane w nadziei, iż to rozwiąże ich problemy. Przestrzeń, jaką „ja” zbudowało dla siebie, to jego niedole i ból przyjemności. Bogowie nie dadzą ci przestrzeni, bo ich przestrzeń jest twoja. Ta rozległa, bezmierna przestrzeń wymyka się myślowym miarom, a myśl jest tym, co znane. Medytacja opróżnia świadomość z tego, co ona zawiera, z tego, co znane, z „ja”. Ruch wioseł powoli popychał łódź w górę uśpionej rzeki, a światła domu wskazywały kierunek. To był długi wieczór, a złoty, zielony i pomarańczowy zachód słońca utworzył na wodzie złotą ścieżkę.

Rzym 24 października 1973 Daleko w dolinie majaczyły przyćmione światła wioski; kamienista i nierówna ścieżka ginęła w mroku. Pofalowana linia wzgórz na tle rozgwieżdżonego nieba nurzała się w nieprzeniknionej ciemności, gdzieś w pobliżu wył kojot. Ścieżka nie była już tak znajoma, w górę doliny szedł łagodny, pachnący wietrzyk. Będąc samemu na tym odludziu słyszało się głos intensywnej ciszy i jego wielkie piękno. Jakieś zwierzę, przestraszone lub chcące zwrócić na siebie uwagę, hałasowało w krzakach. Zapadł już głęboki mrok, a świat tej doliny pogrążył się we własnej ciszy. W nocnym powietrzu mieszały się wonie wszystkich krzaków porastających te wysuszone wzgórza, mocne zapachy roślin obytych z gorącym słońcem. Nie padało od kilku miesięcy; miało nie padać jeszcze przez dłuższy czas; wysuszoną, nierówną ścieżkę pokrywał kurz. Wielka cisza ze swą rozległą przestrzenią ogarnęła noc, a wszelkie poruszenia myśli zastygły. Umysł sam był bezmierną przestrzenią, w tej głębokiej ciszy nie było niczego, co by zbudowała myśl. Być absolutnie niczym to nie podlegać pomiarom. Ścieżka schodziła stromo w dół, a mały strumień, zachwycony swym głosem, snuł liczne opowieści. Kilka razy przecinał ścieżkę, toczyły one ze sobą pewną grę. Gwiazdy zbliżyły się, niektóre spoglądały ze szczytów wzgórz. Światła wioski wciąż majaczyły w oddali, zaś gwiazdy znikały za szczytami. Bądź sam, bez słowa i myśli, a tylko patrz i słuchaj. Ta wielka cisza ukazała, że bez niej egzystencja traci swój głęboki sens i piękno. Być światłem dla siebie to odrzucać wszelkie doświadczenia. Ten, kto doświadcza, jako doświadczający potrzebuje doświadczeń, by istnieć, a ta potrzeba, głęboka czy powierzchowna, wciąż rośnie. Doświadczenia to wiedza, tradycja; doświadczający dzieli się, aby odróżnić przyjemne od bolesnego, pocieszające od rodzącego niepokój. Wierzący doświadcza zgodnie ze swymi wierzeniami, zgodnie ze swym uwarunkowaniem. Te doświadczenia rodzi to, co znane, gdyż rozpoznanie jest istotne, bez niego się nie doświadcza. Każde doświadczenie pozostawia ślad, o ile nie znika w chwili, gdy powstaje. Każda reakcja na wyzwanie jest doświadczeniem, ale gdy reakcję rodzi to, co znane, wyzwanie traci swą świeżość i żywotność; potem pojawiają się konflikt, niepokój i neurotyczne zachowania. Sama natura wyzwania to kwestionować, zakłócać, budzić, rozumieć. Ale gdy to wyzwanie zostaje przetłumaczone na język przeszłości, to unika się teraźniejszości. Osądzanie doświadczenia jest negacją dociekań. Inteligencja to wolność dociekań, badań nad „ja” i „nie ja”, nad tym, co zewnętrzne i tym, co wewnętrzne. Wiary, ideologie i autorytety niszczą wgląd, który pojawia się tylko wraz z wolnością. Pragnienie doświadczeń dowolnego rodzaju musi być powierzchowne lub zmysłowe, pocieszające lub przyjemne, gdyż pragnienia, jakkolwiek intensywne, poprzedza myśl, a myśl jest tym, co zewnętrzne. Myśl może poukładać to, co wewnętrzne, ale wciąż jest tym, co zewnętrzne. Myśl nigdy nie znajdzie tego, co nowe, gdyż jest stara, brak jej wolności. Wolność leży poza myślą. Żadne z działań myśli nie jest miłością. Bycie światłem dla siebie jest światłem wszystkich innych. Bycie światłem dla siebie to dla umysłu wolność od wyzwań i reakcji, gdyż umysł jest wtedy w pełni przebudzony, całkowicie uważny. Ta uwaga nie ma centrum, tego, kto jest uważny, a zatem nie ma granic. Dopóki istnieje centrum, „ja”, muszą istnieć wyzwania i reakcje, adekwatne bądź nieadekwatne, przyjemne bądź bolesne. Centrum nie może być światłem dla siebie; jego światło jest sztucznym światłem myśli, rzucającym licznie cienie. Współczucie nie jest cieniem myśli, ale jest światłem, ani twoim, ani cudzym. Ścieżka powoli schodziła w dolinę, strumień popłynął w stronę wsi, by połączyć się z morzem. Ale wzgórza pozostały niezmienne, a sowy pohukiwały odpowiadając jedna drugiej. I była tam przestrzeń dla ciszy.

Rzym 25 października 1973 Siedziałeś na kamieniu w pomarańczowym gaju, dolina rozciągała się wokół, by zginąć wśród postrzępionych gór. Wcześnie rano cienie były długie i łagodne. Przepiórki skrzeczały czegoś się ostro domagając, gołąb gruchał miękko i rytmicznie, ot smutna pieśń o świcie. Przedrzeźniacz kreślił w powietrzu strome linie, koziołkował rozkoszując się światem. Duża tarantula, włochata i ciemna, wolno wypełzła spod skały, znieruchomiała, poczuła poranne powietrze i bez pośpiechu wyruszyła przed siebie. Drzewa pomarańczowe rosły w długich, prostych rzędach, ar za arem, pełne lśniących owoców i świeżych kwiatów – kwiat i owoc na tym samym drzewie w tym samym czasie. Zapach tego kwiecia łagodnie wypełniał okolicę, a gdy słońce przygrzeje stanie się głębszy i natarczywszy. Bardzo błękitne i łagodne niebo okrywało wciąż śpiące wzgórza i góry. Był piękny ranek, chłodny i rześki, pełen tego dziwnego piękna, którego człowiek nie zdążył zniszczyć. Jaszczurki szukały ciepłego miejsca w słońcu; rozciągnęły się, aby nagrzać brzuchy, uniosły długie ogony. Tego szczęśliwego poranka łagodne światło okryło ziemię i nieskończone piękno życia. Medytacja, ujęta w słowa bądź milcząca, stanowi istotę tego piękna. Wyrażona zyskuje formę, treść; cichej nie da się ująć w słowa, uformować czy zabarwić. Wyłaniające się z ciszy słowa lub działania są piękne, są całością, a wszelkie walki czy konflikty znikają. Jaszczurki przepełzły w cień, a kolibry i pszczoły krążyły wśród kwiatów. Bez pasji nie ma twórczości. Całkowite wyrzeczenie się rodzi nieustanną pasję. Wyrzeczenie się z jakiegoś powodu to jedno, a takie bez celu, bez kalkulacji to drugie. To, które ma cel, kierunek, jest krótkotrwałe, staje się szkodliwe i sprzedajne, pospolite. To drugie, nie napędzane przez jakąkolwiek przyczynę, intencję czy zysk, nie ma początku ani końca. Wyrzeczenie się to opróżnianie umysłu z „ja”, z jaźni. Owo „ja” może zatracić się w jakiejś działalności, w jakimś niosącym pociechę wierzeniu czy fantazyjnym śnie, ale po takim zagubieniu się jaźń trwa w innej postaci, identyfikuje się z inną ideologią i aktywnością. Wyrzeczenie się jaźni nie jest aktem woli, gdyż wola jest jaźnią. Każde poruszenie jaźni, w poziomie czy w pionie, w dowolnym kierunku, nadal zachodzi w obrębie czasu i smutku. Myśl może się poświęcić czemuś, co rozsądne bądź obłąkane, rozumne bądź idiotyczne, ale skoro jest w samej swej strukturze i naturze fragmentaryczna, to jej entuzjazm i zapał szybko przekształcają się w przyjemność i lęk. W tej dziedzinie wyrzeczenie się jaźni jest iluzoryczne, niemal bezsensowne. Uświadomienie tego wszystkiego ukazuje aktywność jaźni; w tej uwadze nie ma centrum, ja. Usilne pragnienie wyrażenia siebie, by zyskać tożsamość, jest wytworem zamętu i bezsensu egzystencji. Poszukiwanie sensu daje początek fragmentacji; myśl jest w stanie nadać i nadaje życiu tysiące sensów; każdy wymyśla własne sensy będące zwykłymi opiniami i przekonaniami, a trwa to bez końca. Samo życie jest całym swym sensem, ale gdy pełno w nim konfliktów i walk, gdy jest polem bitewnym dla ambicji, współzawodnictwa i kultu sukcesu, pogonią za władzą i stanowiskiem, to nie ma sensu. Czym jest potrzeba ekspresji? Czy twórczość tkwi w wytworzonej rzeczy? Czy rzecz wytworzona przez dłoń lub umysł, jakkolwiek by nie była piękna i użyteczna, jest tym, o co nam chodzi? Czy zrodzona przez wyrzeczenie się jaźni pasja potrzebuje wyrazu? Czy pasji twórczej towarzyszą potrzeba i przymus? Dopóki trwa podział na twórcę i wytwór, znikają piękno i miłość. Można wytworzyć najpiękniejszą rzecz na płótnie bądź w kamieniu, ale gdy codzienne życie przeczy tej najwyższej doskonałości – całkowitemu porzuceniu jaźni – wtedy to, co zostało wytworzone, służy zyskaniu pospolitego poklasku. Samo życie jest barwą, pięknem i swą ekspresją. Niczego innego nie trzeba. Cienie kurczyły się, przepiórki zamilkły. Były tylko skała, drzewa pełne kwiatów i owoców, piękne wzgórza i żyzna ziemia.

Rzym 29 października 1973 W dolinie pełnej gajów pomarańczowych, ten był szczególnie zadbany – rząd za rzędem młodych drzew, silnych, połyskujących w słońcu. Żyzną glebę porządnie nawodniono i nawieziono. Tego pięknego ranka niebo było błękitne, a powietrze łagodne i przyjemne. Przepiórki w krzakach, zaniepokojone, ostro skrzeczały; krogulec bez ruchu zawisł w powietrzu, po czym zleciał w dół, by usiąść na gałęzi pobliskiego drzewa i zasnąć. Siedział tak blisko, żeś wyraźnie widział ostre szpony, piękne cętkowane pióra i ostry dziób; był w zasięgu ręki. Wcześniej leciał wzdłuż alei mimoz, a małe ptaki krzyczały na alarm. Pod krzakami dwa węże królewskie, z ciemnobrązowymi pierścieniami wzdłuż całego ciała, splatały się ze sobą, a gdy pełzły w pobliżu zupełnie nie zdawały sobie sprawy z obecności człowieka. Leżały na półce w szopie, rozciągnięte, patrzyły lśniącymi oczami bez powiek i czekały na mysz. Zapewne spędziły tam noc, a teraz popełzły w krzaki. To był ich teren, często je tam widywano, a gdy podniósł jednego z nich, poczuł zimny dotyk gdy ten owinął się wokół ręki. Wszystkie te żywe istoty zdawały się mieć własne prawa, własną dyscyplinę oraz własne gry i zabawy. Materializm, zgodnie z którym nie istnieje nic prócz materii, jest powszechnym i trwałym sposobem życia ludzi, zarówno zamożnych, jak i biednych. Jest na świecie cały blok państw oddanych materializmowi; struktura społeczna oparta jest tam na tej formule, ze wszystkimi jej konsekwencjami. Inne bloki też są materialistyczne, ale, gdy to wygodne, akceptuje się tam pewnego rodzaju idealistyczne zasady, po czym odrzuca się je w imię racjonalności i konieczności. W przeobrażającym się środowisku zachowanie człowieka, gwałtownie bądź powoli, rewolucyjnie bądź ewolucyjnie, zmienia się pod presją kultury, w jakiej żyje. Oto odwieczny konflikt między tymi, którzy wierzą, iż człowiek jest materią, a tymi, którzy szukają ducha. Podział ten przyniósł ludzkości tyle nieszczęść, zamętu i złudzeń. Myśl jest materialna, a jej działanie, zewnętrzne lub wewnętrzne, ma charakter materialistyczny. Myśl podlega pomiarowi, podobnie jak czas. W tej dziedzinie świadomość jest materią. Świadomość to jej treść; treść jest świadomością, są one nierozdzielne. Ta treść to wielość rzeczy nagromadzonych przez myśl: przeszłość modyfikująca teraźniejszość będącą przyszłością, będącą czasem. Czas jest ruchem w tym obszarze świadomości, rozszerzonej bądź zacieśnionej. Myśl jest pamięcią, doświadczeniem i wiedzą, a ta pamięć, z jej wyobrażeniami i cieniami, jest jaźnią, „ja” i „nie ja”, „my” i „oni”. Istotę podziału stanowi jaźń, ze wszystkimi jej atrybutami i własnościami. Materializm tylko daje tej jaźni siłę i wzrost. Jaźń może się utożsamić i utożsamia się z Państwem, z jakąś ideologią, z aktywnością „nie-ja”, religijną bądź świecką, ale wciąż jest jaźnią. Sama stworzyła swe wierzenia, przyjemności i lęki. Myśl, na mocy samej swej natury i struktury, jest fragmentaryczna, a między różnymi fragmentami – narodowościami, rasami i ideologiami – trwają konflikty i wojny. Materialistyczna ludzkość zniszczy sama siebie, o ile całkowicie nie porzuci jaźni. Porzucenie jaźni ma zawsze najwyższą wagę. I tylko w wyniku tej rewolucji można stworzyć nowe społeczeństwo. Porzucenie jaźni to miłość, współczucie: pasja ogarniająca wszystko – głód, cierpienie, bezdomność, a także materialistów i wierzących. Miłość to nie sentymentalizm, romantyzm; jest tak silna i ostateczna, jak śmierć. Mgła znad morza powoli, niczym ogromne fale, zasnuła wzgórza na zachodzie; przetoczyła się przez nie w dolinę, a wreszcie dotarła tutaj; z nadejściem nocy miało się ochłodzić. Nie będzie gwiazd, zapanuje zupełna cisza. To jest faktyczna cisza, a nie ta ukształtowana przez myśl, w której brak przestrzeni.

Malibu 1 kwietnia 1975 Nawet tak wcześnie rano słońce przypiekało. Powietrze zamarło, liście znieruchomiały. W starożytnej świątyni było chłodno i miło; nagie stopy czuły masywne kamienne płyty, ich kształty i nierówności. Przez tysiące lat przeszło po nich mrowie ludzi. Po blasku porannego słońca tutaj otoczył cię mrok, korytarze o tej porze były niemal puste, a w wąskim przejściu panowała ciemność jeszcze głębsza. Wchodziło się przez nie do szerokiego korytarza prowadzącego do wewnętrznego sanktuarium. Unosił się tam silny zapach kwiatów i kadzideł palonych przez wieki. Stu braminów, świeżo umytych, przyodzianych w śnieżnobiałe bawełniane szaty, śpiewało. Sanskryt to język pełen mocy, rezonujący głębią. Starożytne ściany drżały, niemal wstrząsane dźwiękiem stu głosów. Był to dźwięk niewiarygodnie dostojny, a świętość tej chwili wymykała się słowom. To nie słowa przebudziły ten ogrom, ale głębia dźwięku wielu tysięcy lat zamkniętego w tych ścianach i w bezmiernej przestrzeni za nimi. To nie znaczenia tych słów, nie czystość wymowy, nie mroczne piękno świątyni, ale jakość dźwięku przełamującego ściany i ograniczenia ludzkiego umysłu. Śpiew ptaka, daleki odgłos fletu, szum wiatru wśród liści, wszystko to rozbija ściany, jakie ludzkie istoty stworzyły dla siebie. W wielkich katedrach i pięknych meczetach pieśni i recytacje ich świętych ksiąg – oto dźwięk otwierający serce na łzy i piękno. Bez przestrzeni nie ma piękna, bez przestrzeni masz tylko ściany i miary; bez przestrzeni nie ma głębi; bez przestrzeni jest tylko nędza, wewnętrzna i zewnętrzna. Masz w umyśle tak mało przestrzeni; tak gęsto wypełniają go słowa, wspomnienia, wiedza, doświadczenia i problemy. Nie ma tam prawie pustego miejsca, tylko bezustanna paplanina myśli. Twe muzea są pełne eksponatów, a półki książek. Po czym tłoczysz się w miejscach rozrywki, religijnej czy innej. Albo wznosisz wokół siebie ściany, tworząc ciasne przestrzenie niedoli i bólu. Bez przestrzeni, wewnętrznej i zewnętrznej, stajesz się agresywny i szpetny. Wszystko potrzebuje przestrzeni by żyć, by bawić się, by śpiewać. To, co święte, nie może kochać bez przestrzeni. Brak ci przestrzeni gdy się czegoś trzymasz, gdy przychodzi smutek, gdy stajesz cię centrum wszechświata. Przestrzeń, jaką zajmujesz, jest przestrzenią, którą myśl wzniosła wokół ciebie, a to jest niedola i zamęt. Przestrzeń wymierzana przez myśl oddziela ciebie ode mnie, nas od nich. Ten podział rodzi nieustanny ból. Na rozległym, zielonym, otwartym polu rośnie to samotne drzewo.

Malibu 2 kwietnia 1975 To nie był kraj drzew, łąk, strumieni, kwiatów i wesołości. W tej spalonej słońcem krainie piasku i nagich skał nie rosły żadne drzewa czy krzaki; niezamieszkana, wypalona ziemia ciągnęła się mila za milą; nie było tam nawet ptaków czy choćby wież wiertniczych z buchającymi płomieniami palonej ropy. Świadomość nie mogła znieść tych odludzi, gdzie każde wzgórze było jałowym cieniem. Przez wiele godzin lecieliśmy nad tymi pustkowiami, aż wreszcie pojawiły się ośnieżone szczyty, lasy i strumienie, wsie i rozległe miasta. Można mieć rozległą wiedzę, a być bardzo ubogim. Im biedniejszym się jest, tym silniejsze pragnienie wiedzy. Rozszerza się świadomość za pomocą najprzeróżniejszej wiedzy, gromadząc doświadczenia i wspomnienia, a jednak jest się nędzarzem. Zręcznie użyta wiedza może przynieść bogactwa, zaszczyty i władzę, a jednak nie uchroni przed nędzą. Ta nędza rodzi nieczułość; bawimy się, a tymczasem dom płonie. Ta nędza wzmacnia tylko intelekt, a uczucia przeobraża w tandetny sentymentalizm. Właśnie ta nędza zaburza równowagę, zewnętrzną i wewnętrzną. Wiedza dotyczy tego, co zewnętrzne, nie wnętrza. Wiedza o tym, co zewnętrzne, błędnie sugeruje nam, że musi istnieć wiedza o wnętrzu. Samowiedza jest marna i płytka; umysł wkrótce ją przekracza, niczym rzekę. Przechodząc przez rzekę czyni się mnóstwo hałasu, a jeśli bierze się ten hałas za wiedzę o ja, to nędza się potęguje. Jej dziełem jest to rozszerzanie świadomości. Religie, kultura, wiedza w żaden sposób tej nędzy nie wzbogacą. Inteligencja polega na przydzieleniu wiedzy właściwego miejsca. Bez wiedzy nie da się żyć w tej technicznej, niemal mechanicznej cywilizacji, ale ona nie przekształci człowieka i jego społeczeństwa. Wiedza to nie doskonałość inteligencji; inteligencja może użyć i używa wiedzy, przeobrażając człowieka i społeczeństwo. Inteligencja to nie zwykłe kształtowanie intelektu i jego integralności. Powstaje ze zrozumienia całej ludzkiej świadomości, siebie, a nie części, oddzielnego segmentu ja. Badanie i rozumienie poruszeń własnego umysłu i serca rodzi tę inteligencję. Jesteś treścią swej świadomości; poznając siebie poznajesz wszechświat. To poznawanie wymyka się słowom, gdyż słowo nie jest tym, co poznawane. Wolność, w każdej chwili, od znanego, stanowi istotę inteligencji. Ta właśnie inteligencja działa we wszechświecie, o ile pozostawić go samemu sobie. Wskutek ignorancji na własny temat niszczysz tę świętość ładu. Tej ignorancji nie usuną badania, jakie inni przeprowadzili nad tobą lub nad sobą. Sam musisz badać treść własnej świadomości. Wyniki badań, jakie inni przeprowadzili nad sobą, a zatem nad tobą, są opisami, a nie tym, co opisane. Tu nie chodzi o słowo. Możesz poznawać siebie tylko w sieci związków, nie w abstrakcji, a z pewnością nie w izolacji. Nawet w klasztorze pozostajesz związany ze społeczeństwem, które wzniosło ten gmach jako azyl, albo zamknęło drogi do wolności. Przebieg zachowań to niezawodny przewodnik po tobie; to zwierciadło twej świadomości. To zwierciadło ujawni jej treść, wyobrażenia, przywiązania, lęki, samotność, radość i smutek. Nędza polega na uciekaniu od tego wszystkiego, w formie bądź to sublimacji, bądź utożsamiania się. Negacja tej treści świadomości, bez stawiania oporu, jest pięknem i współczuciem inteligencji.

Malibu 3 kwietnia 1975 Jakże piękny jest ten wielki zakręt szerokiej rzeki. Trzeba spojrzeć na nią z pewnej, nie za dużej, wysokości i z niezbyt bliska, gdyż meandruje leniwie wśród zielonych pól. Szeroko rozlana rzeka, pełna wody, błękitna i czysta. Lecieliśmy niezbyt wysoko, widać było silny prąd na środku, znaczny drobnymi zmarszczkami; podążyliśmy za nim, ponad miastami i wioskami, ku morzu. Każdy zakręt miał własne piękno, własną moc, własny ruch. W dali wznosiły się ośnieżone szczyty, różowiejące w porannym słońcu; wypełniały horyzont na wschodzie. Ta szeroka rzeka i te olbrzymie góry o tej godzinie zdawały się mieścić w sobie wieczność – to nieodparte uczucie bezczasowej przestrzeni. Choć samolot leciał na południowy wschód, w tej przestrzeni nie istniały kierunek i ruch, było tylko to, co jest. Na całą godzinę wszystko inne znikło, nawet hałas silników. Dopiero gdy kapitan ogłosił, że zaraz lądujemy, ta pełna godzina dobiegła końca. Nie pozostawiła po sobie wspomnień, zapisu swej treści, a zatem myśl nie może się jej uczepić. Gdy się skończyła, nie pozostały żadne resztki, tablica znów była czysta. Tak więc myśl nie dysponuje środkami, by tę godzinę kształtować, a zatem przygotowała się do opuszczenia samolotu. To, o czym myśl myśli, zostaje przekształcone w rzeczywistość, ale to nie jest prawda. Piękno nie może być wyrazem myśli. Ptak nie jest dziełem myśli, tak więc jest piękny. Miłości myśl nie kształtuje, a jeśli tak się dzieje, to staje się ona czymś zupełnie innym. Kult intelektu i jego integralności jest rzeczywistością stworzoną przez myśl. Ale to nie jest współczucie. Myśl nie wytworzy współczucia; może przekształcić je w rzeczywistość, w konieczność, ale to nie będzie współczucie. Myśl z samej swej natury jest fragmentaryczna, a zatem żyje w pokawałkowanym świecie podziałów i konfliktów. Wiedza jest więc fragmentaryczna i niezależnie od tego, jak wiele się jej nagromadzi,warstwa po warstwie, pozostanie pokawałkowana, rozbita. Myśl może poskładać do kupy coś, co nazywa się integracją i to też będzie fragmentem. Samo słowo nauka oznacza wiedzę, a człowiek ma nadzieję, że dzięki nauce zostanie przekształcony w psychicznie zdrową i szczęśliwą istotę. A zatem gorliwie dąży do uzyskania wiedzy o wszystkich rzeczach tej ziemi i o sobie. Wiedza nie jest współczuciem, a bez współczucia rodzi ona nieszczęścia, niewypowiedzianą nędzę i chaos. Wiedza nie sprawi, by człowiek pokochał; może stworzyć wojnę i narzędzia zniszczenia, ale nie wprowadzi miłości do serca bądź pokoju do umysłu. Spostrzegać to wszystko to działać, a nie chodzi o działanie oparte na wspomnieniach i wzorcach. Miłość nie jest wspomnieniem, rozpamiętywaniem przyjemności. Malibu 4 kwietnia 1975 Traf chciał, że przez parę miesięcy mieszkał w małym, podniszczonym domu wysoko w górach, z dala od siedzib ludzkich. Rosło tam wiele drzew, a że była wiosna, powietrze pachniało. Samotność wśród gór i piękna czerwonej ziemi. Niebotyczne szczyty okrywał śnieg, a kilka drzew kwitło. Żył sam pośród tego przepychu. W pobliskim lesie spotykał jelenie, z rzadka niedźwiedzia i te duże małpy o czerwonych pyskach i długich ogonach; rzecz jasna żyły tam też węże. W głębokiej samotności był z tym wszystkim w przedziwny sposób powiązany. Nie skrzywdziłby niczego, nawet tej stokrotki na ścieżce. W tym związku nie istniała przestrzeń między tobą a tym wszystkim; nie zostało to zmyślone i nie intelektualne czy emocjonalne przekonanie to spowodowało, ale tak po prostu było. Grupa tych dużych małp pojawiała się zwłaszcza wieczorem; kilka zostawało na ziemi, ale większość siedziała na gałęziach spokojnie się rozglądając. Dziwnie nieruchomiały; czasem któraś raz czy dwa się podrapała, przypatrywaliśmy się sobie. Teraz przychodziły co wieczór, ani nie podchodząc za blisko, ani nie kryjąc się wysoko wśród drzew, w milczeniu czuliśmy swą obecność. Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi, nie chciały jednak zakłócać czyjejś samotności. Spacerując pewnego popołudnia po lesie natknął się na nie nagle na otwartej przestrzeni. Musiało ich być ponad trzydzieści, starych i młodych, siedzących wśród drzew otaczających polanę, milczących i nieruchomych. Mógł ich dotknąć; nie bały się; usiadł na ziemi, przyglądali się sobie, póki słońce nie skryło się za góry. Gdy tracisz kontakt z przyrodą, tracisz kontakt z ludzkością. Jeśli zabraknie więzi z przyrodą, to stajesz się zabójcą; zabijasz wtedy małe foki, wieloryby, delfiny i ludzi, dla zysku albo dla „sportu”, by zyskać pożywienie bądź wiedzę. Wtedy przyroda boi się ciebie, skrywa swe piękno. Wędrujesz kilometrami po lasach lub obozujesz w pięknych miejscach, a jednak jesteś zabójcą, tak więc tracisz ich przyjaźń. Zapewne tracisz więź z czymkolwiek, z żoną lub mężem, zbytnio pochłonięty przez zyski i straty, prywatne myśli, przyjemności i bóle. Żyjesz w swej mrocznej izolacji, a uciekasz przed nią w jeszcze głębszy mrok. Interesuje cię bieżące przetrwanie, bezmyślne, łatwe lub pełne przemocy. Tysiące umiera z głodu lub pada ofiarą rzezi, gdyż brak ci odpowiedzialności. Zostawiasz rządzenie światem kłamliwym, skorumpowanym politykom, intelektualistom, ekspertom. Jako że brak ci prawości, to budujesz niemoralne, nieuczciwe społeczeństwo oparte na skrajnym egoizmie. A potem uciekasz od tego wszystkiego, za co sam ponosisz odpowiedzialność, na plaże, do lasów lub zabierając strzelbę dla „sportu”. Może to wszystko wiesz, ale wiedza cię nie przeobrazi. Gdy posiądziesz to poczucie całości, nawiążesz więź ze wszechświatem.

Malibu 6 kwietnia 1975 To nie był ten niezwykły błękit Morza Śródziemnego; Pacyfik jest eterycznie błękitny, zwłaszcza gdy z zachodu wieje łagodny wiatr, a ty jedziesz na północ nadmorską drogą. Jest tak delikatny, olśniewający, czysty i pełen radości. Widywałeś fontanny wyrzucane przez wieloryby wędrujące całymi stadami na północ. Te potężne zwierzęta z rzadka wynurzały swe ogromne łby. Tego dnia ocean, cichy i nieruchomy, bez jednej choćby fali, przypominał jezioro; ów czysty, falujący błękit znikł. Ocean spał, przyglądałeś mu się ze zdumieniem. Dom wznosił się nad wodami; piękny dom, z cichym ogrodem, zielonym trawnikiem i kwiatami. Przestronny, nurzający się w blasku kalifornijskiego słońca. Kochały go też króliki; przychodziły wcześnie rano i późno wieczorem; wyjadały kwiaty, świeżo zasadzone bratki, nagietki i inne kwitnące roślinki. Nie potrafiono temu zapobiec, choć wokół rozciągnięto siatkę; zabicie ich byłoby przestępstwem. Ale kot i sowa zaprowadziły w ogrodzie porządek; czarny kot przechadzał się po nim, sowa za dnia kryła się wśród gęstych gałęzi eukaliptusa; widniała tam nieruchoma, z zamkniętymi oczami, okrągła i duża. Króliki znikły, ogród rozkwitł, a błękitny Pacyfik falował bez wysiłku. Tylko człowiek, bezlitosny i skrajnie agresywny, wprowadza do wszechświata chaos. Gdzie by się nie pojawił, wywołuje nieszczęścia i zamęt, w sobie i w otaczającym go świecie. Śmieci i niszczy bez współczucia. Brak w nim ładu, a zatem to, czego się tknie, zbrukane pogrąża się w chaos. Jego polityka to wyrafinowany gangsteryzm władzy, osobisty bądź narodowy podstęp, grupa przeciw grupie. Jego ekonomia jest ograniczona, a zatem nie bierze pod uwagę całości. Społeczeństwo, zarówno wolne, jak i styranizowane, jest niemoralne. Człowiek nie jest religijny, mimo że wierzy, czci i uczestniczy w nieustannych, bezsensownych rytuałach. Dlaczego stał się taki – okrutny, nieodpowiedzialny i tak całkiem skoncentrowany na sobie? Dlaczego? Podano setki wyjaśnień, a ci, którzy je formułują, zręcznie manipulując słowami zrodzonymi z wiedzy zawartej w licznych książkach i z eksperymentów na zwierzętach, sami schwytani są w sieć ludzkich niedoli, ambicji, dumy i rozpaczy. Opis nie jest tym, co opisywane, słowo nie jest oznaczaną rzeczą. Czyż nie jest tak dlatego, że szuka on przyczyn zewnętrznych, środowiskowych uwarunkowań, w nadziei, iż zmiana zewnętrzna przeobrazi człowieka wewnętrznego? Czy nie dlatego, że jest tak przywiązany do swych zmysłów, poddany presji ich natarczywych pragnień? Czy nie dlatego, że żyje tak całkowicie w obrębie ruchu myśli i wiedzy? Czy nie dlatego, że jest tak romantyczny, sentymentalny, że mając swe ideały, przekonania i roszczenia staje się tak bezlitosny? Czy nie dlatego, że albo zawsze go ktoś prowadzi, albo sam staje się przywódcą, guru? Ten podział na zewnętrze i wnętrze jest początkiem konfliktu i niedoli; człowiek został schwytany w tę sprzeczność, w tę odwieczną tradycję. Schwytany w ten bezsensowny podział gubi się i staje się niewolnikiem innych. Zewnętrze i wnętrze to wyobrażenia, wytwory myśli; a że myśl jest fragmentaryczna, to wprowadza chaos i konflikt będące podziałem. Myśl nie jest w stanie zaprowadzić ładu, bezwysiłkowego przepływu cnoty. Cnota to nie bezustanna powtórka z pamięci, praktyka. Myślo-wiedza wikła w czas. Myśl z samej swej natury i struktury nie może uchwycić całego strumienia życia jako totalnego ruchu. Myślo-wiedza nie jest w stanie wejrzeć w tę całość; nie może jej sobie niewybiórczo uświadomić dopóki pozostaje postrzegającym, outsiderem zaglądającym do wnętrza. Dla myślo-wiedzy w percepcji nie ma miejsca. Myślący jest myślą; postrzegający jest tym, co postrzegane. Tylko wtedy w naszym codziennym życiu pojawia się bezwysiłkowy ruch.

Ojai 8 kwietnia 1975 W tej części świata za wiele nie pada, jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu centymetrów rocznie, a z tych deszczy wszystko się cieszy, bo przez resztę roku nie ma ich wcale. Góry pokrywa wtedy śnieg, natomiast w lecie i na jesieni sterczą nagie, wypalone słońcem, skaliste i posępne; jedynie wiosną stają się żyzne i gościnne. Żyły tam niedźwiedzie, jelenie, rysie, przepiórki i nieco grzechotników. Ale teraz wkracza straszliwy człowiek i wszystko znika. Padało już od pewnego czasu, dolina zieleniła się, drzewa pomarańczowe dźwigały owoce i kwiaty. W pięknej, cichej dolinie, odległej od siedzib ludzkich, rozlegał się gruchot gołębia. Zapach kwiatów pomarańczy, z wolna napełniający powietrze, po upływie kilku słonecznych i bezwietrznych dni miał stać się przytłaczający. Dolinę ze wszystkich stron otaczały wzgórza i góry, za wzgórzami rozciągało się morze, a za górami pustynia. Latem panował tam nieznośny upał, ale zawsze, z dala od irytujących tłumów i ich miast, było tam pięknie. W nocy zapadała niezwykła cisza, bogata i przenikliwa. Wyćwiczona medytacja kala piękno, a wszystkie liście i gałęzie opowiadały o radości piękna; milcząc towarzyszył im wysoki ciemny cyprys; unosił się w tym pięknie stary sękaty pieprzowiec. Nie możesz, nie jesteś w stanie, przywołać radości; gdy to czynisz, zamienia się ona w przyjemność. Przyjemność to ruch myśli, a myśl nie jest w stanie, w żaden sposób, wywołać radości, jeśli zaś podąża za tym, co było radosne, przekształca to w martwe wspomnienie. Piękna nie pęta czas; jest ono całkowicie wolne od czasu, a więc i od kultury. Pojawia się, gdy nie ma jaźni. Jaźń utworzyły czas, ruch myśli, to, co znane, słowo. Gdy porzuca się jaźń, w stanie pełnej uwagi, pojawia się ta istota piękna. Pozwolenie, by jaźń znikła, nie jest wyrachowanym działaniem pragnienio-woli. Wola do czegoś dąży, a zatem stawia opór, wprowadza podziały, a zatem wywołuje konflikt. Rozpad jaźni to nie ewolucja wiedzy o niej; czas w ogóle w tym nie uczestniczy. Nie ma sposobu na jej likwidację, żadnych po temu środków. Całkowite wewnętrzne nie-działanie to pozytywna uwaga piękna. Uformowałeś rozległą sieć powiązanych ze sobą zachowań, w którą zostałeś schwytany, a twój umysł, przez nią uwarunkowany, działa wewnętrznie według tego samego schematu. Najważniejsze staje się wtedy osiąganie, a furia tego dążenia pozostaje szkieletem jaźni. Oto dlaczego idziesz za swym guru, swym zbawcą, swymi wierzeniami i ideałami; wiara zajmuje miejsce wglądu, uświadomienia. Modlitwy i rytuały są zbędne, gdy nie ma jaźni. Puste miejsca szkieletu wypełniasz wiedzą, wyobrażeniami, bezsensownymi zajęciami i w ten sposób podtrzymujesz jego pozorne życie. W niezmąconej ciszy umysłu wieczne piękno nastaje nie proszone, nie szukane, bez zgiełku rozpoznania. Ojai 10 kwietnia 1975 W ciszy głębokiej nocy i w spokoju poranka, gdy słońce dotyka wzgórz, kryje się wielka tajemnica. Jest we wszystkich żywych istotach. Gdybyś siedział spokojnie pod drzewem, poczułbyś starożytność ziemi wraz z jej niepojętą tajemnicą. Podczas cichej nocy, gdy gwiazdy są jasne i bliskie, uświadomiłbyś sobie ekspandującą przestrzeń i tajemniczy ład rządzący tym wszystkim, bezmiar i nicość, ruch pogrążonych w mroku wzgórz i pohukiwanie sowy. W tej pełnej ciszy ta tajemnica rozszerza się bez udziału czasu i przestrzeni. Tajemnicze są te starożytne świątynie zbudowane z najwyższą starannością, z pełną miłości uwagą. Wysmukłe meczety i wielkie katedry tracą tę mroczną tajemnicę, gdyż pełno tam bigoterii, dogmatów i wojskowego przepychu. Mit ukryty w głębokich warstwach umysłu nie jest tajemniczy, jest romantyczny, tradycyjny i uwarunkowany. W sekretnych zakamarkach umysłu prawdę zepchnęły na bok symbole, słowa, obrazy; w nich nie ma tajemnicy, są to myślowe zauroczenia. W wiedzy i jej działaniu kryją się zachwyt, ocena i rozkosz. Ale tajemnica to coś zupełnie innego. Nie jest doświadczeniem, które się rozpoznaje, gromadzi i pamięta. Doświadczenie uśmierca tę niekomunikowalną tajemnicę; do komunikacji potrzeba słowa, gestu, spojrzenia, ale by zjednoczyć się z tym umysł, całość ciebie, musi znaleźć się na tym samym poziomie, w tym samym czasie, a dorównać swą intensywnością temu, co nazywane jest tajemniczym. To miłość. Z nią cała tajemnica wszechświata stoi otworem. Tego dnia na niebie nie było ani jednej chmurki, słońce padało na dolinę, a wszystkie żywe stworzenia cieszyły się, z wyjątkiem człowieka. Popatrzył na cudowną ziemię i kontynuował swą pracę, swe smutki i przemijające przyjemności. Brakło mu czasu, by widzieć, zbyt pochłaniały go jego problemy, jego udręki, jego gwałt. Nie widzi drzewa, a zatem nie widzi swego wielkiego trudu. Gdy zmusza się, by patrzeć, rozdziera to, co widzi, na kawałki, a nazywa to analizą, ucieka przed tym lub nie chce widzieć. W sztuce widzenia zawiera się cud transformacji, transformacji „tego, co jest”. „To, co być powinno”, nie istnieje. Wielka tajemnica tkwi w akcie widzenia. Wymaga opieki i uwagi będących miłością.

Ojai 14 kwietnia 1975 Wielki wąż, tłusty, ciężki, o powolnych ruchach, pełzł tuż przed tobą od strony pobliskiego stawu. Był prawie czarny, a wieczorne światło nadawało jego skórze wysoki połysk. Poruszał się leniwie, z dumną godnością mocy. Nie uświadamiał sobie, że stoisz tuż za nim przyglądając mu się; miał dobrze ponad półtora metra, po tym, co zjadł, powstało wybrzuszenie. Wpełzł na wzgórek, a ty szedłeś za nim, oglądając go z odległości kilkunastu centymetrów; rozwidlony język wysuwał się i chował; zmierzał w stronę dużej dziury. Byłbyś go dotknął, gdyż był dziwnie, pociągająco piękny. Przechodzący wieśniak krzyknął, by zostawił węża w spokoju, bo to kobra. Następnego dnia wieśniacy postawili na wzgórku kubek z mlekiem i położyli parę kwiatów. Nieco dalej przy tej drodze rósł krzak, wysoki i prawie bezlistny, o ostrych szarawych kolcach długich na parę centymetrów, żadne zwierzę nie odważyłoby się tknąć jego soczystych liści. Chronił siebie i biada temu, kto by go dotknął. W okolicznych lasach żyły jelenie, płochliwe, ale bardzo ciekawskie; pozwalały się zbliżyć, ale nie za bardzo, a gdybyś podszedł, odskoczyłyby i znikły wśród sitowia. Jeden z nich, o lśniących oczach i dużych uszach, pozwalał ci podejść dość blisko gdy byliśmy sami. Łagodne, wstydliwe, zawsze czujne, miały białe plamy na brunatnobrązowej skórze; miło się z nimi przebywało. Jeden był całkiem biały, ot taki wybryk natury. Dobro nie jest przeciwieństwem zła. To, co złe, nigdy się z nim nie zetknęło, choć go otacza. Zło nie może skrzywdzić dobra, choć czasem wydaje się, że to dobro wyrządza krzywdę, a zatem zło staje się coraz przebieglejsze, coraz szkodliwsze. Można je hodować, kształtować, żywić, szerzyć; zrodziło się w obrębie ruchu czasu, pielęgnowane i zręcznie używane. Ale dobroć jest bezczasowa; myśl w żaden sposób jej nie wyhoduje czy nie ukształtuje; jej działania są niewidzialne; nie ma ona przyczyny, a zatem nie wywiera skutków. Zło nie może stać się dobrem, bo to, co jest dobrem, nie jest wytworem myśli; leży poza myślą, niczym piękno. Rzecz wytworzoną przez myśl, myśl może obrócić w niwecz, ale to nie jest dobro; dobro bowiem jest bezczasowe, nie ma stałej siedziby. Tam, gdzie jest dobro, panuje ład; nie ład oparty na autorytecie, karze i nagrodzie. Ten ład jest istotny, bo gdy go zabraknie, społeczeństwo niszczy samo siebie, a człowiek staje się złoczyńcą, mordercą, korumpuje się i degeneruje. Albowiem człowiek jest społeczeństwem; są nierozdzielni. Prawo dobra jest wieczne, niezmienne i bezczasowe. Jego naturę stanowi stabilność, a zatem jest ono całkowicie bezpieczne. Innego bezpieczeństwa nie ma. Ojai 17 kwietnia 1975 Przestrzeń jest ładem. Przestrzeń jest czasem, długością, szerokością i objętością. Tego ranka morze i niebo przytłaczały swym ogromem; horyzont, gdzie te żółte, ukwiecone wzgórza stykają się z odległym morzem jest ładem ziemi i nieba, ładem kosmosu. Ten cyprys, wysoki, ciemny, samotny, znamionuje ów ład piękna, a odległy dom na zalesionym wzgórzu naśladuje ruch gór wznoszących się ponad niskimi wzgórzami; zielone pole z samotną krową znajduje się poza czasem. A człowiek wspinający się na wzgórze schwytany jest w ciasną przestrzeń swych problemów. Istnieje przestrzeń nicości, której objętości nie ogranicza czas, myślowa miara. Do tej przestrzeni umysł nie ma dostępu; może tylko obserwować. W tej obserwacji nie ma doświadczającego. Ten obserwator nie ma historii, nie dokonuje skojarzeń, nie ulega mitom, a zatem jest tym, co jest. Wiedza jest rozległa, ale brak jej przestrzeni, gdyż samą swą wagą i objętością przestrzeń tę wypacza i tłumi. Nie istnieje wiedza o jaźni, wyższej czy niższej; jest tylko werbalna struktura jaźni, szkielet przyodziany w myśl. Myśl nie jest w stanie przeniknąć własnej struktury; nie może zaprzeczyć temu, co sama utworzyła, a gdy zaprzecza, odrzuca dalszy zysk. Gdy nie ma czasu jaźni, jest przestrzeń, dla której nie ma miary. Ta miara jest ruchem nagrody i kary, zysku i straty, porównywania i dostosowywania się, szacowności i jej zaprzeczenia. Ten ruch jest czasem, przyszłością z jej nadziejami i przywiązaniem będącym przeszłością. Ta pełna sieć jest samą strukturą jaźni, a jej zjednoczenie z istotą najwyższą lub z ostateczną zasadą nadal pozostaje w jej własnej dziedzinie. To wszystko jest działalnością myśli. Myśl w żaden sposób, czegokolwiek by nie uczyniła, nie jest w stanie przeniknąć tej bezczasowej przestrzeni. Sama metoda, program nauczania, praktyka, jaką myśl wynalazła, nie otworzy drzwi, gdyż nie ma drzwi, nie ma klucza. Myśl może sobie uświadamiać tylko swą własną aktywność, własną zdolność do psucia, własne oszustwa i złudzenia. Jest ona obserwującym i tym, co obserwowane. Jej bogowie to jej własne projekcje, a oddawana im cześć jest czcią oddawaną sobie. Tego, co leży poza myślą, poza tym, co znane, nie sposób sobie wyobrazić, przekształcić w mit lub w tajemnicę dostępną dla nielicznych. Istnieje, byś ujrzał.

Ojai 23 kwietnia 1975 Szeroka rzeka znieruchomiała niczym staw młyński. Na powierzchni nie było choćby zmarszczki, poranny powiew jeszcze się nie zbudził. Na wodzie lśniły gwiazdy, z gwiazdą poranną na czele. Drzewa na drugim brzegu otulał mrok, wioska leżąca wśród nich wciąż spała. Żaden liść nie drgnął, małe skrzekliwe sowy trajkotały na starej tamaryndzie; to był ich dom, po wschodzie słońca wygrzewały się wśród gałęzi. Zgiełkliwe zielone papugi milczały. Wszystko, nawet insekty i cykady, czekało z zapartym tchem na słońce. Rzeka trwała w bezruchu, nie pływały po niej znajome małe łodzie z ledwo świecącymi lampami. Stopniowo nad ciemnymi tajemniczymi drzewami nastawał świt. Każda żywa istota wciąż pozostawała w tajemnicy tej chwili medytacji. Twój umysł był bezczasowy, pobawiony miar; póki trwała ta chwila nie istniał wzorzec służący pomiarom. Były tylko nastrój i przebudzenie, papugi i sowy, kruki i szpaki, psy i głos dobiegający zza rzeki. I nagle słońce ukazało się nad drzewami, złote, przeświecające przez liście. Wielka rzeka ożyła, poruszyła się; czas, długość, szerokość i objętość popłynęły i zaczęło się trwające bez końca życie. Jakże piękny to był ranek, czystość światła i złota droga kreślona przez słońce na płynących wodach. Byłeś światem, kosmosem, nieśmiertelnym pięknem i radością współczucia. Tyle że ciebie tam nie było; gdybyś był, nie byłoby tego wszystkiego. Ty stwarzasz początek i koniec, by znów rozpoczynać w niekończącym się łańcuchu. Stawanie się jest niepewne i nietrwałe. Nicość jest absolutnie trwała, a zatem przejrzysta. To, co całkowicie stabilne, nie umiera; w stawaniu się tkwi zepsucie. Świat ma skłonność do stawania się, do osiągania, zyskiwania, a zatem lęka się utraty i śmierci. Umysł musi przejść przez tę małą dziurkę, jaką stworzył, jaźń, aby dotrzeć do tej wielkiej nicości, której trwałości myśl nie jest w stanie zmierzyć. Myśl pragnie ją uchwycić, użyć jej, rozwinąć ją i wystawić na sprzedaż. Aby wzbudziła cześć, trzeba uczynić ją akceptowalną, a zatem szacowną. Myśl nie jest w stanie wtłoczyć jej w żadną kategorię, a zatem musi to być złudzenie i pułapka; albo musi istnieć dla niewielu, dla wybranych. A zatem myśl podąża swymi nieszczęsnymi drogami, zlękniona, okrutna, daremna i nietrwała, choć próżność każe jej twierdzić, że jej działania, badania i nagromadzona wiedza są trwałe. Marzenie senne przekształca się w ukształtowaną przez nią rzeczywistość. To, co myśl uczyniła realnym, nie jest prawdą. Nicość nie jest rzeczywistością, ale jest prawdą. Mała dziurka, jaźń, jest rzeczywistością myśli, tym szkieletem, na którym wzniosła ona całą swą egzystencję – rzeczywistością jej podziałów, bólu, smutku i miłości. Realność jej bogów bądź jednego boga jest starannie wypracowaną strukturą myślową, jej modlitwą, jej rytuałami, romantycznym kultem. W rzeczywistości nic nie jest trwałe bądź w pełni przejrzyste. Wiedza o jaźni to czas, długość, szerokość i objętość; można ją zgromadzić, użyć jej jako drabiny, by się stawać, doskonalić, osiągać. Ta wiedza w żaden sposób nie uwolni umysłu od ciężaru jego własnej rzeczywistości. Ty jesteś tym ciężarem; prawda o tym leży w widzeniu tego, a ta wolność nie jest rzeczywistością myśli. Widzenie jest działaniem. Źródłem czynu są stabilność i przejrzystość nicości.

Ojai 24 kwietnia 1975

Wszystko, co żyje, ma własną wrażliwość, własny sposób życia, własną świadomość, ale człowiek uważa, że nad tym wszystkim góruje, a skutkiem tego traci swą miłość, swą godność, staje się niewrażliwy, nieczuły i destruktywny. W wiosce pełnej drzew pomarańczowych, wiosną ukwieconych, a potem obwieszonych owocami, trwał piękny, czysty poranek. Góry na północy pokryte resztkami śniegu, nagie, surowe i dalekie, na tle błękitnego nieba wczesnego ranka bardo się zbliżyły, mogłeś ich niemal dotknąć. Budziły to wielkie poczucie minionych wieków, niezniszczalnego majestatu i piękna zrodzonego przez bezczasową wielkość. Tego bardzo cichego poranka zapach pomarańczowych kwiatów przenikał powietrze. Światło w tej części świata ma osobliwą cechę, jest przenikliwie żywe, napełnia oczy; zdaje się wnikać w całą twą świadomość i wymiatać ciemne kąty. Każdy liść i źdźbło trawy nurzały się w tej wielkiej radości. Niebieska sójka skakała z gałęzi na gałąź. Piękny ranek pełen światła i wielkiej głębi.

Czas napełnił świadomość swą treścią. To jest kultura czasu. Jej treść tworzy świadomość; bez niej świadomości, jaką znamy, nie ma. Wtedy jest nicość. Przesuwamy małe kawałki w tej świadomości z miejsca na miejsce zgodnie z naciskami rozumu i okoliczności, ale nie wychodząc poza obszar bólu, smutku i wiedzy. Ten ruch jest czasem, myślą i miarą. To bezsensowna gra w chowanego toczona ze sobą, cień i substancja myśli, jej przeszłość i przyszłość. Myśl nie jest w stanie uchwycić tej chwili, gdyż nie ma ona natury czasowej. Ta chwila to kres czasu; czas się w tej chwili zatrzymał, w tej chwili nie ma ruchu, a zatem nie wiąże się ona z inną chwilą. Nie ma ona przyczyny, tak więc nie ma ani początku, ani końca. Świadomość jej nie pomieści. W tej chwili nicości jest wszystko.

Medytacja to opróżnianie świadomości z jej treści.