strona główna

Benjamin Lee WHORF

fragmenty trzech tekstów ogłoszonych w latach 1940-1941 na łamach Technology Review, w przekładzie Teresy Hołówki
[numeracja akapitów wg oryginału]

Nauka a językoznawstwo

[1] Każdy normalny człowiek na świecie, wyjąwszy okres niemowlęctwa, potrafi mówić i mówi. Z tej racji wszyscy ludzie - czy to cywilizowani, czy też nie - przechodzą przez życie z naiwnymi, ale głęboko zakorzenionymi mniemaniami na temat mowy i jej stosunku do myślenia. Sądy te, ściśle związane z nawykami językowymi, które istnieją w nas nieświadomie i automatycznie, są utrwalone i jakiekolwiek wobec nich zastrzeżenia przyjmowane są z oporami. Co więcej, nie są one bynajmniej dorywcze i odosobnione; ich podłoże ma charakter wyraźnie systematyczny, toteż mamy prawo nazwać je logiką naturalną - termin ten wydaje mi się trafniejszy od często używanego w tym kontekście terminu "zdrowy rozsądek".

[2] Wedle logiki naturalnej fakt, że wszyscy od dzieciństwa biegle władamy językiem, sprawia, iż każdy jest sam dla siebie najwyższym autorytetem w dziedzinie formowania i komunikowania myśli. Wystarczy tylko odwołać się do tkwiącego w nas powszechnego substratu logiki czy też rozumu. Z punktu widzenia logiki naturalnej mówienie stanowi proces uboczny, nastawiony nie na formułowanie idei, lecz wyłącznie na porozumiewanie się. Mówienie, posługiwanie się językiem zaledwie "wyraża" - jak się zakłada - to, co zostało już w zasadzie sformułowane na poziomie niewerbalnym. Formułowanie owo, zwane zwykle myślą bądź myśleniem, jest procesem niezależnym i neutralnym wobec poszczególnych języków. Każdy język ma swą gramatykę, która jest niczym innym, jak tylko zbiorem norm poprawności społecznej i konwencjonalnej; sądzi się więc, że użyciem języka rządzą nie tyle owe normy, co raczej nasze racjonalne, inteligentne i poprawne myślenie.

[3] Myślenie zależy nie od gramatyki, lecz od praw logiki, praw rozumu, jednakich dla wszystkich postrzegających; są one wyrazem racjonalizmu, jaki każdy z nas może niezależnie "odnaleźć", bez względu na to, czy mówi po chińsku, czy językiem czoktaw. W naszej kulturze do miana ambasadorów tego porządku rzeczy, tj. domeny i praw czystego rozumu, pretendują schematy matematyki i logiki formalnej. Różnorakie języki etniczne to paralelne w zasadzie metody wyrażania jednego i tego samego racjonalizmu myśli, a istniejące między nimi odrębności są w istocie nieznaczne i wydają się ważne tylko wówczas, gdy patrzymy na nie z bliskiego dystansu. Utrzymuje się dalej, że matematyka, logika symboliczna, filozofia traktują - w odróżnieniu od języka - o świecie rozumu w sposób bezpośredni, dlatego też nie można ich uważać za jakieś szczególne "przedłużenie" tegoż języka. (...)

[4] Popularne powiedzenie, że wyjątek potwierdza regułę, zawiera w sobie sporo mądrości, choć z punktu widzenia logiki formalnej jest ono absurdem od momentu, w którym słowo "potwierdzać" straciło swój pierwotny sens "wypróbowywania". W porzekadle tym, wyklętym z logiki, tkwi głęboka prawda psychologiczna, którą możemy zinterpretować tak oto: jeśli nie istnieją wyjątki od danej reguły, to nie możemy jej uznać za regułę ani za cokolwiek innego; stanowi ona po prostu fragment "zaplecza" naszego doświadczenia, z którego nie zdajemy sobie zwykle sprawy. Nie doznawszy niczego, co byłoby z taką "regułą" niezgodne, nie jesteśmy w stanie wyodrębnić jej i sformułować, o ile nie rozszerzymy naszego doświadczenia i punktu odniesienia na tyle, byśmy zetknęli się z wyłomem w owej prawidłowości. Sytuacja ta przypomina pod pewnymi względami niedostrzeganie wody, dopóki nie wyschnie nam źródło, albo niezauważanie potrzeby powietrza, dopóki nie zaczniemy się dusić.

[5] Załóżmy, że jakąś rasę ludzi obarcza defekt fizjologiczny, polegający na postrzeganiu wyłącznie koloru niebieskiego. Byłoby im niezwykle trudno sformułować regułę głoszącą, że widzą tylko kolor niebieski. Termin "niebieski" nie miałby tu żadnego znaczenia, język ich byłby pozbawiony określeń kolorów, a wyrazy oznaczające rozmaite doznania niebieskości odpowiadałyby naszym przymiotnikom "jasny", "ciemny", "biały", "czarny" itd., ale nie naszemu przymiotnikowi "niebieski". Aby móc sformułować prawo czy też normę postrzegania wyłącznie koloru niebieskiego, plemię takie musiałoby napotkać wyjątki, musiałoby czasem postrzegać także inne kolory. (...)

[7] Logika naturalna obarczona jest dwoma błędami. Po pierwsze - umyka jej uwagi fakt, że zjawiska językowe mają dla rodzimych użytkowników charakter nieomal przyrodzony i znajdują się poza obrębem ich krytycznej świadomości i wpływu. Toteż każdy, kto zaczyna jako naturalny logik mówić o rozumie, logice, zasadach poprawnego myślenia, podąża po prostu za schematami gramatyki, które zawiera dany język czy też dana rodzina języków, a które w żadnej mierze nie są uniwersalne ani nie stanowią powszechnego wyposażenia ludzkiego. Po drugie - logika naturalna myli zgodne rozumienie treści przekazywanych za pomocą języka z wiedzą o procesach, które owo porozumienie umożliwiają, tj. z pogardzaną (a nawet uznawaną za zbyteczną) dziedziną gramatyki. Jeśli dwoje ludzi mówi tym samym językiem, to bardzo prędko osiągną oni jednomyślność co do przedmiotu rozmowy, co do odniesienia jej do rzeczywistości. A może wydawać B jakieś polecenia, które ten, ku satysfakcji A, płynnie wykonuje. Ponieważ A i B - logicy naturalni - tak znakomicie rozumieją się wzajem, sądzi się, że muszą oni z pewnością wiedzieć, jak do tego dochodzi, i że na przykład kwestia takiego doboru słów, by należycie wyrażały myśli i intencje, jest dla nich sprawą całkiem prostą. Gdyby jednak spytać A,w jaki sposób udało mu się porozumieć tak szybko z B, prawdopodobnie powtórzyłby - skrótowo lub rozwlekle - to wszystko, co przekazał poprzednio B, gdyż oczywiście A nie ma pojęcia o procesach, jakie wchodzą tu w grę. Cały ów zdumiewający splot językowych wzorców i klasyfikacji, który jest niezbędnym warunkiem wzajemnego dopasowania się A i B, tkwi w ich podstawowym wyposażeniu umysłowym.

[10] Jak widać, do osiągnięcia porozumienia nie jest niezbędna wiedza o regułach języka, które porozumienie to umożliwiają, ale też nie ma między nimi rozziewu; im kwestia trudniejsza i bardziej skomplikowana, tym bardziej wiedza owa okazuje się pomocna, aż wreszcie następuje moment - jak sądzę, cywilizacja nasza prawie go osiągnęła - gdy wiedza o języku staje się nie tyle ułatwieniem, co koniecznością. Sytuacja ta przypomina trochę zasady nawigacji. Każdą płynącą łódź obejmują swym działaniem prawa naszej planety; wprawdzie młody chłopak może okrążyć przylądek na swej skorupinie bez znajomości geografii, astronomii, matematyki i polityki międzynarodowej, ale kapitan wielkiego okrętu musi się nieco w tego typu sprawach orientować.

[11] Kiedy lingwiści zbadali w sposób krytyczny i naukowy wiele języków o zupełnie odmiennych wzorcach, ich płaszczyzna odniesienia znacznie się poszerzyła, zjawiska traktowane dotychczas jako uniwersalne ukazały się w innym świetle i w językoznawstwie pojawiła się nowa hierarchia ważności. Okazało się bowiem, że system językowego zaplecza (innymi słowy - gramatyka) nie jest po prostu pewnym reproduktywnym narzędziem wyrażania idei, lecz czynnikiem owe idee kształtującym, programem i przewodnikiem aktywności umysłowej, analizy doznań i syntezy intelektualnej każdego z nas. Proces formułowania myśli nie jest niezależny i racjonalny w tradycyjnym sensie, lecz stanowi fragment określonej gramatyki i w zależności od niej wykazuje mniejsze lub większe zróżnicowania. Dokonujemy segmentacji natury tropami wyznaczonymi przez nasze języki ojczyste. Wyodrębniamy pewne kategorie i typy w świecie zjawisk nie dlatego, że każdemu obserwatorowi rzucają się one w oczy, wręcz przeciwnie - rzeczywistość jawi się nam jako kalejdoskopowy strumień wrażeń, strukturę natomiast nadają jej nasze umysły - to jest przede wszystkim tkwiące w naszych umysłach systemy językowe. Dzielimy świat na części, porządkujemy go za pomocą pojęć, przypisujemy mu sens w określony sposób, ponieważ jesteśmy sygnatariuszami umowy, by czynić to tak właśnie, a nie inaczej; umowy, która obowiązuje w naszej społeczności językowej i którą skodyfikowano we wzorcach naszego języka. Umowę tę zawarliśmy implicite i nigdy nie została ona spisana, ale jej warunki obowiązują bezwzględnie - nie jesteśmy w stanie mówić bez zaakceptowania ustanowionych przez nią klasyfikacji danych i ich uporządkowania.

[12] Fakt ten ma niesłychaną wagę we współczesnej nauce, oznacza bowiem, że nikt nie potrafi opisać rzeczywistości całkowicie bezstronnie: wszystkich nas krępują pewne prawidła interpretacji nawet wówczas, gdy sądzimy, że jesteśmy wolni. Tylko osoby obeznane z całym spectrum systemów językowych mogą być w tym sensie wolne, ale nawet lingwiści nie mogą się tym dotychczas poszczycić. Dochodzimy tu do nowej zasady relatywizmu: postrzegający nie utworzą sobie tego samego obrazu świata na podstawie tych samych faktów fizycznych, jeśli ich zaplecza językowe nie są podobne lub przynajmniej porównywalne.

[13] Nie doszlibyśmy do tej szokującej konkluzji porównując ze sobą współczesne języki europejskie i dorzucając do nich ewentualnie łacinę i grekę jako dobre punkty odniesienia. W językach tych panuje jedność podstawowych wzorców, która na pierwszy rzut oka zdaje się zgadzać z logiką naturalną. Uniformizm ów jednak istnieje tylko dlatego, że wszelkie języki indoeuropejskie wykrojone zostały wedle tego samego podstawowego szablonu, wywodząc się historycznie z niegdysiejszej wspólnoty językowej, i że w postaci bardziej współczesnej partycypowały w tworzeniu pewnej homogenicznej kultury, której zasadnicze rysy wywodzą się z podłoża łaciny i greki. Języki indoeuropejskie spełniają więc ów warunek zasady relatywizmu językowego, rozpoczynający się w poprzednim akapicie od słowa "jeśli": warunek rozporządzania podobnym zapleczem językowym. Stąd właśnie wynika jednomyślność co do opisu świata w społeczności dzisiejszych naukowców. Zauważmy jednak, że "postrzegający, którzy mówią jednym z języków indoeuropejskich" to nie to samo co "wszyscy postrzegający". Fakt, iż scjentyści tureccy czy chińscy ujmują rzeczywistość w tych samych kategoriach co akademicy Zachodu, oznacza tyle tylko, że przejęli oni gremialnie zachodni system racjonalizowania, nie oznacza natomiast, że wypracowali go na swych rodzimych stanowiskach obserwacyjnych.

[14] Jeśli porównamy nasze języki z chińskim, semickimi, tybetańskimi czy afrykańskimi, rozbieżności w analizie rzeczywistości stają się bardziej widoczne, a gdy przystąpimy do tubylczych języków Ameryki, gdzie wspólnoty językowe kroczyły własnymi szlakami, niezależnie od Starego Świata, fakt różnego artykułowania rzeczywistości okazuje się zupełnie niezbity. Objawia się nam wówczas w całej pełni relatywność wszystkich systemów pojęciowych, łącznie z naszym własnym, i ich generalna zależność od języka. Indian nie proszono wprawdzie nigdy o zajęcie pozycji scjentystów, ale nie ma to większego znaczenia. Wykluczyć wszystko, co oferują nam ich języki na temat umysłu ludzkiego, to tak jakby kazać botanikom badać wyłącznie rośliny uprawne oraz róże cieplarniane i ferować na tej podstawie wyroki o całym świecie roślinnym.

[15] Rozważmy parę przykładów. Większość słów można podzielić na dwie klasy, odznaczające się różnymi własnościami logicznymi i gramatycznymi. Pierwszą klasę nazywamy rzeczownikami ("człowiek", "dom"), drugą czasownikami ("biec", "uderzyć"). Zdarza się czasem, że wyrazy należące do jednej z tych kategorii funkcjonują wtórnie w ramach drugiej kategorii (np. angielskie run - biec i a run - bieg), lecz na poziomie prymarnym rozróżnienie to jest absolutne. Języki nasze dokonują dwubiegunowego podziału rzeczywistości. Tymczasem rzeczywistość sama w sobie nie odznacza się spolaryzowaniem. Powiadamy, iż "biec", "skręcać", "uderzać" to czasowniki, gdyż odnoszą się do zdarzeń o charakterze czasowym i krótkotrwałym, do czynności; dlaczego jednak rzeczownikiem jest np. "pięść"? Przecież słowo to oznacza coś, co w istocie jest pewnym zdarzeniem czasowym. To samo dotyczy takich wyrazów, jak "błyśnięcie", "iskra", "fala", "wir", "pulsacja", "płomień", "sztorm", "faza", "cykl", "spazm", "hałas" , "emocja". Jeżeli "człowiek" i "dom" są rzeczownikami, ponieważ odnoszą się do zdarzeń długotrwałych i stabilnych, czyli do rzeczy, co robią wśród czasowników takie wyrażenia, jak "pozostawać", "należeć (do czegoś)", "rozciągać się", "sterczeć", "kontynuować", "trwać", "rozrastać się", "przebywać"? Jeżeli uznamy, iż "posiadać" i "należeć" są czasownikami, bo chodzi tu raczej o stabilne relacje niż o stabilne, postrzegane obiekty, to dlaczego zaliczamy do rzeczowników "równowagę", "nacisk", "strumień", "pokój", "naród", "społeczeństwo", "plemię", "siostry" i wszelkie terminy dotyczące pokrewieństwa? Spostrzegamy, że "zdarzeniem" jest dla nas to, co "język nasz ujmuje jako czasownik" - nie umiemy zdefiniować "zdarzenia", "rzeczy", "obiektu", "relacji" itp. na podstawie rzeczywistości: zawsze musimy okrężnie odwoływać się do kategorii gramatycznych języka używanego przez osobę definiującą.

[16] W języku hopi "błyśnięcie", "fala", "płomień", "meteor", "kłąb dymu", "pulsowanie" są czasownikami - zdarzenia z natury swej krótkotrwałe nie mogą być niczym innym, jak tylko czasownikami. "Chmurę" i "burzę" natomiast obejmuje dolny limit trwania dla czasowników. Hopi dokonują klasyfikacji zdarzeń (izolat językowych) wedle typów trwania, co przy naszych nawykach myślowych wydaje się zabiegiem dziwacznym. Z drugiej strony - w języku nutka na Vancouver lsland wszelkie wyrazy zdają się być czasownikami i brak jest rozróżnienia dwu podstawowych gramatycznych kategorii; napotykamy tu jakby monistyczny pogląd na świat i obejmowanie wszelkich faktów tylko jedną klasą słów. W nutka nie mówi się "dom", lecz raczej "pojawia się dom" czy "domuje się", podobnie do naszych wypowiedzi bezpodmiotowych w rodzaju: "błyska" czy "pali się". Zwroty te mają charakter czasownikowy, ponieważ podlegają odmianie temporalnej i duracyjnej. Tak np. wyrażenie oznaczające dom może - w zależności od przyrostków - odnosić się do domu długotrwałego, do domu prowizorycznego, do domu przyszłego, do czegoś, co dopiero zaczyna być domem, do czegoś, co bywało domem itd. Indianie Hopi mają tylko jeden rzeczownik na oznaczenie wszelkich rzeczy i istot latających z wyjątkiem ptaków, do których odnosi się inna nazwa. Rzeczownik ów oznacza więc klasę OL - P, tj. obiektów latających minus ptaki. Hopi nazywają tym samym słowem owada, samolot, jak również pilota - i nie czują się tym faktem zakłopotani. Możliwym nieporozumieniom, który z elementów owej rozległej kategorii wchodzi w rachubę, zapobiega oczywiście kontekst. Taka klasa wydaje się nam zbyt obszerna; analogicznie Eskimosi odbierają nasz wyraz "śnieg". Używamy go w odniesieniu do śniegu padającego, śniegu leżącego na ziemi, śniegu ubitego na lód, śniegu topniejącego, śniegu niesionego przez zadymkę i we wszelkich innych okolicznościach. Dla Eskimosów tak wszechobejmujące słowo jest niemal niewyobrażalne; powiedzą nam oni, że padający śnieg, bryja itd. są to rzeczy i zmysłowo, i praktycznie zupełnie odmienne, że pozostają do siebie zgoła w opozycji i dlatego też przysługują im różne nazwy. Aztekowie natomiast posuwają się tu jeszcze dalej niż my: "zimno", "śnieg" i "lód" ujmują w swym języku za pomocą tego samego, podstawowego wyrazu o zmiennych końcówkach: "lód" jest formą rzeczownikową, "zimno" - przymiotnikiem, zaś "śnieg" - "lodowatą mgłą".

[17] Najbardziej zaskakujący jest chyba fakt, że tak szacowne kategorie kultury Zachodu, jak czas, materia i prędkość, okazują się nie mieć aż tak doniosłego znaczenia dla konstruowania spójnego obrazu rzeczywistości. Nie oznacza to, oczywiście, niwelacji doznań psychicznych, jakie umieszczamy pod tymi nagłówkami, problem polega raczej na przewadze albo co najmniej równie sprawnym funkcjonowaniu kategorii wywodzących się z doznań odmiennego typu. Język hopi można by nazwać językiem bezczasowym. Wyróżnia się w nim czas psychologiczny, "trwanie" Bergsona, ale "czas" ten nie jest czasem matematycznym; czasem, do którego odnosi się fizyczny symbol t. Osobliwe właściwości czasu u Hopi sprowadzają się do jego zmienności w zależności od nadawcy, do braku pojęcia jednoczesności i do wymiaru zerowego: nie można mianowicie przypisać mu liczby większej od jedności. Hopi nie mówią: "Zostałem na pięć dni", lecz: "Wyjechałem piątego dnia". Wyraz odnoszący się do tak rozumianego czasu, odpowiednik naszego "dnia", nie występuje w liczbie mnogiej.

(...)

Językoznawstwo jako nauka ścisła

[1] Rewolucyjne przemiany, jakim od roku 1890 podlega świat nauki - przede wszystkim fizyka, ale również chemia, biologia i humanistyka - zawdzięczamy nie tyle nowym faktom, co raczej nowym sposobom myślenia o nich. Dokonano oczywiście wielu ważnych odkryć, lecz najistotniejszą sprawą jest to, że dziedziny, w których odkrycia te nastąpiły - teoria względności, teoria kwantów, elektronika, kataliza, chemia koloidalna, genetyka, psychologia postaci, psychoanaliza, bezstronna antropologia kulturowa itd. - wyróżnia niespotykany dotąd przyrost radykalnie nowych pojęć, brak zgodności z poglądem na świat, który - nie kwestionowany przez nikogo - minął wraz z okresem klasycznym oraz szukanie po omacku wyjaśnień, rozwiązań i ponownych sformułowań problemów.

[2] Wyraziłem się tu "nowe sposoby myślenia o faktach", gdy powinienem właściwie powiedzieć: "nowe sposoby mówienia o faktach". Kluczową kwestią we wszelkim rozwoju nauki jest bowiem posługiwanie się językiem. (…) Słowu "mówić" należy się znacznie więcej respektu i szacunku niż słowu "myśleć". Warto też uprzytomnić sobie, iż wszelka nauka rozpoczyna się mówieniem i kończy się mówieniem (...). Wyrazy takie, jak "analizować", "porównywać", "wnioskować", "rozumować", "postulować", "teoretyzować", "sprawdzać", "dowodzić" świadczą o tym, że ilekroć naukowiec zabiera się do czegokolwiek, musi mówić o tym, co robi. Jak to wykazał Leonard Bloomfield, każde badanie naukowe wychodzi od zbioru zdań wyznaczających drogę do pewnych obserwacji i eksperymentów, których rezultaty dopóty nie są w pełni naukowe, dopóki nie zwrócą się na powrót do języka, rodząc ponownie zbiór zdań stanowiących podstawę dalszych wypadów w nieznane. (...).

[3] Jak to usilnie podkreślałem w jednym z wcześniejszych moich artykułów (Nauka a językoznawstwo), wszyscy ulegamy pewnemu złudzeniu dotyczącemu mowy: sądzimy, iż jest ona zjawiskiem całkowicie spontanicznym i nieskrępowanym, narzędziem, które zaledwie "wyraża" coś, co pragniemy wyrazić. To iluzoryczne wrażenie powstaje wskutek tego, że elementy normatywne w pozornie swobodnym toku wypowiedzi mają charakter tak autokratyczny, iż obligują one nadawcę bądź odbiorcę w sposób równie dla nich nieświadomy co władza praw natury. Zjawiska językowe należą do zaplecza, z którego mówiący nie zdają sobie sprawy zupełnie albo w stopniu niedostatecznym, podobnie jak nie zdają sobie sprawy z obecności kurzu w powietrzu, mimo iż rządy, jakie sprawuje nad nimi język, dadzą się raczej przyrównać do prawa grawitacji niż do mocy drobin kurzu. Owe automatyczne, nie uświadamiane wzorce nie są identyczne dla wszystkich ludzi, lecz specyficzne dla każdego języka; tworzą jego stronę formalną, czyli "gramatykę" - termin ten obejmuje znacznie więcej niż "gramatyka", której uczyliśmy się w szkole.

[4] Z ustaleń tych wynika coś, co nazwałem "zasadą relatywizmu językowego". Głosi ona, mówiąc najogólniej, iż ludzie posługujący się wyraźnie różnymi gramatykami są nastawieni przez owe gramatyki na różne typy postrzegania i różne oceny zewnętrznie podobnych do siebie aktów percepcji; stąd też nie są równoważni sobie jako postrzegający i muszą dochodzić do odmiennych obrazów rzeczywistości. (…) Z każdego takiego naiwnego i niesformułowanego poglądu na świat może wyrosnąć pogląd naukowy, dany explicite; dokonać się to może przez wyspecjalizowanie tych samych podstawowych wzorców gramatycznych, które dały początek owym naiwnym sposobom widzenia rzeczywistości. W ten sposób współczesny naukowy pogląd na świat powstał przez wyspecjalizowanie gramatyki zachodnich języków indoeuropejskich. Oczywiście, gramatyka nie zrodziła nauki, ale powlokła ją swymi barwami. Przytrafiło się to owym językom wskutek szczególnego biegu historii, ktory pobudził do życia handel, manufaktury, systemy miar i wag, wreszcie wynalazczość techniczną w tych akurat regionach globu, gdzie języki te dominowały.

[5] Ludzie podzielający dany pogląd na świat nie zdają sobie sprawy, że zasady ich myślenia i języka mają charakter idiomatyczny; zadowalają się nimi w zupełności i wydają im się logicznie nieuchronne. Weźmy jednak outsidera, człowieka przywykłego do zupełnie odmiennego języka i odmiennej kultury, czy nawet naukowca starej daty posługującego się językiem nieco różnym od naszego, a nie wszystko bynajmniej wyda im się logiczne i konieczne. Podawane przez nas, oficjalnie uznane racje i uzasadnienia odbiorą oni ze zdziwieniem jako idiomatyczne facons de parler. Uprzytomnijmy sobie chćby, co odpowiadali niegdyś wykształceni ludzie na pytania dotyczące przyrody. Dlaczego woda pojawia się w pompie? - Bo natura nie znosi próżni. Dlaczego woda gasi ogień? - Dlatego, że woda jest mokra bądź też dlatego, że zasada ognia i zasada wody przeciwstawiają się sobie. Dlaczego płomień się pali? - Bo zapala się światłość elementu. (...). Dlaczego ćma leci do światła? - Bo jest ciekawa; bo światło ją pociąga. Kiedyś zdania te wydawały się całkowicie logiczne. Dziś brzmią dla nas jak idiosynkrazje dziwacznego żargonu. Przemian tych nie spowodowało wszak odkrycie przez naukę jakichś nowych faktów. Nauka po prostu inaczej sformułowała znane od dawna fakty i wraz z powstaniem tego nowoczesnego sposobu mówienia przestały nas obowiązywać pewne reguły dawnego żargonu.

(…)

Języki i logika

[12] Jak już pisałem w artykule Nauka i językoznawstwo ("review", numer kwietniowy z 1940 r.) - fakt, że mówienie nie sprawia nam wysiłku i że umiejętność tę przyswajamy sobie we wczesnym dzieciństwie, skłania nas do traktowania myślenia i mowy jako czegoś zupełnie prostego i przezroczystego. Wydaje się nam - co jest zrozumiałe - że opierają się one na oczywistych prawach rozumu wspólnych całej ludzkości. Znamy odpowiedzi na wszystko! Jeśli jednak bliżej się przyjrzeć naszym odpowiedziom, okazują się one dość mgliste. Używamy języka po to, aby osiągnąć porozumienie co do przedmiotu sprawy: gdy mówię "Zamknij drzwi", to i ja, i mój rozmówca zgadzamy się, że wyraz "drzwi" dotyczy pewnego fragmentu otoczenia i że ja życzę sobie, by coś się zdarzyło. Nasze tłumaczenia, jak dochodzi do tego rodzaju porozumień - choć zupełnie wystarczające na codzienny użytek - nie są niczym więcej, jak tylko nowymi umowami (ustaleniami) co do tego, o czym mowa (drzwi itp.), uzupełnianymi przez coraz nowe twierdzenia na temat społecznych i indywidualnych potrzeb, które skłaniają nas do komunikowania się. Nie ma w tym żadnych praw myślenia. Ale strukturalne prawidłowości zdań każą nam się domyślać istnienia owych praw gdzieś na dalszym planie. Jest rzeczą oczywistą, że wszelkie eksplikacje rozumienia takich wypowiedzi, jak np.: "Więc ja na niego i mówię mu, mówię: słuchaj no, czego ty nie chcesz ... ", nie są w stanie uchwycić, jak faktycznie owi "ja" i "on" zdołali się w takim przypadku porozumieć. Podobnie psychosocjologiczne opisy potrzeb społecznych i emocjonalnych, które zmuszają nas do komunikowania się z innymi - choć skądinąd interesujące - są jedynie uczoną wersją uchylenia się od rzeczywistych wyjaśnień. Analogicznym unikiem jest przechodzenie od wypowiedzi, przez fizjologię i "bodźce", do sytuacji społecznych.

[13] To, dlaczego rozumiemy, być może pozostanie przez długi jeszcze czas zagadką, ale to, jak rozumiemy - logika rozumienia, jej prawa i reguły - jest obiektem dostępnym badaniom. Składa się nań gramatyczne "zaplecze" danego języka ojczystego, obejmujące nie tylko zasady budowania zdań, ale także zasady analizowania rzeczywistości i rozbijania strumienia doznań na przedmioty i całości, o których następnie mówimy. Jest to fakt niezmiernie doniosły dla nauki, ponieważ świadczy o tym, że nauka może mieć racjonalną, czyli logiczną podstawę, choćby nawet okazała się relatywistyczna i niezgodna z naturalną logiką Szarego Człowieka. Może ona zmieniać się wraz z językiem i wymagać czasem geograficznego wytyczania zakresów owej zmienności, niemniej pozostaje podstawą logiczną o dających się wykryć regułach. Nic nie zmusza nauki do tego, by była świadkiem, jak jej procedury myślenia i wnioskowania przeobrażają się w procesy podrzędne wobec dostosowywania się społecznego i popędów emocjonalnych.

[14] (...). Może się nawet okazać, że nie istnieje w ogóle coś takiego, jak "Język" (z dużej litery). Twierdzenie, że "myślenie jest sprawą Języka", stanowi niepoprawne uogólnienie bardziej poprawnego poglądu, że "myślenie jest sprawą różnych języków etnicznych". Różne języki etniczne są zjawiskiem realnym i nie muszą sprowadzać się do czegoś tak uniwersalnego, jak "Język", lecz do czegoś bardziej odpowiedniego, co nazwać można "podjęzykiem" lub "nadjęzykiem", a co nie jest zupełnie niepodobne, nawet jeśli dość niepodobne, do zjawiska zwanego przez nas "umysłem". Takie uogólnienie nie pomniejsza bynajmniej, lecz raczej uwydatnia doniosłość językowych studiów porównawczych dla badania tej dziedziny rzeczywistości.

[15] By poznać świat organizmów żywych, botanicy i zoologowie zaczęli opisywać gatunki spotykane na całej kuli ziemskiej, uwzględniając nadto perspektywę czasową w postaci skamielin. Następnie przeszli do porównywania i przeciwstawiania sobie poszczególnych gatunków, wyróżniania rodzin i klas, przemian ewolucyjnych, morfologii i klasyfikowania. Podobną tendencję obserwujemy w językoznawstwie. Ostatecznym jej efektem będzie nowa technologia myślenia i mowy. W genetycznej klasyfikacji języków osiągnięto już zadowalające wyniki. Wyodrębniono rodziny językowe, z których każda wywodzi się od jednego przodka, i opisano ich przeobrażenia czasowe. Tak powstało językoznawstwo porównawcze. Ale znacznie większą wagę dla przyszłej technologii myślenia ma coś, co trzeba by nazwać "językoznawstwem kontrastowym", badającym podstawowe różnice między językami, zachodzące w ich gramatyce, logice i ogólnej analizie doświadczenia.

[16] Jak już pisałem w "Review" (kwiecień 1940), segmentacja rzeczywistości jest pewnym aspektem gramatyki; aspektem rzadko jednak rozważanym przez językoznawców. Rozdzielamy i porządkujemy ciągłość i bieg wydarzeń w taki a nie inny sposób nie dlatego wcale, że - jak się nam wydaje - świat sam w sobie tak właśnie rozpada się na części, lecz dlatego, że - za pośrednictwem naszego języka macierzystego - zawarliśmy umowę, by tak właśnie czynić. Języki różnią się od siebie nie tylko sposobami budowania zdań, lecz również tym, jak dzielą rzeczywistość na elementy, o których następnie mówi się w zdaniach. W efekcie owego podziału powstają jednostki słownika. "Wyraz" nie jest dla nich dobrą nazwą; proponowano "leksem", na razie wystarczy nam tu "termin". Za pomocą mniej lub bardziej różniących się terminów przypisujemy fragmentom naszego doświadczenia na poły fikcyjną odrębność. Terminy takie, jak "niebo", "wzgórze", "bagno" sprawiają, że pewne nieuchwytne aspekty nieskończonej różnorodności natury postrzegamy jako odrębne rzeczy, prawie tego rodzaju co krzesło czy stół. Język każe nam traktować świat jako nagromadzenie zasadniczo odseparowanych od siebie przedmiotów bądź zdarzeń, odpowiadających poszczególnym słowom. Taki obraz rzeczywistości zawierają też implicite klasyczna fizyka i astronomia: wszechświat to nic innego, jak pewien zbiór oddzielonych od siebie przedmiotów o różnych rozmiarach.

[17] Przykłady. którymi tradycyjna logika ilustruje ów problem, są raczej niefortunne. Wskazuje się zwykle na krzesła, stoły czy jabłka, by wykazać przedmiotowy charakter rzeczywistości i jej jednoznaczne przyporządkowanie logice. Ale wytwory człowieka i produkty rolne zbierane przezeń z hodowanych roślin odznaczają się wyjątkowym stopniem odseparowania od siebie; nic więc dziwnego, że w językach istnieją dla nich oddzielne terminy. Rzeczywisty problem tkwi nie w tym, jak język traktuje przedmioty sztucznie odizolowane, lecz w tym, jak zachowuje się w obliczu natury z jej ruchem, barwą i zmienną formą, w obliczu chmur, piasku i przelotu ptaków gdzieś w oddali. Bowiem jak wygląda nasza segmentacja natury, tak wygląda nasza fizyka kosmosu.

[18] Okazuje się, że w segmentacji i wyborze podstawowych terminów istnieją różnice. Możemy wyodrębnić coś z natury mówiąc na przykład "to jest tryskające źródło". Apacz zbuduje swe zdanie opierając się na czasowniku qa: "być białym" (a także "czystym, bezbarwnym" itp.). Przedrostkiem no- wyraża następnie ruch skierowany do dołu. Wreszcie dodaje przedrostek tó-, oznaczający "wodę" lub "źródło". W rezultacie otrzymujemy odpowiednik "tryskającego źródła", ale syntetycznie wyrażone jest to w następujący sposób: "jak woda lub źródło, biel porusza się do dołu". Jakże różny od naszego sposób myślenia! Ten sam czasownik qa wraz z przedrostkiem, który znaczy "miejsce spełniające dany warunek", tworzy wyrażenie gohlga: "to miejsce jest białe, czyste; polana, równina". Przykłady te świadczą, że niektóre języki rozporządzają środkami wyrazu podobnymi - jak już mówiłem - do związków chemicznych: poszczególne terminy nie są w nich tak odrębne, jak w naszym języku, lecz zlewają się ze sobą w plastyczne twory syntetyczne. Tego rodzaju języki, malujące obraz świata nie aż tak odrębno-przedmiotowy, jak czyni to nasz język i języki pokrewne, dowodzą, że istnieje możliwość nowych typów logiki i nowych obrazów kosmosu.

[19] W językach indoeuropejskich, a także w wielu innych, uprzywilejowane miejsce zajmuje typ zdania składającego się z dwu części, odpowiadających klasie rzeczowników i klasie czasowników, a traktowanych przez ich gramatyki jako klasy odmienne. Jak już pisałem w "Review", rozróżnienie to nie zostało zaczerpnięte z rzeczywistości; jest wyłącznie konsekwencją faktu, że każdy język musi mieć jakaś strukturę i że wymienione języki wykorzystują jedną z nich do granic możliwości. Grecy, a zwłaszcza Arystoteles, ustanowili to odróżnienie i uznali je za prawo rozumu. Pojawiało się ono odtąd w wielu różnych postaciach jako odróżnienie podmiotu i orzeczenia, sprawcy i czynności, rzeczy i zachodzących między nimi relacji, przedmiotów i ich własności, wielkości i funkcji. Znów wskutek sugestii gramatycznych powstało przekonanie, iż samodzielnie istnieć mogą elementy tylko jednej z tych dwu kIas wyrazów, a coś, co jest czasownikiem, nie może istnieć bez pewnej "rzeczy", podobnie jak wieszanie nie może istnieć bez kołka. Główne hasło tej teorii: "Konieczna jest substantywizacja" - rzadko bywało kwestionowane. Dopiero teoria pola we współczesnej fizyce pośrednio postawiła przy tym pewniku znak zapytania. Odróżnienie, o którym mowa, przejawia się również w matematyce w postaci dwu różnych szeregów symboli: takich, jak 1, 2, 3, x, y, z i takich, jak +, -, ≠, V, log, mimo że podział ten zakłócają takie symbole, jak 0, 1/2, 1/3 itp. Ta dwuklasowa koncepcja tkwi zawsze u podłoża naszego myślenia, choć często nie wyraża się jej otwarcie.

[20] Języki Indian dowodzą, że mając odpowiednią gramatykę możemy budować sensowne zdania, które nie rozpadają się na podmiot i orzeczenie. (...)

[21] Nasza technika mówienia opiera się na przeciwstawieniu dwu sztucznie wyodrębnionych klas rzeczowników i czasowników, na dualnej koncepcji rzeczywistości. W standardowym zdaniu przed czasownikiem musi pojawić się element nominalny, odpowiadający filozoficznemu i potocznemu pojęciu sprawcy czynności. Nie byłoby to wcale konieczne, gdybyśmy rozporządzali większą liczbą takich rodzin słów, jak rodzina: "trzymać", "trzymać się", "utrzymywać", "powstrzymywać", "podtrzymywać", "otrzymywać" i tym podobnych wyrazów odnoszących się do położenia. Tymczasem większość naszych czasowników posłuszna jest takiej segmentacji rzeczywistości, która wyodrębnia z natury coś, co nazywamy "czynnościami" - mianowicie poruszające się kształty.

[22] Zniewoleni regułą większości, dopatrujemy się czynności we wszelkich zdaniach, nawet w takim, jak: "Ja to trzymam." Wystarczy chwila namysłu, by zdać sobie sprawę, że trzymanie nie jest czynnością, lecz pewnym stanem wzajemnego położenia przedmiotów. Myślimy jednak, że jest czynnością, a nawet tak je postrzegamy, ponieważ nasz język opisuje tę sytuację dokładnie tak, jak sytuację, którą wyraża zdanie: "Ja to tłukę", gdzie mamy do czynienia z ruchem i zmianami.

[23] Dopatrujemy się uparcie w naturze fikcyjnych sprawców, a to dlatego tylko, że czasowniki nasze wymagają poprzedzającego je elementu nominalnego. Musimy mówić: "Światło błysnęło", kreując "światło" na sprawcę "błyśnięcia", które uważamy za czynność. Ale przecież światło i błysk są tym samym! Język hopi wyraża błyśnięcie samym tylko czasownikiem rephi: "błyskanie (zdarzyło się)". Nic ma tu podziału na podmiot i orzeczenie, ani nawet wykładnika trzeciej osoby, jak w łacińskim tonat ("grzmi"). W języku hopi mogą istnieć i istnieją czasowniki nie wymagające podmiotu, co stwarza mu szansę - która zapewne nie zostanie nigdy wykorzystana - stania się odrębnym logicznym systemem ujmowania niektórych aspektów rzeczywistości. Współczesna nauka, ściśle odwzorowując zachodnie języki indoeuropejskie, upatruje często - podobnie jak i my wszyscy - czynności i sił tam, gdzie należałoby raczej widzieć pewne stany. Z drugiej jednak strony termin "stan" jest rzeczownikiem, a przez to cieszy się prestiżem, jaki tradycyjnie przysługuje przedmiotom, czyli elementom klasy rzeczy: toteż nauka gotowa jest mówić o stanach wszędzie tam, gdzie pozwala jej na to manipulowanie tym pojęciem jako rzeczownikiem. Byłoby chyba lepiej, gdybyśmy zamiast mówić o "stanach" atomu czy też podziału komórki, zaczęli posługiwać się jakimś zwrotem o charakterze bardziej czasownikowym, nie zakładając jednak przez to sprawców i czynności.

[24] Darzę sympatią tych wszystkich, którzy powiadają: "Niech pan to powie jasno i prostym językiem", szczególnie wtedy, gdy protestują w ten sposób przeciwko czczemu formalizmowi i obciążaniu wywodów pseudonaukową terminologią. Ale ograniczyć się do myślenia kategoriami np. języka angielskiego, zwłaszcza angielskiego standardowego, to zatracić zdolność myślenia, której, raz zagubionej, można już nigdy nie odzyskać. Bo właśnie owa wzorcowo "prosta" angielszczyzna zawiera najwięcej nieuświadomionych założeń na temat rzeczywistości. Schematy Basic English, zwłaszcza zaś jałowe schematy jego odmiany brytyjskiej, narzucają się nie dostrzegającemu niebezpieczeństwa światu jako sama substancja Czystego Rozumu. Wpływ angielskiego stanie się jeszcze bardziej przemożny, jeśli uplasujemy go na uprzywilejowanym miejscu wielojęzycznej skali. Właśnie dlatego sądzę, że ci, którym marzy się przyszły świat mówiący jednym tylko językiem, czy będzie nim angielski, czy niemiecki, czy rosyjski, czy jakikolwiek inny, obrali sobie z gruntu błędny ideał i mogą ewolucji ducha ludzkiego wyrządzić niepowetowane szkody. Kultura Zachodu dokonała za pośrednictwem języka pewnej doraźnej analizy rzeczywistości i nie dopuszczając myśli o korekcie utrzymuje, iż jest to analiza ostateczna. Jedynymi korektorami mogą tu stać się inne języki, które wieloletnia ewolucja doprowadziła do analiz zupełnie innych, choć logicznie równoważnych.

(...)

strona główna