DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI

indeks  |  antologia religijna  |  antologia filozoficzna  |  filozofia nauki

Wojciech Sady: wykłady

 

Gilbert Ryle

Teoria znaczenia

The Theory of Meaning, 1957, tłum. Jerzy Pelc

Wszyscy umiemy się posługiwać pojęciem znaczenia. Od chwili gdy zaczynamy się uczyć tłumaczenia z języka angielskiego na francuski i z francuskiego na angielski, zdajemy sobie sprawę, że dane wyrażenie raz znaczy to samo co inne, raz zaś nie. Już jednak nawet wcześniej używamy pojęcia znaczenia. Gdy w naszym własnym języku czytamy lub słyszymy coś, czego nie rozumiemy, to chcemy wiedzieć, co to znaczy, i prosimy, żeby nam wytłumaczyć. W ideach rozumienia, błędnego rozumienia i braku rozumienia tego, o czym mowa, już jest zawarte pojęcie wyrażeń, które mają dające się określić znaczenie albo są go pozbawione.

Co innego jednak, gdy pytamy, tak jak mogłoby zapytać dziecko: "Co się rozumie, o ile w ogóle się coś rozumie, przez «witaminę», bądź «abrakadabrę», bądź «(a + b)2 = a2 + 2ab + b2»?" Zupełnie zaś co innego, gdy pytamy: "Co to są znaczenia?" To tak samo, jak co innego, gdy ktoś pyta, tak jak mogłoby się spytać dziecko: "Co mogę kupić za tego szylinga?", zupełnie zaś co innego, gdy pyta: "Co to jest siła kupna?", czy "Co to jest kurs waluty?"

Otóż odpowiedzi na owo wysoce abstrakcyjne pytanie: "Co to są znaczenia" — bardzo się w ostatnich dziesiątkach lat mnożą w dyskusjach filozoficznych i logicznych. Zaabsorbowanie teorią znaczenia można by nazwać chorobą zawodową filozofii anglosaskiej i austriackiej dwudziestego wieku. Nie ma potrzeby martwić sic o to, czy to jest choroba, czy nie. Mogłoby natomiast być pożyteczne zbadanie motywów oraz ważniejszych wyników tych uporczywych rozmyślań.

Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, iż wiele z tych spraw roztrząsał explicite — a niektóre ostatecznie rozstrzygnął — Platon w późniejszych dialogach oraz Arystoteles w dziełach logicznych i innych. Pewne znów kwestie dominowały w późniejszym średniowieczu i jeszcze później u Hobbesa; pewne zaś — za grubą lub cienką zasłoną psychologicznego terminu "idea" — wywołały zamęt w epistemologii brytyjskiej od Locke'a do Johna Stuarta Milla. Nie będę jednak, z wyjątkiem jednej czy dwóch uwag historycznych, omawiał wczesnych dziejów tych zagadnień.

Sklepikarz, klient, bankier i handlowiec wcale zazwyczaj nie odczuwają intelektualnego przymusu rozwiązywania czy choćby wysuwania takich abstrakcyjnych kwestii, jak: co to jest siła kupna, czy co to jest kurs walut. Interesują ich ceny pewnych rzeczy, ale bynajmniej nie jako abstrakcyjne zagadnienie, jaka w rzeczywistości jest natura tego, co wspólne dwóm artykułom mającym tę samą cenę. Dziecko, które usiłuje zrozumieć rozmowę na obcy dlań temat, oraz tłumacz, który próbuje oddać po angielsku Tukidydesa, w podobny sposób interesują się znaczeniem pewnych wyrażeń. Niekoniecznie natomiast są oni zainteresowani abstrakcyjnym problemem, co to znaczy, że dane wyrażenie ma znaczenie, albo jaka jest natura i status tego, czego nosicielami są dane wyrażenie i jego przekład czy parafraza. Jakiego rodzaju zainteresowania skłaniają nas do zadawania takich pytań? Bez wątpienia, wiele jest odpowiedzi. Ja skoncentruję się na dwóch spośród nich i nazwę je "teorią logiki" oraz "teorią filozofii". Pierwszej poświęcę sporo czasu; drugiej nie tak dużo.

(1) Teoria logiki. Logik, który pracuje nad regułami rozumowania, musi mówić o składnikach argumentacji, mianowicie o przesłankach oraz konkluzjach, i to mówić o nich przy pomocy terminów jak najbardziej ogólnych. Nawet kiedy przytacza konkretne przesłanki i konkluzje, czyni to jedynie dla zilustrowania idei ogólnej, będącej właściwym przedmiotem jego zainteresowań. Tak samo musi on omawiać typy dających się wydzielić składników oraz typy dających się wyróżnić cech owych przesłanek i konkluzji, traktowanych jako typy, ponieważ niekiedy rozumowania przebiegają, wychodząc od takich właśnie składników czy cech przesłanek i konkluzji, bądź dochodząc do nich.

Otóż ten sam argument można wyrazić po angielsku albo po francusku, albo w jakimkolwiek innym języku; a jeśli się go wyrazi po angielsku, to jeszcze może być mnóstwo różnych sposobów wysłowienia go. To, co bada logik, ma być niezależne od owych różnic w wysłowieniu. Interesuje go, co powiedziano za pomocą zdania będącego przesłanką czy zdania będącego konkluzją, a nie jak to coś wysłowiono.

A więc jeśli nie w samych badaniach, to przynajmniej kiedy wyjaśnia, co robi, musi on oświadczyć, iż przedmiotem jego pracy nie są zdania i ich składniki, słowa, za pomocą których wyrażono argumenty, lecz twierdzenia czy sądy oraz ich terminy składowe — idee czy pojęcia — wobec których zdania i słowa spełniają funkcję nosicieli. Niekiedy może on twierdzić, iż zajmuje się znaczeniami zdań oraz ich składnikami — znaczeniami słów czy zwrotów, choć idiom ten jest w ciekawy sposób odpychający. Czemu — odpychający, zobaczymy — mam nadzieję — w dalszym ciągu. Podając zatem tego rodzaju wyjaśnienie, czym się zajmuje, logik mówi o znaczeniach, gdy tymczasem, wykonując swą pracę, po prostu operuje nimi.

Dla naszych celów będzie wystarczająco bliskie prawdy, jeśli powiemy, że pierwszym w logice współczesnej doniosłym opracowaniem pojęcia znaczenia są uwagi Johna Stuarta Milla, od których zaczyna on swój System logiki (1843). Stwierdza tam wprawdzie, iż czerpał z Hobbesa i Schoolmena, my jednak nie musimy szczegółowo śledzić owych zapożyczeń.

Wkład Milla do logiki formalnej, czyli symbolicznej, jest niewielki. Nie on to, lecz jego współcześni, Boole oraz de Morgan, a także bezpośredni jego następcy, Jevons, Venn, Carroll, Mc Coll i Peirce, w świecie mówiącym po angielsku, utorowali drogę Russellowi. Z drugiej jednak strony trudno znaleźć słowa dość wymowne dla wyrażenia, jak wielki wpływ, dobry i zły, wywarł on na filozofów brytyjskich i kontynentalnych; a musimy zaliczyć do nich również i logików formalnych, o tyle o ile ci filozofowali na temat techniki swej pracy. W szczególności Millowska teoria znaczenia wysunęła zagadnienia i w wielkiej mierze wyznaczyła odpowiedzi, jakich na nie udzielili myśliciele tak różni, jak: Brentano w Austrii, jego uczniowie Meinong i Husserl, następnie Bradley, Jevons, Venn, Frege, James, Peirce, Moore i Russell. To niezwykle osiągnięcie stało się udziałem Milla dzięki temu głównie, że to on pierwszy zbudował doktrynę na temat znaczenia. Zaczęła ona natychmiast wywierać wpływ; po części dlatego, że była potrzebna, po części zaś dlatego, że od pierwszego wejrzenia dostrzeżono tkwiące w niej niekonsekwencje. Wszyscy niemal myśliciele, których wymieniłem, wyrażali gwałtowny sprzeciw wobec pewnych fragmentów doktryny Milla, z innych zaś często czynili swą najbardziej skuteczną broń.

Mill, za wzorem Hobbesa, zaczyna swe omówienie pojęcia znaczenia od rozważań na temat pojedynczych słów. Zanim będziemy mogli rozpocząć sylabizowanie, musimy się nauczyć alfabetu; podobnie, czymś naturalnym wydało się przypuszczenie, że znaczenie zdania złożone jest ze składników i że tymi składnikami są znaczenia słów, z których zdanie to zostało zbudowane. Znaczenia słów to atomy, a znaczenia zdań — cząsteczki, czyli molekuły. Powiadam, że to się wydawało naturalne, ale mam nadzieję, że niebawem przekonam was, iż był to początek tragicznie fałszywy. Następnie, Mill, znowu za Hobbesem, przyjmuje za rzecz samo przez się zrozumiałą, że wszystkie słowa, lub prawie wszystkie, są nazwami; i to brzmi zrazu bardzo ponętnie. Wiemy, że "Fido" to imię pewnego psa, a "Londyn" to nazwa pewnego miasta. Oto mamy przed sobą psa czy miasto, które nosi tę a tę nazwę, i nie ma w tym nic — zdawałoby się — zagadkowego. Mamy wszak do czynienia z dobrze znaną relacją między rzeczą a jej nazwą. Owo postawienie znaku równości między wszystkimi bądź większością poszczególnych słów a nazwami daje nam zatem poczucie wygody i spokoju. Wyobraźmy sobie, że wiemy, gdzie jesteśmy. Ten oto pies przed nami jest tym, do czego odnosi się słowo "Fido", a miasto, któreśmy wczoraj odwiedzili, tym, do czego odnosi się słowo "Londyn". A więc dzięki zakwalifikowaniu wszystkich czy też większości poszczególnych słów jako nazw mamy wrażenie, że tym, co dane słowo znaczy, jest we wszystkich wypadkach pewna uchwytna rzecz, której nazwą jest to słowo. Znaczenia, przynajmniej zaś znaczenia słów, nie są niczym niezrozumiałym czy obcym: to — prima facie — zwykłe rzeczy i zdarzenia, takie jak psy, miasta i bitwy.

Mill idzie dalej. Niekiedy podmiotem gramatycznym zdania bywa nie pojedyncze słowo, lecz wielowyrazowy zwrot, jak "obecny premier rządu" czy "pierwszy człowiek, który stanął na szczycie Mt. Everest". Mill nie ma żadnych skrupułów, gdy wyrażenia złożone, takie jak te, również uznaje za nazwy, nadając im miano "nazw wielowyrazowych". Nie wszystko, o czym chcemy mówić, ma swe imię własne; niekiedy zaś chcemy mówić o czymś czy o kimś, mającym wprawdzie swe imię własne, nam jednak nie znane. Wymyślamy więc zwroty deskryptywne, czyli opisowe, które mają funkcjonować w zastępstwie imion własnych. Są to jednak — według Milla — w dalszym ciągu nazwy, mimo że nęcąca i faktycznie panująca obecnie interpretacja tego twierdzenia poważnie się różni od tego, o co zwykle Millowi chodziło. Oto bowiem, gdy Mill określa jakieś słowo czy zwrot mianem "nazwy", to nie używa tego terminu, bądź nie zawsze używa, w całkiem zwyczajny sposób. Czasem mówi, że aby dane wyrażenie było nazwą, musi ono nadawać się do roli podmiotu lub predykatu, czyli orzecznika, w zdaniu podmiotowo-orzecznikowym; np. zatem nazwami mogą być przymiotniki. Niekiedy wymagania Milla są bardziej surowe. Nazwa — to wyrażenie, które może być podmiotem w zdaniu podmiotowo-orzecznikowym; pozostają więc jedynie rzeczowniki, zaimki i zwroty rzeczownikowe. "Nazwa", dla niego, nie znaczy po prostu "imię własne". Często opierał się pokusom, na które wystawił swych następców.

Zanim pójdziemy nieco dalej, chcę sprawić, żebyście przynajmniej nabrali podejrzeń, iż to, zrazu dogodne zrównanie słów i zwrotów opisowych z nazwami, jest od samego początku fatalną pomyłką — jeżeli tak jak niektórzy następcy Milla, a przeciwnie niż on sam, systematycznie interpretuje się "nazwę" na wzór "imienia własnego". Na założeniu, iż równanie to jest prawdziwe, ciąży odpowiedzialność za mnóstwo zasadniczych absurdów w filozofii w ogólności, a szczególnie w filozofii logiki. To były właśnie okowy, z których Meinong nigdy się nie wyswobodził. Tymi właśnie pętami skrępowani byli Frege, Moore i Russell; wszyscy oni prędzej czy później spostrzegli, że bez pewnych zasadniczych poprawek — założenie to nieuchronnie doprowadza do fatalnego impasu. W te właśnie kajdany — jak sam o sobie powiada w swej nowej książce — zakuty był Wittgenstein w Traktacie, choć w tymże dziele nie tylko uprzytomnił sobie potrzebę, ale i znalazł sposób częściowego wyzwolenia się z nich.

Dotychczas nie jestem zupełnie pewny, dlaczego wydawało się tak naturalne, że wszystkie słowa są nazwami, a nawet, że każdy możliwy podmiot gramatyczny zdania, jednowyrazowy bądź wielowyrazowy, pozostaje do czegoś w takim stosunku, w jakim imię własne "Fido" pozostaje względem psa Fidona, a ponadto, że owa rzecz, do której się to wyrażenie odnosi, jest tym, co ono znaczy. Właśnie Platon musiał torować sobie drogę, wychodząc z tegoż założenia. Ale on miał przynajmniej specjalne wytłumaczenie. W ówczesnej grece było tylko jedno słowo "όνομα", odpowiadające temu, na co my mamy trzy słowa: "słowo", "nazwa" i "rzeczownik". Trudno nawet było po grecku powiedzieć, że grecki odpowiednik naszego czasownika "jest" — to pewne słowo, ale nie rzeczownik. W grece Platon nie miał żadnych określeń na czasowniki, przysłówki, czy spójniki etc. Powiedzieć, że "jest" to słowo, ale nie nazwa ani nawet rzeczownik, było nie lada sztuką w grece, gdzie "όνομα" spełniało funkcję zarówno naszych wyrażeń "słowo" czy "nazwa", jak — ewentualnie — również wyrażenia "rzeczownik". Nawet jednak nie mając tego usprawiedliwienia, ludzie mimo to uważają za rzecz naturalną utożsamianie wszystkich słów z nazwami, a znaczeń słów — z przedmiotami czy istotami noszącymi owe rzekome nazwy. Ale mniemanie to — łatwo obalić.

Po pierwsze, gdyby każde poszczególne słowo było nazwą, to zdanie złożone z czterech słów, np. "trzy jest liczbą pierwszą", byłoby wykazem czterech obiektów, nazwanych przy pomocy owych czterech słów. Ale wykaz, jak np. "Platon, Arystoteles, Akwinata, Locke, Berkeley", nie jest zdaniem. Niczego nie stwierdza — ani prawdy, ani fałszu. W przeciwieństwie do tego, zdanie może coś głosić, jakąś jedną rzecz, coś prawdziwego albo fałszywego. A więc słowa, powiązane w zdanie, przynajmniej robią łącznie coś, co się różni od nazywania przez każde z nich z osobna tych poszczególnych rzeczy, których są nazwami, o ile w ogóle są nazwami jakichś rzeczy. Tego, co dane zdanie znaczy, nie da się rozłożyć na zbiór rzeczy, do których odnoszą się słowa występujące w owym zdaniu, o ile w ogóle odnoszą się one do rzeczy. A zatem pojęcie "mieć znaczenie" — przynajmniej częściowo różni się od pojęcia "odnosić się" [stand for].

Co więcej, mogę użyć dwóch zwrotów deskryptywnych, "Gwiazda Poranna" i "Gwiazda Wieczorna", jako dwóch różnych sposobów mówienia o Wenus. Jest jednak rzeczą zupełnie jasną, że te dwa zwroty różnią się pod względem znaczenia. Zwrot "l'Etoile du Soir" byłby niepoprawnym przekładem na francuski zwrotu "Gwiazda Poranna". Ale skoro te dwa zwroty mają różne znaczenia, to w takim razie Wenus, planeta opisana przy pomocy każdej z tych dwóch różnych deskrypcji, nie może być tym, co te zwroty deskryptywne znaczą. Ona bowiem, Wenus, jest jedna i ta sama, natomiast wymienione dwa zwroty znaczą każdy co innego. Jak za chwilę zobaczymy, Mill otwarcie to przyznaje i zdecydowanie uwzględnia.

Ponadto łatwo wymyślić zwroty deskryptywne, którym nic zgoła nie odpowiada. Zwrot "trzeci z kolei człowiek, który zdobył szczyt Mt. Everest" nie da się obecnie użyć w odniesieniu do nikogo. Nie istnieje, jak dotąd, nikt, do kogo by się ten zwrot stosował, a może nigdy nikogo takiego nie będzie. Mimo to jest to z pewnością zwrot, który coś znaczy, i można go przełożyć na francuski czy niemiecki. Wiemy, musimy wiedzieć, co on znaczy, skoro powiadamy, że nie odnosi się do żadnego żyjącego alpinisty. Coś znaczy, natomiast nikogo nie desygnuje, czyli nie oznacza. Tego zatem, co znaczy, nie można utożsamiać z tym czy owym alpinistą. Tak samo nie można znaczenia zwrotu: "pierwszy człowiek, który stanął na szczycie Mt. Everest", utożsamiać z Hillarym, choć — stwierdzamy — zwrot ten odnosi się do niego i tylko do niego. Możemy zrozumieć pytanie: "Czy Hillary jest pierwszym zdobywcą Mt. Everest?", a nawet podzielać wątpliwości Nepalczyków w sprawie odpowiedzi na nie, podczas gdy nie moglibyśmy zrozumieć pytania: "Czy Hillary jest Hillarym?"

Można by w prostszy sposób dojść do tego samego wniosku. Gdyby, per impossibile, utożsamiać Hillarego z tym, co znaczy zwrot "pierwszy człowiek, który stanął na szczycie Mt. Everest", to wynikałoby z tego, że znaczenie jednego przynajmniej zwrotu urodziło się w Nowej Zelandii, oddychało przy pomocy aparatu tlenowego i zostało odznaczone przez Jej Królewską Mość. Ale to jest jawny nonsens. Znaczenia zwrotów nie są mieszkańcami Nowej Zelandii; to, co wyraża pewien zwrot języka polskiego czy też jego parafraza bądź przekład, nie jest istotą mającą płuca, nazwisko, długie nogi i opaloną twarz. Ludzie rodzą się, umierają i czasami noszą buty; znaczenia nie rodzą się, nie umierają i nigdy nie noszą butów ani też nie chodzą boso. Królowa nie daje orderów znaczeniom. Zwrot "pierwszy człowiek, który stanął na szczycie Mt. Everest" nie utraci swego znaczenia, gdy Hillary umrze. Ani też nie był bezsensowny, zanim Hillary zdobył ten szczyt.

Wreszcie, należałoby zauważyć, że większość słów to nie rzeczowniki; są więc np. przysłówki, czasowniki, przymiotniki, przyimki, spójniki czy zaimki. A uznawanie za nazwę słowa, które nawet nie jest rzeczownikiem, każdego, kto sprawę tę rozważa, uderza jako rzecz nie do przyjęcia. Jakżeby "biegłem", czy "często", czy "i", czy "dosyć" mogło być nazwą czegokolwiek? Nie mogłoby nawet być podmiotem gramatycznym w zdaniu. Mogę zapytać, jak się nazywa pewna sytuacja ekonomiczna, cecha moralna czy dzień tygodnia, i otrzymuję odpowiedź: "inflacja", "skrupulatność", czy "sobota". Stosujemy słowo "nazwa" do tego, jak coś jest nazywane; a zatem do tego, jak się nazywa człowiek czy rzeka albo gatunek, jakość, działanie czy warunek. Ale odpowiedź na pytanie: "Jak się to nazywa?" — musi być rzeczownikiem lub mieć właściwości gramatyczne rzeczownika. Na żadne tego rodzaju pytanie nie można udzielić odpowiedzi, podając czas gramatyczny czasownika, przysłówek, spójnik czy przymiotnik.

Mill sam przyznawał, że niektóre takie słowa, jak: "jest", "często", "nie", "z" oraz "the" [angielski rodzajnik określony], nie są nazwami, nawet w jego "gościnnym" rozumieniu terminu "nazwa". Nie mogą one samodzielnie występować jako podmioty gramatyczne w zdaniach. Ich rola, jak to błędnie opisywał, polega na tym, że w ten czy inny sposób pomagają w budowaniu wielowyrazowych nazw. Nie są one nazwami żadnych nowych rzeczy, tylko spełniają funkcje pomocnicze przy nadawaniu rzeczom nazw wielowyrazowych. Jednakże z pewnością mają znaczenia. "Oraz" i "albo" mają znaczenia różne, natomiast "albo" i łacińskie "aut" mają to samo znaczenie. Mili zdawał sobie sprawę, że aby dane słowo coś znaczyło, nie musi ono zawsze kogoś lub czegoś oznaczać. Natomiast większość jego następców nie spostrzegła, jak ważny jest ten właśnie punkt.

Jeszcze większą zasługą Milla było to, że zauważył i po części słusznie wskazywał, iż — jak powiedziałem przed chwilą — dwa różne zwroty deskryptywne mogą się do tej samej rzeczy czy osoby odnosić w taki sposób, że owa rzecz czy osoba, której one dotyczą czy którą — wedle jego niefortunnego określenia — oba nazywają, nie da się utożsamić z żadnym ze znaczeń (ani oczywista z obu znaczeniami) wspomnianych dwóch zwrotów. Następujące dwa zwroty: "poprzedni premier" oraz "ojciec Randolfa Churchilla" — odnoszą się do Sir Winstona Churchilla i tylko do niego, a jednak nie mają tego samego znaczenia. Przekład na język francuski jednego z nich nie byłby przekładem drugiego. Ktoś mógłby wiedzieć czy wierzyć, że jedna z tych deskrypcji odnosi się do Sir Winstona Churchilla, a mimo to zarazem kwestionować, iż i w drugiej o nim mowa. Z tego akurat, że wiadomo, iż Sir Winston był premierem, nie można wywnioskować, że Randolf Churchill to jego syn — ani na odwrót. Jedno z tych zdań mogłoby być prawdziwe przy jednoczesnej fałszywości pozostałego. Dlatego te dwa zwroty nie mogą zawierać tej samej informacji.

Mill, istotnie, sprawę tę rozwiązał przy pomocy swej sławnej teorii denotacji i konotacji. Większość słów i zwrotów deskryptywnych spełnia, jego zdaniem, dwie naraz funkcje. Denotują one te rzeczy bądź tych ludzi, których są — jak się niefortunnie wyrażał — nazwami. Zarazem jednak konotują, czyli znaczą, te proste bądź złożone atrybuty, dzięki którym rzecz lub osoba denotowana odpowiada danej deskrypcji. Millowski termin "konotować" był słowem bardzo nieszczęśliwie wybranym i nie tylko wprowadził w błąd następców Milla, lecz i jego samego zmylił. Słowa "denotować" używał w sposób daleki od jednoznaczności i wskutek tego uniknął konsekwencji, z których nie mogli się wyplątać ci z jego następców, co terminem tym operowali mniej wieloznacznie. Według Milla, imiona własne denotują tych, którzy je noszą, ale wyrażenia orzecznikowe także denotują to, o czym można je prawdziwie orzec. Fidona denotują: i słowo "Pido", i "pies", i "czworonóg".

Pytając zatem o funkcję jakiegoś wyrażenia, zadajemy, według Milla, dwa pytania. Mianowicie pytanie, jaką osobę lub osoby czy rzecz lub rzeczy wyrażenie to denotuje — w tym czy innym spośród Millowskich rozumień tego czasownika; np. więc Sir Winstona Churchilla. Zarazem jednak pytanie, jakie są własności czy cechy charakterystyczne, za pomocą których ową rzecz lub osobę opisano; np. więc cecha bycia ojcem Randolfa Churchilla. A że daną rzecz lub osobę można opisać w różnoraki sposób, przeto rozmaite deskrypcje różnić się będą pod względem konotacji, zachowując jednocześnie identyczność pod względem denotacji. Charakteryzują one w różny sposób, chociażby ich denotacja była ta sama. Dostarczają różnych fragmentów informacji, poprawnej lub błędnej, o tej samej rzeczy, osobie czy zdarzeniu.

Mill sam faktycznie mówi, że — zgodnie z naszym zwykłym, naturalnym pojmowaniem znaczenia — powiedzenie, iż Sir Winston Churchill jest znaczeniem jakiegoś słowa czy zwrotu, nie byłoby poprawne. Normalnie przez "znaczenie" rozumiemy nie rzecz denotowaną, tylko to, co jest konotowane. Mill tedy właściwie dochodzi do poprawnych wniosków, że znaczenie danego wyrażenia nigdy nie bywa tą osobą czy rzeczą, o której ono mówi; oraz że zwroty deskryptywne i, z jednym wyjątkiem, pojedyncze słowa nigdy nie są nazwami w sensie "imion własnych". Wyjątek stanowią te właśnie stosunkowo nieliczne słowa, które rzeczywiście są imionami własnymi, tj. słowa takie, jak: "Fido" i "Londyn", słowa, które nie występują w słownikach.

Mill uchwycił jeszcze jedną ważną rzecz w związku z tymi właśnie autentycznymi imionami własnymi. Mówił, że o ile większość słów i zwrotów deskryptywnych zarówno denotuje, czyli nazywa, jak i konotuje, to imiona własne jedynie denotują, a nie konotują. Psa można nazywać "Fidonem", ale słowo to nie dostarcza żadnej informacji, trafnej czy błędnej, na temat cech owego psa, jego życia, miejsca pobytu etc. Żeby rozwinąć ten punkt: nie ma mowy o żadnym parafrazowaniu słowa "Fido" czy jego poprawnym albo niepoprawnym przekładzie na język francuski. Słowniki nie mówią nam, co imiona własne znaczą, z tej prostej przyczyny, że nie znaczą one nic. Słowo "Fido" nazywa, czyli denotuje określonego psa, ponieważ on tak właśnie się wabi. Natomiast nikt, kto słyszy słowo "Fido", nie ma możności rozumieć je, czy nie rozumieć, czy wreszcie błędnie rozumieć. Nie ma tu nic, co by wymagało wyjaśnienia czy zdefiniowania. Z informacji, że Sir Winston Churchill był premierem, wynika dużo następstw, takich jak to, że był on przywódcą partii mającej większość w Parlamencie. Natomiast z faktu, iż ten pies to Fido, nie wynika w ogóle żadna prawda na jego temat. I nie przewiduje się, by informacja na jakikolwiek temat miała stąd wynikać. Użycie imienia własnego nie zobowiązuje nikogo do żadnych w ogóle dalszych stwierdzeń. Imiona własne to miana, a nie deskrypcje; deskrypcje zaś to deskrypcje, czyli opisy, a nie miana. Sir Winston Churchill jest ojcem Randolfa Churchilla. Nie jest on nazywany ani nie został ochrzczony "ojcem Randolfa Churchilla". Małżonka burmistrza Liverpoolu może nadać nazwę "Mauretania" pewnemu statkowi, który od tej chwili będzie tę nazwę nosił. Gdyby natomiast nazwała Sir Winstona Churchilla "ojcem Sir Herberta Morrisona", byłoby to czymś w rodzaju ochrzczenia dla zabawy, ale wcale z tego powodu nie stałoby się prawdą, że Morrison jest synem Sir Winstona Churchilla. Deskrypcje noszą w sobie prawdę albo fałsz; nie nadaje się ich — ot tak, wedle własnego widzimisię. Imiona własne natomiast nadaje się w sposób arbitralny i nie przekazują one żadnej prawdy ani żadnego fałszu, bo w ogóle o niczym nie powiadamiają.

Astronomowie chińscy nadają planetom, gwiazdom i konstelacjom nazwy zupełnie inne niż my. Z tego jednak nie wynika, że odrzucają oni jakieś twierdzenie astronomii zachodniej albo że uznają za prawdę jakieś twierdzenie, które my odrzucamy. Nomenklatura gwiezdna nie zawiera w sobie żadnych prawd ani fałszów astronomicznych. Nadając gwieździe pewną określoną nazwę, nic o owej gwieździe nie mówimy, a mówiąc coś prawdziwego czy fałszywego o jakiejś gwieździe, nie nadajemy jej przez ten fakt nazwy. Wygłaszanie twierdzeń to nie nadawanie nazw, a nazywanie to nie wygłaszanie twierdzeń.

Uwagi te uwypuklają bardzo ważny fakt. Rozważając znaczenie (czyli Millowską "konotację") wyrażenia, rozważamy, co można powiedzieć przy jego pomocy, tj. zarówno powiedzieć prawdziwie czy fałszywie, jak zapytać, rozkazać, poradzić albo powiedzieć w jakikolwiek inny sposób. W tym, co jest normalnym sensem "znaczenia", znaczenie takiego wyrażenia podrzędnego, jak słowo czy zwrot, jest współczynnikiem funkcyjnym szeregu możliwych twierdzeń, pytań, rozkazów i pozostałych powiedzeń. Podlega ono powiedzeniom. Stanowi dające się wyróżnić wspólne miejsce szeregu możliwych wypowiedzi, pytań, rad etc. Tym samym do góry nogami przewraca się owo naturalne założenie, od którego — jak poprzednio wspomniałem — zaczynał Mill i większość spośród nas, mianowicie że znaczenie słów i zwrotów można poznać, omówić i poklasyfikować, zanim rozpocznie się rozważania na temat powiedzeń całościowych, takich jak zdania. Znaczenia słów nie pozostają względem znaczeń zdań w takim stosunku jak atomy względem molekuł czy litery alfabetu względem słów napisanych, lecz raczej już w takim jak rakieta tenisowa względem uderzeń, które zostały lub mogą zostać dokonane za jej pomocą. Ta sama zasada, którą następcy i poprzednicy Milla na pół uznawali za obowiązującą wobec takich słówek, jak: "jeżeli", "albo", "wszyscy", "the" oraz "nie", pozostaje także w mocy w odniesieniu do wszelkich sensownych słów. Znaczenia ich to ich role w obrębie rzeczywistych bądź możliwych wypowiedzi. Dwukierunkowa doktryna Milla, wedle której niemal wszystkie słowa i zwroty zarówno denotują, czyli są nazwami, jak konotują, tj. mają znaczenie, była zatem, w rzeczy samej, przymierzem między atomistycznymi a funkcjonalistycznymi zapatrywaniami na słowa. Ironia losu sprawiła, że to właśnie jego atomistyczny punkt widzenia powszechnie uznawano za świętą prawdę przez następnych pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat. Mało tego: więcej niż uznawano, zaakceptowano bez owego ważnego zastrzeżenia, które sam Mill uczynił mówiąc, że osoby czy rzeczy denotowanej przez daną nazwę — nie należy utożsamiać z tym, co ta nazwa znaczy. Mili powiedział, iż znaczyć to konotować. Jego następcy głosili, że znaczyć to denotować, bądź, rzadziej, że zarówno denotować, jak konotować. Frege był przez długi czas jedynym człowiekiem, który zdawał sobie sprawę z przełomowej doniosłości argumentu Milla. iż dwa lub więcej niż dwa zwroty deskryptywne, mające sens różny, mogą się odnosić do tej samej planety czy osoby. Owa osoba czy planeta nie jest przeto tym, co te zwroty znaczą. Ich różne sensy nie są ich wspólną denotacją. Russell wcześnie uprzytomnił sobie to, czego Mill nie powiedział w sposób bardzo wyraźny, mimo że już dawniej uczynił to Platon, mianowicie, iż zdanie nie jest wykazem. Mówi ono jedną rzecz; wcale nie jest spisem wielu rzeczy. Jednakże dopiero dużo później, o ile w ogóle, Russell dostrzegł w pełni implikacje tego faktu.

Podejrzewam, że dwa były powody, dla których Millowska doktryna na temat denotacji, bez zawartych tam zastrzeżeń, przyjęła się, podczas gdy nie przyjęły się jego słuszne poglądy na temat konotacji. Po pierwsze, słowo "konotować" w sposób naturalny przywodzi na myśl to, co wyrażamy za pomocą słowa "implikować", a to jest niepożądane. Tego, co znaczy zwrot "poprzedni premier Zjednoczonego Królestwa", nie należy utożsamiać z żadnym następstwem ani z ogółem następstw, jakie można wywieść z twierdzenia, iż Churchill jest owym byłym premierem. Wnioskowanie to nie przekład. Ważniejsze jednak jest to, że sam Mill natychmiast rozcieńczył swą doktrynę o konotacji taką masą nie mającej nic wspólnego z całym zagadnieniem i fałszywej psychologii sensacjonalistycznej i asocjacjonistycznej, iż jego następcy byli zmuszeni zignorować tę doktrynę, ażeby odciąć się od narośli, które ją pokrywały.

(Niech mi będzie wolno pokrótce wspomnieć o konsekwencjach, jakie następcy Milla faktycznie wyciągnęli z poglądu, który nie byl poglądem Milla, iż znaczyć to denotować, w najgrubszym sensie, mianowicie że wszystkie wyrażenia mające znaczenie są imionami własnymi i że to, czego są imionami własnymi, jest tym, co wyrażenia te znaczą).

Po pierwsze, jest rzeczą oczywistą, że ogromna większość słów różni się pod tym względem od słów "Fido" i "Londyn", mianowicie są one ogólne. "Fido" odnosi się do jednego określonego psa, natomiast rzeczownik "pies" — i do owego psa Fidona, i do wszystkich innych psów, przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, do psów w powieściach, do psów w planach hodowców psów itd. bez końca. A zatem słowo "pies", jeśli założyć, że denotuje ono w ten sam sposób, w jaki "Fido" denotuje Fidona, to musi denotować coś, czego szczekania nie słychać, mianowicie, zbiór czy klasę wszystkich rzeczywiście istniejących i wyobrażalnych psów albo zbiór psich własności, przysługujących wszelkim psom. I jedno, i drugie byłoby istotą bardzo niezwykłego rodzaju. Następnie, większość słów to wcale nie rzeczowniki, tylko przymiotniki, czasowniki, przyimki, spójniki itd. Jeśli założymy, że denotują one w taki sposób jak słowo "Fido" — Fidona, to ściągniemy sobie na kark jeszcze większy i dziwniejszy zbiór nominatów czy denotatów, mianowicie nominatów, których nazwy nie mogłyby nawet występować w roli podmiotów gramatycznych w zdaniach. (Nawiasem mówiąc, nawet i to nieprawda, że wszystkie zwykłe rzeczowniki ogólne mogą samodzielnie funkcjonować jako podmioty gramatyczne w zdaniach. Mogę mówić o tym psie, albo o (jakimś) psie [a dog], albo o (tym) psie, który ... [the dog which]; albo o psach, czy o wszystkich psach, czy o większości psów itd. Natomiast nie mogę pojedynczego rzeczownika "dog", występującego samodzielnie, uczynić podmiotem gramatycznym zdania, chyba że rzeczownik ten występuje w cudzysłowie, mogę zaś użyć w roli podmiotu rzeczowników takich, jak "grass", "hydrogen" oraz "Man"). Wreszcie, skoro zespoły słów, takie jak zwroty deskryptywne i inne, oraz całe zdania proste i złożone — mają, każde, swe własne znaczenie, to również i wymienione wyrażenia należy rozumieć w ten sposób, że denotują one pewne, bardzo dziwnego rodzaju, byty złożone. Otóż Meinong w Austrii, a Frege w Niemczech, jak również Moore i Russell w naszym kraju, w czasach swej młodości akceptowali część bądź większość tych konsekwencji. Zgodnie z przyjętym utożsamieniem znaczenia i nazywania, uznawali oni obiektywną egzystencję, czyli bycie, wszelkiego rodzaju abstrakcyjnych i fikcyjnych entia rationis.

Ilekroć budujemy zdanie, w którym można wyróżnić podmiol gramatyczny i czasownik, tylekroć ów podmiot gramatyczny — wszystko jedno, czy jest to pojedyncze słowo, czy bardziej lub mniej złożony zwrot — musi coś znaczyć, o ile zdanie to ma głosić jakąś prawdę albo fałsz. Jednakże jeśli to słowo w mianowniku czy zwrot mają sens, to zgodnie ze wspomnianym założeniem muszą denotować coś, co właśnie ma otrzymać nazwę. Nie tylko więc Fidonowi i Londynowi, lecz również centaurom, kwadratowym kołom, obecnemu królowi Francji, klasie Cypryjczyków-albinosów, pierwszemu momentowi czasowemu i nieistnieniu pierwszego momentu czasowego — przypisać należy pewien rodzaj realności. One muszą być, w przeciwnym bowiem razie nie moglibyśmy o nich mówić rzeczy prawdziwych ani fałszywych. Nie moglibyśmy powiedzieć prawdziwie, że kwadratowe koła nie istnieją, gdyby nie to, że w pewnym sensie słowa "istnieć" kwadratowe koła istnieją dla nas, po to byśmy — w innym sensie — przeczyli ich istnieniu. Zdania mogą się zaczynać od rzeczowników abstrakcyjnych, takich jak: "równość", "sprawiedliwość" czy "morderstwo", a zatem wszystkie formy Platońskie i powszechniki należy uznać za byty realne. Zdania mogą zawierać wzmianki o wytworach fikcji, takich jak centaury i pan Pickwick, a zatem wszelkie wyobrażalne twory fikcji także muszą być autentycznymi bytami realnymi. Dalej, można mówić, że sądy w znaczeniu logicznym są prawdziwe lub fałszywe, albo że wynikają z nich inne sądy, albo że są one sprzeczne z innymi sądami, a zatem każde mające sens zdanie podrzędne, które zaczyna się od "że", jak np. "że trzy jest liczbą pierwszą" czy "że cztery jest liczbą pierwszą", także musi denotować istniejące obiekty. Zgodnie z tym, w swoim czasie przypuszczano, że jeśli wiem albo wierzę, że trzy jest liczbą pierwszą, to ta moja wiedza czy wiara stanowi specjalną relację, zachodzącą między mną — z jednej strony, a prawdą czy faktem denotowanym przez zdanie "trzy jest liczbą pierwszą" — z drugiej strony. Gdy układam zmyśloną historię albo jej słucham, to wyobrażanie sobie przeze mnie centaurów czy pana Pickwicka jest szczególną relacją, która zachodzi między mną a tymi centaurami czy tym godnym dżentelmenem. Nie mógłbym go sobie wyobrazić, gdyby nie istniał on w stopniu wystarczającym do tego, by występować jako drugi człon w tej postulowanej relacji bycia wyobrażanym sobie przeze mnie.

Na koniec, żeby krótko rozważyć to, co się nieoczekiwanie okazało sprawą decydującą: muszą istnieć — w sposób samodzielny [exist] bądź zależny [subsis] — klasy, mianowicie denotaty odpowiadające takim zwrotom deskryptywnym, rozumianym jako zbiorowe i występującym w liczbie mnogiej, jak np.: "słonie w Birmie" czy "ludzie na Księżycu". O takich to właśnie klasach czy zbiorach mówimy, że składają się one — w pierwszym wypadku, powiedzmy, z 3000 elementów, a w drugim z 0 elementów. Aby wyniki obliczeń były prawdziwe bądź fałszywe, muszą istnieć byty podlegające orzekaniu liczbowemu; aby zaś prawdziwe bądź fałszywe były twierdzenia arytmetyki, musi istnieć — w sposób samodzielny lub zależny — nieskończony zbiór takich klas.

Na samym początku tego stulecia Russell zajmował się wykrywaniem pewnych niemożliwych do przyjęcia szczegółów w obrębie całokształtu doktryny, wedle której każdemu sensownemu podmiotowi gramatycznemu musi odpowiadać właściwy denotat, w taki sposób jak Fido odpowiada nazwie "Fido". Kiedy wypowiadamy prawdziwy sąd logiczny: "kwadratowe koła nie istnieją" [do not exist], na pewno nie można od nas wymagać stwierdzenia, że kwadratowe kola jednakże realnie istnieją w sposób zależny [do subsist]. Sąd, iż fałszem jest, że cztery to liczba pierwsza, jest sądem prawdziwym, ale jego prawdziwość na pewno nie może nas zniewolić do tego, byśmy wszechświat zaludnili nieskończenie wielką populacją fałszów.

Właśnie jednak klasy były tym, co jako pierwsze spowodowało nie tylko rzeczy niemożliwe do przyjęcia, lecz wręcz katastrofalne sprzeczności; i to nie tylko peryferyczne sprzeczności logiczne, lecz sprzeczności w samym sercu tych właśnie zasad, na których — wedle opinii Fregego i Russella — opiera się matematyka. W klasy możemy łączyć nie tylko zwykłe przedmioty, takie jak karty do gry czy kawalerowie, lecz również rzeczy takie, jak same klasy. Mogę zapytać, ile jest butów w pokoju, a także — ile par butów; para zaś butów to już klasa. Przypuśćmy więc teraz, że buduję klasę wszystkich klas, które nie są, co w każdym razie można rzec o większości klas, swymi własnymi elementami. Czy ta klasa będzie — czy też nie będzie — jednym ze swych własnych elementów? Jeśli obejmuje ona samą siebie, to fakt ten sprawia, że owa klasa przestaje być jedną z tych rzeczy, które — wedle podanej charakterystyki — ma obejmować; jeśli nie jest ona jedną z rzeczy, które obejmuje, to ten właśnie fakt jest tym, co kwalifikuje ją jako jeden spośród jej własnych elementów.

Sama więc prosta logika nie pozwala na to, by pewne, pozornie denotujące, wyrażenia denotowały. Powiedzenie, że istnieją obiekty denotowane przez zwrot "kwadratowe koło", jest czymś co najmniej niewiarogodnym; w powiedzeniu, że klasa, która jest elementem samej siebie, istnieje pod warunkiem, że nie jest ona swym własnym elementem, i vice versa — tkwi sprzeczność wewnętrzna.

Russell był już zmuszony powiedzieć o pewnych wyrażeniach, które — według dawniejszej opinii — coś nazywają czy denotują, że należy je potraktować jako wyjątki. Nie są to nazwy, lecz — jak je nazywał — "symbole niekompletne", czyli wyrażenia, które samodzielnie nie mają znaczenia, w sensie denotacji; ich rola polega na wspomaganiu wyrażeń, które, jako całość, coś denotują. (To to samo, co Mill mówił dawniej o słowach synkategorematycznych). Dokładnie tak samo, jak od średniowiecza traktowano np. słówka "i", "nie", "the", "niektórzy" oraz "jest", obecnie zaczęto traktować również pewne wyrażenia innego rodzaju. W istocie, choć nie explicite, Russell głosił, że np. zwroty deskryptywne są tak samo synkategorematyczne, jak się to zawsze mówiło o słowach "nie" ,"i" oraz "jest". Russell był tutaj bliski przyznania, iż rozumienie czy znaczenie wyrażeń wielu rodzajów to kwestia nie nazywania rzeczy, lecz mówienia rzeczy. Ciągle jednak pozostawał on — jak myślę — pod wpływem idei, że samo mówienie jest jedynie inną odmianą nazywania, mianowicie nazywaniem zespołu czy "przedmiotu intencjonalnego", czy sądu logicznego, czy faktu — któregoś z postulowanych Fidonów rationis [Fidonów umysłu].

Zrobił on jeszcze jeden bardzo ważny krok dalej w kierunku uporania się z takimi paradoksami, jak klasy klas nie będących własnymi elementami. Zaczął bowiem posługiwać się rozróżnieniem, Millowi wprawdzie znanym, ale przezeń nie wykorzystanym, rozróżnieniem — z jednej strony zdań, które są prawdziwe lub fałszywe, a z drugiej strony zdań, które choć poprawne pod względem słownictwa i składni, niemniej jednak są nonsensowne, bezsensowne bądź absurdalne i z tego powodu nie są ani prawdziwe, ani fałszywe. Ich potwierdzenie oraz ich zaprzeczenie to potwierdzenie i zaprzeczenie niczego. Z powodów, stanowiących właściwy przedmiot zainteresowań logiki, pewnego rodzaju powiązania słów i zwrotów w zdaniu — dają w efekcie rzeczy, których nie można sensownie powiedzieć. Np., nie ma odpowiedzi na owo właśnie pytanie, czy klasa wszystkich klas, nie będących swymi własnymi elementami, jest elementem samej siebie. Sławna Russellowska teoria typów stanowiła próbę sformułowania przesłanek logicznych, które sprawiają, że pytanie to jest niepoprawne. Nie ma tu potrzeby rozważać, czy była to próba udana. Tym, co nas obchodzi, a co wywołało wielką zmianę w późniejszej filozofii, jest fakt, iż nareszcie zdano sobie sprawę, że pojęcie znaczenia stanowi, przynajmniej w pewnych rozstrzygających kontekstach, obwersję pojęcia nonsensu, jest tym, co można powiedzieć prawdziwie lub fałszywie; przeciwstawiono je w końcu temu, czego nie można sensownie powiedzieć. Pojęcie znaczenia nareszcie oderwano częściowo od pojęcia nazywania, a na nowo związano z pojęciem wygłaszania twierdzeń. Uznano, że wchodzi ono w skład, czy nawet stanowi dziedzinę, która zawsze należała do kompetencji logiki; a że ustalanie i kodyfikacja reguł są przynajmniej częścią urzędowego zakresu obowiązków logiki, przeto wreszcie zauważono, iż pojęcie znaczenia jest w jakiś sposób złożone z reguł. Znajomość znaczenia danego wyrazu pociąga za sobą orientację, co przy jego pomocy można, a czego nie można (logicznie) powiedzieć. Pociąga za sobą orientację w zbiorze zakazów, uprawnień i zobowiązań, czyli — krótko mówiąc — orientację co do reguł posługiwania się tym wyrażeniem.

Nie Russell jednakże, lecz Wlttgenstein był tym, który jako pierwszy uogólnił czy na pół uogólnił tę najważniejszą rzecz. W dziele Tractatus logico-philosophicus, które można by uznać za pierwszą książkę z zakresu filozofii logiki, Wittgenstein jedną nogą jeszcze stał w obozie denotacjonistów, ale drugą już oswobodził. Spostrzegł on i powiedział nie tylko to, co powiedziano przedtem, mianowicie że słówka "nie", "jest", "i" oraz inne, czyli tzw. stałe logiczne, nie odnoszą się do obiektów, ale również i to, co dawniej mówił też Platon: że zdania nie są nazwami. Wygłaszanie zdań to nie nazywanie. Zdawał on sobie sprawę, tak samo jak Frege, że pytania logików to nie pytania o własności czy relacje denotatów, o ile są takowe, wyrażeń wchodzących w skład zdań, których stronę logiczną poddaje się badaniu. Spostrzegł również, że wszystkimi słowami i zwrotami, które mogą wchodzić w skład zdań, rządzą reguły czegoś, co nazywał nieco metaforycznie "składnią logiczną" bądź "gramatyką logiczną". To właśnie te reguły łamiemy, gdy słowa i zwroty łączymy z sobą tak, iż w rezultacie powstaje nonsens. Logika jest nauką o owych regułach bądź ją obejmuje. Husserl na początku tego stulecia posługiwał się prawie takim samym pojęciem "gramatyki logicznej".

Jednakże dopiero później Wittgenstein świadomie i z rozmysłem wyciągnął drugą nogę z obozu denotacjonistów. Gdy mówił: "Nie pytajcie o znaczenie, pytajcie o użycie", to dawał lekcję, której sam sobie musiał udzielić po ukończeniu Traktatu. Owo użycie wyrażenia, czyli pojęcie, przez nie wyrażone, jest to rola, do której odegrania go użyto, a nie jakaś rzecz, czy osoba, czy zdarzenie, do których — jak można przypuszczać — wyrażenie to się odnosi. Tak samo nie należy stawiać znaku równości między siłą nabywczą pieniędzy a tą książką czy tamtą jazdą samochodem, które można za te pieniądze kupić. Siła nabywcza pieniądza nie ma stron ani celu podróży. Jeszcze bardziej instruktywna jest analogia, którą następnie Wittgenstein przeprowadził między wyrażeniami mającymi sens a figurami, służącymi do takich gier, jak szachy. Znaczenie wyrażenia i siła, czyli funkcja pionka, konia czy królowej w szachach — wiele mają wspólnego. Aby wiedzieć, co wolno, a czego nie wolno koniowi, trzeba znać reguły gry w szachy, a także mogące powstać różnego rodzaju sytuacje szachowe. O tym, co wolno koniowi szachowemu, nie można się dowiedzieć na postawie materiału ani kształtu owego kawałka kości słoniowej, bukszpanu czy cyny, z którego ten koń został — być może — zrobiony. Podobnie, wiedzieć, co dane wyrażenie znaczy, to wiedzieć, jak je można, a jak go nie można stosować, owe zaś reguły, rządzące stosowaniem go, mogą pozostawać niezmienione dla wyrażeń bardzo różnych pod względem układu fizycznego. Słowo "horse" ani trochę nie jest podobne do słowa "cheval" [ang. i fr. koń]; natomiast sposób posługiwania się nimi jest taki sam. Grają one taką samą rolę; mają ten sam sens. Każde z nich jest przekładem drugiego. Zapewne, reguły używania wyrażeń są pod pewnymi ważnymi względami niepodobne do reguł gry. Można kogoś nauczyć reguł gry w szachy — od A do Z, zanim jeszcze zacznie on grać. Istnieją podręczniki gry w szachy, podczas gdy nie istnieją podręczniki znaczenia. Ponadto reguły szachowe są w pełni sprecyzowane i nieelastyczne. Kwestię, czy dana reguła została złamana, czy nie, można rozstrzygnąć bez dyskusji. Poza tym w szachy gramy, kiedy mamy na to ochotę, i możemy przestać, kiedy nam się podoba, gdy tymczasem mówienie i myślenie nie zależy od naszej ochoty i nie możemy go przerwać, kiedy się nam podoba. Szachy są rozrywką. Mowa i myślenie to nie tylko rozrywki. Niemniej jednak owo częściowe utożsamienie znaczeń słów z siłami czy wartościami figur w grach jest ogromnie odkrywcze. Nie ma tu pokusy, by mniemać, iż koń zastępuje cokolwiek lub że kiedy się dowiadujemy, co koniowi wolno, a czego nie wolno, to dowiadujemy się, iż jest on zastępcą jakiegoś ukrytego bytu. Nie można by się nauczyć dokonywania poprawnych ruchów za pomocą konia szachowego, nie nauczywszy się uprzednio gry innymi figurami; podobnie nie można się nauczyć stosowania danego słowa, gdy występuje ono osobno, lecz tylko w połączeniu z innymi słowami i zwrotami.

Oprócz tego jest jeszcze inny szczegół, który ujawnia się dzięki temu porównaniu. Mamy sześć różnych rodzajów figur szachowych, a każdy odgrywa innego rodzaju rolę. Można sobie wyobrazić gry bardziej złożone, w których występuje dwadzieścia czy dwieście figur. Tak właśnie rzecz się ma z językami. W przeciwieństwie do założenia denotacjonistycznego, że prawie wszystkie słowa, wszystkie zwroty, a nawet wszystkie zdania mają tę wspólną cechę, iż grają jedną rolę — coś nazywają, wspomniane porównanie języka z szachami przypomina nam coś, co ambulando [tu: mimochodem] widzieliśmy od samego początku, mianowicie fakt, iż istnieje nie wiadomo jak wiele różnego rodzaju słów, zwrotów i zdań oraz iż wyrażenia, których używamy mówiąc jakieś rzeczy, grają mnóstwo ról najróżniejszego rodzaju. Przymiotniki nie spełniają tej funkcji co przysłówki, a ponadto nie wszystkie przymiotniki spełniają taką samą funkcję. Niektóre rzeczowniki są imionami własnymi, ale większość nie. Inne rzeczy robimy za pomocą zdań, a inne za pomocą większości pojedynczych słów; ponadto zaś pewne rzeczy, które dają się sensownie ująć za pomocą zdań jednego rodzaju, nie dają się sensownie ująć za pomocą zdań innego rodzaju. I tak dalej.

Nie istnieje jeden podstawowy szablon, taki jak "Fido"-Fido, do którego należałoby nagiąć wszystkie wyrażenia mające znaczenie. Przeciwnie, jest nieskończenie wiele różnych kategorii sensu, czyli znaczenia. Nawet owo prima facie proste pojęcie nazywania, czyli denotowania, okazuje się po zbadaniu pełne wewnętrznej różnorodności. Zaimki służą do denotowania ludzi i rzeczy, ale nie w taki sposób jak imiona własne. Nikt się nie nazywa "on" czy "ona". "Sobota" to imię własne, ale nie w taki sam sposób, jak "Fido" jest imieniem własnym; z kolei zaś żadnego z tych dwóch nie używa się tak jak fikcyjnego imienia własnego "pan Pickwick". Pojęcie denotacji, któremu tak daleko do tego, by dostarczyć ostateczne wyjaśnienie pojęcia znaczenia, samo jest — jak się okazuje — zaledwie jedną gałęzią czy gałązką na drzewie znaczenia. Nie dlatego wyrażenia znaczą, że denotują rzeczy; niektóre wyrażenia dlatego denotują rzeczy, w ten czy inny spośród kilku różnych sposobów, że mają znaczenie. Znaczenia to nie rzeczy, to nawet nie jakieś bardzo dziwne rzeczy. Zapoznawanie się ze znaczeniem wyrażenia jest bardziej podobne do uczenia się fragmentu musztry aniżeli do natrafiania na dotychczas niespotykany obiekt. Polega ono na opanowaniu sposobów poprawnego operowania danym wyrażeniem oraz wszelkimi jego równoważnikami.

(2) Teoria filozofii. Obecnie pragnę prześledzić, bardziej już pobieżnie, jaki jest drugi główny motyw, skłaniający myślicieli do zadawania abstrakcyjnego pytania, co to są znaczenia, bądź — na czym to polega, że dane wyrażenie ma pewien sens.

Do ostatnich niemal czasów filozofowie nieczęsto odrywali się od swych systemów, by rozważać, co to jest filozofia albo czym różni się uprawianie filozofii od uprawiania nauki czy teologii, czy matematyki. Kant był pierwszym współczesnym myślicielem, który dostrzegł to pytanie i próbował dać na nie odpowiedź, a nawet dał bardzo dobry jej początek; nie będę jednak tutaj jego odpowiedzi objaśniał.

Kwestią tą ogół filozofów zaczął się na serio przejmować dopiero jakichś sześćdziesiąt lat temu. A obsesją stała się ona dopiero po opublikowaniu Traktatu. Dlaczego filozofia filozofii narodziła się tak późno i jak do tego doszło, że narodziła się właśnie wtedy i w taki sposób?

Często nie zdajemy sobie sprawy, że słowa "filozofia" i "filozof" oraz ich równoważniki w językach francuskim i niemieckim przez długi czas miały znaczenia o wiele mniej wyspecjalizowane niż obecnie. W wiekach siedemnastym, osiemnastym i w większej części dziewiętnastego "filozof" był to savant [uczony] każdej niemal specjalności. Astronomów, chemików i botaników nazywano "filozofami", dokładnie tak samo jak Locke'a, Berkeleya czy Hume'a. Filozofia Descartesa obejmowała jego wkład do optyki na równi z jego wkładem do epistemologii. W języku angielskim przez długi czas nie istniało żadne osobne słowo na określenie ludzi, których teraz nazywamy "scientists". Rzeczownik ten z rozmysłem ukuto dopiero w r. 1840, i jeszcze wówczas musiało upłynąć trochę czasu, zanim się przyjął. Współcześni nie mogli nazywać Newtona "scientist", ponieważ nie było takiego słowa. Gdy trzeba było dokonać rozróżnienia, przeprowadzono je, rozróżniając "filozofię naturalną", "moralną" i "filozofię metafizyczną". Jeszcze w r. 1887 Conan Doyle na dwóch czy trzech stronicach jednego z opowiadań opisuje Sherlocka Holmesa jako zupełnego ignoranta w zakresie filozofii, w naszym obecnym tego słowa rozumieniu, a mimo to jako człowieka, który w swym pokoju miał pełno instrumentów filozoficznych, tzn. naukowych, jak probówki, retorty i wagi. Nie tak znów stara Katedra Fizyki w Oksfordzie nadal występuje pod dawną nazwą jako Katedra Filozofii Eksperymentalnej.

Od tego, wcale ważnego, fragmentu dziejów etymologicznych należy odróżnić fakt, iż zarówno w Szkocji, jak w Anglii występowała, chyba od czasów Hartleya aż do czasów Sidgwicka i Bradleya, silna tendencja, by uważać, że różnica między filozofią naturalną, tj. fizyką i biologią, z jednej strony, a filozofią metafizyczną i moralną, być może z logiką włącznie, z drugiej — polega na tym, iż te ostatnie dyscypliny zajmują się zjawiskami wewnętrznymi, psychicznymi, podczas gdy te pierwsze — zewnętrznymi, fizycznymi. Znaczną część tego, co obecnie określamy mianem "filozofii", sans phrase [nie używając tego słowa], przez długi czas wielu myślicieli utożsamiało — z pełnym przekonaniem, lecz całkiem błędnie — z tym, co obecnie nazywamy "psychologią". John Stuart Mill czasami, lecz nie zawsze, dla określenia studiów empirycznych nad czynnościami umysłu ludzkiego posługuje się wielkim słowem "metafizyka". Przeciwko temu utożsamieniu podniosły się protesty, zwłaszcza ze strony teologii filozoficznej, przez długi jednak czas antyteologowie pozostawali przy swoim. Filozof, sans phrase, był to uczony w zakresie spraw umysłu, psychiki i moralności, uczony, który był zwolniony od pracy w laboratorium czy obserwatorium dlatego tylko, że okazy swe gromadził w domu, w drodze introspekcji. Nawet Mansel, sam będąc teologiem filozoficznym z dobrym kantowskim wyposażeniem, utrzymywał, że nauka o zjawiskach duchowych, to, co nazywamy "psychologią", jest rzeczywistą bazą ontologicznych nawet czy teologicznych spekulacji.

Nie tylko więc szeroki zasięg słowa "filozofia" zachęcił ludzi do tego, by nie dopatrywali się żadnych ważnych różnic między tym, co robią — jak ich teraz nazywamy — uczeni, a tym, co — filozofowie, w obecnym tego słowa znaczeniu; oto ponadto, nawet gdy takich różnic szukano, to często jawiły się one jako różnice między badaniem zjawisk fizycznych, prowadzonym przez uczonego w laboratorium, a badaniem zjawisk psychicznych, dokonywanym przez psychologa, za pomocą introspekcji.

Jak mi się zdaje, trzy głównie czynniki sprawiły, iż upadł pogląd, wedle którego uprawianie filozofii, w naszym sensie, idzie w parze z uprawianiem nauk przyrodniczych lub przynajmniej nauki o psychice, czyli psychologii.

Po pierwsze, mistrzowie matematyki, tacy jak Frege, Husserl i Russell, musieli ratować ją przed właściwym szkole Johna Stuarta Milla empiryzmem połączonym z psychologizmem. Prawdy matematyczne nie są zwykłymi uogólnieniami psychologicznymi; równania to nie zwykłe protokoły z głęboko wyrytych skojarzeń idei; przedmioty geometrii nie są ulepione z tej samej gliny co wyobrażenia. Matematyka czysta jest nauką nieindukcyjną i nieintrospekcyjną. Jej dowody są ścisłe, terminy precyzyjne, a jej twierdzenia to prawdy powszechne, nie tylko zaś w wysokim stopniu ogólne. Dowody i twierdzenia logiki formalnej, czyli symbolicznej, odznaczają się tym samym co i matematyczne dostojeństwem. A zatem, skoro logika z pewnością stanowi część filozofii, przeto nie całą filozofię można zaliczyć do "nauk o sprawach ducha". Musi tedy istnieć jakieś pole czy dziedzina poza dziedziną materii i dziedziną ducha; i przynajmniej część filozofii wiąże się z ową trzecią dziedziną, dziedziną niematerialnych, a także nieduchowych "obiektów logicznych" — takich jak: pojęcia, prawdy, fałsze, klasy, liczby i implikacje.

Po drugie, sama owa, uprawiana w fotelu, nauka o duszy, czyli psychologia introspekcyjna, zaczęła ustępować miejsca psychologii eksperymentalnej, laboratoryjnej. Tacy psychologowie, jak James, zaczęli się zapisywać do szkoły fizjologów i statystyków. Psychologia naukowa poczęła zrazu współzawodniczyć zarówno z psychologią a priori, jak introspekcyjną, następnie zaś rugować je, a milczące żądania epistemologów, filozofów moralnych i logików, by ich specjalności były naukami o sprawach ducha, musiały ulec tym, którzy stosowali metody i narzędzia cieszących się szacunkiem nauk. Wyłoniła się więc kwestia, co w takim razie jest przedmiotem dociekań epistemologów, filozofów moralnych i logików, skoro nie są nim, jak pierwotnie mniemano, stany i procesy psychiczne. Dopiero w naszych czasach, w każdym razie w większości uniwersytetów brytyjskich, psychologowie utworzyli swój własny fakultet, odrębny w stosunku do wydziału filozoficznego.

Po trzecie, Brentano za pomocą argumentów zaczerpniętych ze źródeł średniowiecznych popierał pogląd Milla, rychło przezeń zapomniany, i uznawał za aprioryczną zasadę psychologii jako takiej, iż do istoty stanów i procesów psychicznych należy, że dotyczą one przedmiotów lub treści. Poniekąd tak jak w gramatyce czasownik przechodni wymaga biernika, w sferze idei, myśli i uczuć akty świadomości są naprowadzane na swe własne metaforyczne bierniki. Widzieć — to widzieć coś, żałować — to żałować czegoś, konkludować czy zakładać — to konkludować czy zakładać, iż tak a tak rzeczy się mają. Wyobrażanie sobie, to co innego niż rzecz wyobrażona, powiedzmy — centaur. Centaur ma ciało konia i nie istnieje. Tymczasem akt wyobrażania sobie centaura istnieje, ale nie ma ciała konia. Twój akt myślenia, że Napoleon pokonał Wellingtona, różni się od mojego aktu myślenia o tym; natomiast to, o czym myślimy, jest tym samym, a ponadto jest tym, co zostało wyrażone w naszej wspólnej wypowiedzi: "że Napoleon pokonał Wellingtona". To, co jest prawdą, gdy mowa o aktach psychicznych, bywa na ogół fałszywe, jeśli idzie o ich bierniki, czyli "przedmioty intencjonalne" — i vice versa.

Tak się stało, iż dwaj uczniowie Brentany, Meinong i Husserl, byli z różnych przyczyn — szczególnie, choć nie wyłącznie, zainteresowani stosowaniem tej zasady intencjonalności, czyli przechodniości, do intelektualnych aktów świadomości, w odróżnieniu od jej aktów zmysłowych, woluntarnych czy emocjonalnych. Postawili sobie oni mianowicie jako cel sprostowanie uwag Locke'a—Hume'a—Milla na temat abstrakcji, pojęcia, pamięci, sądzenia, przypuszczania, wnioskowania i in. — za pomocą odróżniania w każdym wypadku: rozmaitych osobistych, krótkotrwałych i powtarzalnych aktów pojmowania, pamiętania, sądzenia, przypuszczania i wnioskowania — z jednej strony, a z drugiej — ich publicznych, niechwilowych przedmiotów, mianowicie pojęć, sądów w sensie logicznym oraz implikacji, stanowiących obiektywne korelaty tamtych pierwszych. O ile Frege z zewnątrz atakował psychologistyczne uwagi o myśleniu, oni atakowali je od wnętrza. O ile Frege dowodził, iż w liczbach nie ma nic psychicznego ani, oczywista, fizycznego, Husserl i Meinong wskazywali, że jeśli procesy myślowe liczenia i rachowania mają być tym, czym są w rzeczywistości, to muszą one mieć swe przedmioty, czyli obiekty, ilościowo i jakościowo inne niż same te procesy. Frege mówił, iż uwagi Milla o bytach matematycznych dlatego są fałszywe, że psychologiczne; Husserl i Meinong w istocie głosili, iż sama psychologia jest fałszywa, gdyż jest psychologią "nieintencjonalną". Rezultat jednakże był prawie taki sam. Rąbiąc różnymi siekierami, wszyscy trzej dorobili się czegoś, co — z grubsza biorąc — ochrzcić można mianem wniosków "platonistycznych". Wszyscy trzej popierali doktrynę, wedle której istnieje trzecia dziedzina bytów, niefizycznych i niepsychicznych zarazem, zamieszkana przez takie rzeczy, jak: pojęcia, liczby, klasy i sądy w sensie logicznym.

Tak Husserl jak i Meinong gotowi byli wszystkie te przedmioty myślenia na równi — objąć jednym wspólnym mianem znaczeń (Bedeutungen), gdyż to, co myślę, jest tym samym, co przekazują słowa, zwroty lub zdania, za pomocą których wyrażam to, co myślę. Przedmioty, "bierniki" mych idei oraz sądów, to znaczenia mych słów i zdań. Z tego już łatwo wynikło, że zarówno Husserl jak Meinong, dumni ze swego nowo wydzielonego królestwa, doszli do wniosku, iż jest ono tą właśnie dziedziną, która stanowi upragniony swoisty przedmiot logiki i filozofii, z konieczności ignorowany przez nauki przyrodnicze, fizykalne i psychologiczne. Akty i stany psychiczne są przedmiotem psychologii. Obiekty fizyczne i zdarzenia są przedmiotem nauk fizykalnych i biologicznych. Filozofii pozostawiono rolę nauki o tej trzeciej dziedzinie, złożonej głównie, choć nie całkowicie, z przedmiotów myśli, czyli ze znaczeń, nowych i frapujących bytów, które świeżo wydzielono jako osobny obiekt badań, stosując Brentanowską zasadę intencjonalności do swoiście intelektualnych, czyli poznawczych aktów świadomości.

Tak więc w ciągu pierwszych dziesięciu lat naszego stulecia filozofowie i logicy zaczęli sobie zdawać sprawę, że ich specjalnością nie jest to, czym zajmuje się ta czy inna dyscyplina naukowa, np. psychologia; a nawet że ich badania nie mają bynajmniej charakteru indukcyjnego, eksperymentalnego ani obserwacyjnego. Skupiały się one zwłaszcza wokół podstawowych pojęć i zasad matematyki i wydawało się, że dotyczą specjalnej dziedziny, nie zajętej przez żadną inną dyscyplinę, mianowicie tzw. trzeciego królestwa obiektów logicznych, czyli znaczeń. W tym samym czasie i do pewnego stopnia pod wpływem opisanych okoliczności Moore konsekwentnie, a Russell z przerwami — prowadzili swe niewątpliwie filozoficzne i logiczne badania, stosując specjalny modus operandi. Oni to — i nie tylko oni — z rozmysłem i wyraźnie próbowali dokonać analizy pojęć i sądów w sensie logicznym, zadając pytanie, co to naprawdę znaczy, kiedy mówimy np., że to jest dobre, czy że to jest prawdziwe, czy że centaury nie istnieją, czy że widzę kałamarz, albo jakie zachodzą różnice między dającymi się wyodrębnić sensami czasownika "wiedzieć" oraz czasownika "być"? To, co Moore robił w praktyce stale, a Russell — często, zdawało się pięknie ilustrować ujętą w sposób ogólny, np. przez Husserla i Meinonga, charakterystykę swoistych zainteresowań filozofii i logiki, mianowicie iż nauki te zajmują się badaniem owego trzeciego królestwa znaczeń. W ten sposób filozofia uzyskała prawo do życia swym własnym życiem, a nie jako zdyskredytowana pretendentka do stanowiska nauki o duszy, ani też jako emerytowana służebnica demodee [niemodnej] teologii. Zaczęła ponosić odpowiedzialność za pewien swoisty zespól faktów, faktów mających charakter jaskrawo platonistyczny.

Przed pierwszą wojną światową dyskusje na temat sytuacji i roli filozofii vis-á-vis nauk matematycznych i empirycznych były z reguły powierzchowne i wiązały się z dyskusjami w innych sprawach. Tractatus Wittgensteina był gruntowną pracą naukową poświęconą utrwaleniu pozycji — przede wszystkim logiki formalnej, lecz również, co było koniecznym następstwem, pozycji filozofii ogólnej. To właśnie była książka, która dominującymi uczyniła zagadnienia teorii logiki i teorii filozofii. W Wiedniu niektóre jej pouczenia stosowano polemicznie, mianowicie w celu obalenia pretensji filozofii do roli nauki o transcendentnych przedmiotach rzeczywistych. W Anglii, na ogół, inne znów nauki, zawarte w tym dziele, stosowano w sposób bardziej konstruktywny, mianowicie w celu ustalenia funkcji pozytywnych, spełnianych przez twierdzenia filozoficzne, a nie spełnianych przez twierdzenia nauk szczegółowych. W Anglii zainteresowania skupiały się przeważnie wokół Wittgensteinowskiego opisu filozofii jako działalności polegającej na klarowaniu, czyli wyjaśnianiu, znaczenia wyrażeń używanych np. przez uczonych; a zatem wokół uzdrawiających walorów wykładu Wittgensteina o tym, co nonsensowne. W Wiedniu interesowano się głównie ewentualną siłą śmiercionośną uwag Wittgensteina o nonsensie. I tu, i tam zdawano sobie sprawę, że kryteria podziału na to, co sensowne, oraz to, co nonsensowne, należy poddać systematycznym badaniom i że przeprowadzenie tych badań jest rzeczą filozofa, a nie przedstawiciela nauki szczegółowej.

W tym punkcie upadek denotacjonistycznej teorii znaczenia zaczął wywierać wpływ na teorię filozofii jako nauki o znaczeniach pojmowanych w sposób platonistyczny. Jeśli znaczenie wyrażenia to nie byt przez owo wyrażenie denotowany, lecz rodzaj operacji wykonywanej przy jego pomocy, jeśli to nie nominat, lecz rola — to takie stawianie sprawy, jak gdyby istniało jakieś Trzecie Królestwo, którego obywatelami są znaczenia, nie tylko wywołuje sprzeciw, ale zdecydowanie wprowadza w błąd. Można odróżnić tego oto konia szachowego jako kawałek kości słoniowej — od roli, jaką on czy każda taka figura może grać w szachach; ale owa rola, będąca jego udziałem, to nie jakiś nowy byt, zrobiony z jakiejś tajemniczej nie-kości słoniowej. Nie ma takich dwóch pudełek, żeby jedno służyło do przechowywania figur szachowych z kości słoniowej, a drugie, dziwniejsze, do przechowywania ich funkcji w szachach. Podobnie, można odróżnić wyrażenie jako zbiór sylab — od jego funkcji. Zupełnie odmienny zbiór sylab może mieć tę samą, co dany, funkcję. Ale rozumienie czy sens wyrażenia to nie żadna nowa substancja czy podmiot orzekania. Nie jest to jakiś obiekt niefizyczny i niepsychiczny zarazem; ale nie dlatego, że jest on obiektem fizycznym, albo że jest on obiektem psychicznym. A skoro nie obiekt, to i nie obywatel platońskiego królestwa obiektów. Powiedzenie zatem, iż filozofia jest nauką o znaczeniach, choć nie całkiem błędne, może jednak wprowadzać w błąd, tak samo jak mogłoby wprowadzić w błąd powiedzenie, że ekonomia jest nauką o równowartościach. To także prawda, ale kiedy się ją w ten sposób formułuje, ludzie mogą pomyśleć, że we Wszechświecie mieszkają rozlokowane w różnych pomieszczeniach: tu — towary i pieniądze, a tam znowu — równowartości.

Stąd to, za Wittgensteinem, przyjęło się mówić inaczej, mianowicie, iż problemy filozoficzne są problemami lingwistycznymi, tylko że zupełnie niepodobnymi do któregokolwiek z problemów filologii, gramatyki, fonetyki, retoryki, prozodii etc, gdyż są to problemy związane z logiczną stroną funkcjonowania wyrażeń. Problemy tego rodzaju tak bardzo różnią się od zagadnień np. filologicznych, że nazywanie ich problemami lingwistycznymi — obecnie, jak to przewidział Wittgenstein, wyprowadza ludzi w pole równie daleko jak kiedyś mówienie o nich jako o problemach dotyczących znaczeń, pojęć czy sądów w sensie logicznym, tyle że w przeciwnym kierunku. Trudność w tym, by przepłynąć między Scyllą platonistycznego a Charybdą leksykograficznego ujęcia przedmiotu filozofii i logiki.

Była, a może i nadal jest modna opinia, że uprawnianie filozofii polega na analizowaniu znaczeń, czyli analizowaniu funkcjonowania wyrażeń. Istotnie, z czasopism zza Atlantyku wnioskuję, iż obecnie filozofią brytyjską zawładnęli pewni ludzie, zwani "analitykami lingwistycznymi". Słowo "analiza", prawdę mówiąc, kojarzy się z dobrym laboratorium albo z kołami Scotland Yardu; stanowi ono zdecydowane przeciwieństwo wyrażeń takich, jak "spekulacja", "hipoteza", "budowa systemu", a nawet "wygłaszanie kazania" oraz "pisanie poezji". Z drugiej strony, jest to pod pewnymi ważnymi względami słowo rozpaczliwie bałamutne. Oto, po pierwsze, sugeruje ono fałszywie, iż wszelkie skrupulatne wyjaśnienie skomplikowanych czy subtelnych idei dowolnego rodzaju będzie filozofowaniem; tak jak gdyby sędzia, kiedy wyjaśnia członkom trybunału różnice między zabójstwem a morderstwem, pomagał im w rozwiązaniu dylematu filozoficznego. Ale, co gorsza, sugeruje ono, iż problemy filozoficzne są podobne do chemicznych czy detektywistycznych — pod tym mianowicie względem, że można i trzeba zabierać się do nich po kawałku. Rozwiąż problem A rano, odpowiedź włóż do akt, a po południu przejdź do problemu B. Sugestia ta zadaje gwałt podstawowemu faktowi, jakim jest to, że problemy filozoficzne są w sposób nieuchronny i wieloraki wzajemnie z sobą posplatane. Byłoby jawnym absurdem, gdybyśmy komuś powiedzieli, żeby dziś rano rozwiązał problem natury prawdy, odpowiedź włożył do akt, a po południu przystąpił do rozwiązania zagadnienia relacji między nazywaniem a twierdzeniem, odkładając na jutro problemy dotyczące pojęć istnienia i nieistnienia. To właśnie jest, jak myślę, przyczyna, dla której obecnie filozofowie są daleko bardziej skłonni przyrównywać swe zadanie do zadań kartografa aniżeli do zadań chemika czy detektywa. To zewnętrzne relacje, a nie wewnętrzna konstytucja wypowiedzi, są źródłem kłopotów logicznych, to one wymagają arbitrażu logicznego.

strona główna