DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI

indeks  |  antologia religijna  |  antologia filozoficzna  |  filozofia nauki

Wojciech Sady: wykłady

 

Charles Sanders PEIRCE

Czym jest pragmatyzm? 

What Pragmatism Is, 1905, przeł. Zbigniew Dyjas

1. PUNKT WIDZENIA DOŚWIADCZALNIKA

Liczne doświadczenia doprowadziły autora niniejszego artykułu do przekonania, że życie w laboratorium w niespodziewanym wręcz stopniu ukształtowało umysłowość każdego fizyka, każdego chemika, krótko mówiąc, każdego specjalisty w dowolnej dziedzinie nauk doświadczalnych. Doświadczalnicy sami nie zdają sobie z tego w pełni sprawy, albowiem ludzie, z którymi przestają, mają umysłowość tego samego pokroju. Nigdy nie staną się im naprawdę bliscy ci, którzy przeszli inny trening umysłowy i wiedzę swą czerpią w znacznej mierze z książek, choćby żyli z nimi na bardzo przyjacielskiej stopie. Te dwa typy umysłowości są jak woda i oliwa: choćby nie wiem jak zmieszać je ze sobą, uderzające jest, jak szybko każdy z nich podąży własną drogą, wynosząc ze współpracy tylko mgliste wspomnienie. Gdyby ludzie owego drugiego pokroju zgłębili umiejętnie umysłowość doświadczalnika — zaś właśnie do tego ogromna większość z nich nie jest zdolna — odkryliby rychło, że pomijając pewne kwestie, w których władają nim odczucia osobiste lub wpojone przekonania, jest on nastawiony na myślenie o każdej sprawie w taki sposób, w jaki podchodzi do niej w laboratorium, tzn. w kategoriach doświadczenia. Oczywiście żaden człowiek nie reprezentuje w pełni cech charakterystycznych dla danego typu ludzi: nie jest typowym doktorem lekarz, którego co dzień widzimy przejeżdżając powozem, tak jak nie jest typowym pedagogiem nauczyciel, którego spotkamy w pierwszej z brzegu klasie. Jeśli jednak znajdziemy lub na podstawie obserwacji skonstruujemy w myśli typ przedstawiciela nauk doświadczalnych, wówczas okaże się, że każde wypowiedziane w jego obecności twierdzenie zrozumie bądź w tym znaczeniu, iż ilekroć zaprojektuje się i wykona jakiś eksperyment, tylekroć otrzymamy w wyniku zjawisko dokładnie opisane, bądź też nie dopatrzy się w ogóle sensu w wypowiedzianych słowach. Jeśli powiecie mu, jak to zrobił niedawno p. Balfour w British Association [W odczycie pt. 'Reflections Suggested by the New Theory of Matter, wygłoszonym 17. VIII. 1904 r.], że "fizyk... szuka czegoś głębszego niż prawa, określające związki między przedmiotami doświadczenia", że "przedmiotem jest dla niego rzeczywistość fizyczna" nie objęta doświadczeniem, i że istnienie takiej pozadoświadczalnej rzeczywistości "jest niewzruszonym dogmatem nauki", to wobec ontologicznego sensu tych zdań doświadczalnik zachowa się tak, jak daltonista wobec kolorów. Przekonania powyższe autor opiera nie tylko na rozmowach z doświadczalnikami; umacnia je okoliczność, iż sam od szóstego roku życia aż po czas, w którym dawno już osiągnął dojrzałość, niemalże chował się w laboratorium. Będąc zaś całe życie związany przede wszystkim z doświadczalnikami, zawsze miał poczucie, że ich rozumie i że jest przez nich rozumiany.

Życie w laboratorium nie przeszkodziło autorowi (który tu i poniżej występuje po prostu jako typowy doświadczalnik) zainteresować się metodami myślenia. I choć w metafizyce niejedno rozumowanie wydało mu się słabe i podyktowane przez presumpcje o charakterze przypadkowym, to jednak w pismach niektórych filozofów, zwłaszcza Kanta, Berkeleya i Spinozy, odnajdywał niekiedy wywody, przywodzące na myśl rozumowanie stosowane w laboratoriach i czuł, że może im zawierzyć. Podobne wrażenie oanosili też inni "ludzie z laboratoriów".

Zgodnie z naturalnym dążeniem każdego człowieka tego pokroju do formułowania wyników swych dociekań, autor zarysował teorię, w myśl której pojęcie, czyli racjonalna treść zawarta w słowie lub w innym wyrazie, sprowadza się wyłącznie do wpływu, jaki może ono mieć na zachowanie się w życiu. Skoro więc jest oczywiste, że bezpośredni wpływ na zachowanie się w życiu może mieć tylko to, co wynika z doświadczenia, zatem, jeśli ktoś zdoła dokładnie ustalić wszystkie zjawiska, które mogą pojawić się w doświadczeniu na skutek przyjęcia lub odrzucenia jakiegoś pojęcia, to uzyska tym samym pełną definicję pojęcia i poza tym absolutnie nic już nie jest w nim zawarte. Autor nazwał tę doktrynę pragmatyzmem. Niektórzy z jego przyjaciół doradzali nazwanie jej praktycyzmem lub praktykalizmem (zapewne na tej zasadzie, że po grecku practikos brzmi lepiej niż pragmaticos). Ale dla każdego, kto uczył się filozofii z dzieł Kanta i komu wciąż jeszcze najłatwiej posługiwać się terminologią kantowską — a to ma miejsce w wypadku dziewięciu dziesiątych doświadczalników, którzy zainteresowali się filozofią — terminy praktisch i pragmatisch oznaczają zupełnie co innego: pierwszy należy do tej sfery myśli, w której żaden doświadczalnik nie może być pewien, że stoi na mocnym gruncie; drugi wyraża stosunek do jakiegoś określonego celu ludzkiego. Otóż najbardziej uderzającą cechą nowej teorii było odkrycie nierozerwalnego związku między racjonalnym poznaniem i racjonalnym celem. Ten właśnie wzgląd zadecydował o przyznaniu pierwszeństwa nazwie pragmatyzm.

2. NOMENKLATURA FILOZOFICZNA

Od szeregu lat autor pragnął poddać kilka nieskomplikowanych rozważań osądowi tych nielicznych kolegów-filozofów, którzy boleją nad obecnym stanem owej dyscypliny i dążą do jej naprawy, chcąc, by osiągnęła stan, w jakim znajdują się nauki przyrodnicze. W naukach tych uczeni idą ręka w rękę, pomnażając niewątpliwie osiągnięcia, zamiast potępiać wzajemnie większość cudzych dzieł, przypisując im błędność od początku do końca. Każdą obserwację powtarza się tu wielokrotnie, jedna nie wystarcza. Każdą godną uwagi hipotezę ocenia się sprawiedliwie, poddając ją surowym próbom, dowierza się jej zaś — a i to tylko prowizorycznie — jedynie wówczas, gdy zapowiadane przez nią rezultaty znajdą pełne potwierdzenie w doświadczeniu. W naukach tych bardzo rzadko ma miejsce krok zupełnie fałszywy; nawet najbiedniejsze spośród teorii, które zyskały powszechny poklask, znalazły potwierdzenie swych zasadniczych przewidywań W doświadczeniu. Pod rozwagę więc tych kolegów-filozofów przedkłada autor tezę, iż nie ma badania naukowego we wspomnianym tu sensie, o ile nie stosuje się w nim odpowiedniej technicznej nomenklatury, w której każdy termin posiada tylko jedno znaczenie, przyjęte powszechnie przez badaczy przedmiotu, i w którym słowa nie posiadają owego powabu i uroku, przyciągającego i skłaniającego do nadużywania ich przez pisarzy, którzy lubią popuścić sobie wodzy — jest to cnota nomenklatury naukowej, której się dostatecznie nie docenia. Autor twierdzi, że doświadczenie tych nauk, które najlepiej uporały się z trudnościami terminologicznymi, tj. nauk taksonomicznych, jak np. chemia, mineralogia, botanika, zoologia, wykazało dowodnie, że do uzyskania postulowanej jednomyślności i odrzucenia indywidualnych nawyków i uprzedzeń wiedzie tylko jedna droga: ustalenie kanonów terminologicznych w ten sposób, by wspierała je zasada moralna i poczucie uczciwości każdego człowieka. Zwłaszcza zaś (przyjmując wyżej sprecyzowane ograniczenia) powinno zapanować powszechne przekonanie, że jeśli ktoś wprowadza nową koncepcję filozoficzną, to ma obowiązek wyrażenia jej w terminach nadających się do akceptacji, a jeśli to uczynił, tedy obowiązkiem innych badaczy jest zaakceptowanie tej terminologii i walka z wszelkim wypaczeniem jej pierwotnego znaczenia, nie tylko dlatego, że jest ono brakiem szacunku należnego twórcy nowej koncepcji filozoficznej, ale również dlatego, że przynosi szkodę samej filozofii. Co więcej, z chwilą gdy znajdzie się odpowiednie i dostateczne słowa dla wyrażenia jakiejś koncepcji, nie powinno się tolerować innych technicznych terminów na oznaczenie tych samych rzeczy, rozpatrywanych w tych samych relacjach. O ile sugestia ta spotka się z uznaniem, byłoby pożyteczne, aby kongres filozoficzny, rozważywszy sprawę dogłębnie, zatwierdził reguły, ograniczające stosowanie danej zasady. Podobnie jak w chemii, warto by może nadać określone znaczenie pewnym przedrostkom i przyrostkom. Można na przykład ustalić, że przedrostek prope oznacza użycie terminu, który poprzedza, w szerokim i dość niesprecyzowanym znaczeniu. Nazwa jakiejś doktryny będzie miała oczywiście końcówkę -yzm, a końcówka -ycyzm będzie oznaczała bardziej ewidentną jej akceptację. Następnie, tak jak w biologii nie uwzględnia się terminów powstałych przed Linneuszem, tak i w filozofii nie należy sięgać poza terminologię scholastyczną. A oto przykład innego ograniczenia w stosowaniu terminologii: chyba nigdy się nie zdarzyło, by po nadaniu przez filozofa jakiejś nazwy jego doktrynie, nie nabrała ona rychło znacznie szerszego znaczenia w obiegowym języku filozoficznym, niż miała początkowo. Dlatego też poszczególne systemy filozoficzne noszą nazwę kantyzmu, benthamizmu, comte'yzmu, spenceryzmu itd., podczas gdy terminy transcendemtalizm, utylitaryzm, pozytywizm, ewolucjonizm, filozofia syntetyczna itd. nabrały nieodwołalnie znaczenia szerszego, bardziej dogodnego.

3. PRAGMATYCYZM

Po długoletnim, daremnym oczekiwaniu na jakąś szczególnie pomyślną okazję, która pozwoliłaby przedstawić publicznie koncepcję etycznego podbudowania terminologii, autor znalazł ją wreszcie ni stąd ni zowąd w chwili, gdy nie ma do przedłożenia żadnych propozycji szczegółowych i doznaje jedynie satysfakcji na myśl, iż sprawa, której służy, posuwa się naprzód mimo braku reguł lub rezolucji uchwalonych przez jakiś kongres. Słowo "pragmatyzm", ukute przez niego, zdobyło powszechne uznanie, nabierając szerszego znaczenia, co świadczy chyba o jego prężności i żywotności. Termin ten przyjął najpierw sławny psycholog James, gdy dostrzegł, że jego "radykalny empirycyzm" pokrywa się w istocie z podaną przez autora definicją pragmatyzmu, chociaż nasze punkty widzenia nieco się różnią. Drugim był Ferdynand C. S. Schiller, umysł wyjątkowo jasny i błyskotliwy; szukając bardziej atrakcyjnej nazwy dla zastąpienia terminu "antropomorfizm", jakiego użył w Zagadce sfinksa, wprowadził w najważniejszej z rozpraw zawartych w Aksjomatach jako postulatach to samo określenie "pragmatyzmu", przy czym w pierwotnym sensie termin ten pokrywał się z jego własną doktryną, a gdy znalazł dla niej potem bardziej odpowiednie określenie w postaci terminu "humanizm", zachował nadal termin "pragmatyzm", nadając mu sens nieco szerszy. Dotąd wszystko przebiegało gładko. Obecnie jednak słowa tego zaczyna się używać przy rozmaitych okazjach na łamach pism literackich, i jak zwykle bywa, gdy słowo wpadnie w łapy literatów, nadużywa się go niemiłosiernie. Brytyjczycy wyżywają się czasem w piętnowaniu jakiegoś słowa jako "źle dobranego" — co znaczy źle dobranego dla wyrażenia jakiegoś sensu, który słowo to miało właśnie wykluczać. Widząc, że w ten sposób zaopiekowano się jego dziecięciem, "pragmatyzmem", autor czuje, iż nadszedł czas, by je ucałować na pożegnanie i pozostawić mu wolną rękę w robieniu kariery; aby zaś wyrazić ściśle to, co było zawarte w jego pierwotnej definicji, autor pozwala sobie ogłosić narodziny słowa „pragmatycyzm", słowa tak szkaradnego, że chyba nikt się na nie nie połaszczy.

Jakkolwiek lektura innych pragmatystów dała autorowi wiele korzyści, to jednak uważa on nadal, że jego koncepcja pierwotna posiada zdecydowaną [nad nimi] przewagę. Można z niej wyprowadzić wszystkie prawdy, jakie wynikają z innych koncepcji pragmatycznych, a jednocześnie uniknąć błędów, w które popadli pozostali pragmatyści. Koncepcja pierwotna wydaje się przy tym bardziej zwięzła i bardziej jednolita. Ale w oczach autora główną jej zaletą jest to, że jest ściślej związana z krytycznym dowodem jej prawdziwości. Zgodnie z logiką badań naukowych zazwyczaj najpierw ktoś wysuwa pewną hipotezę, która w miarę wgłębiania się w nią wydaje się coraz bardziej racjonalna, natomiast ukoronowanie jej w postaci właściwego dowodu następuje znacznie później. Autor, parając się teorią pragmatyzmu o wiele dłużej od większości jej zwolenników, mógł oczywiście poświęcić więcej uwagi jej udowodnieniu. W każdym razie prosi on o wybaczenie, iż starając się wyjaśnić pragmatyzm, ogranicza się do najlepiej sobie znanej jego postaci. W artykule niniejszym jest miejsce tylko na wyjaśnienie, na czym doktryna ta naprawdę polega (biorąc pod uwagę, w czyje ręce się dostała, będzie zapewne w najbliższych latach odgrywała czołową rolę w dyskusjach filozoficznych). Jeśli czytelników The Monist zainteresuje ten wykład, tym bardziej powinien ich zainteresować następny artykuł, zawierający różnorodne przykłady zastosowania pragmatycyzmu do rozwiązywania różnych problemów (zakładając, że jest to doktryna prawdziwa). Po takim przygotowaniu czytelnicy zechcą może zainteresować się dowodem, który w przekonaniu autora nie pozostawia żadnych wątpliwości i jest jego jedynym istotnym wkładem do filozofii. W istocie bowiem wynika z niego uzasadnienie prawdziwości synechizmu ["Tendencję do uważania nieprzerwanego następstwa... za ideę filozoficzną o przedniej doniosłości można nazwać synechizmem". Patrz Synechizm i agapizm, 6.102—395].

Nawet najbystrzejszy umysł nie zdoła pojąć w pełni pragmatycyzmu na podstawie samej tylko jego definicji, potrzebny jest komentarz wyłożony poniżej. Co więcej, definicja ta pomija zupełnie jedną lub dwie doktryny, które trzeba najpierw przyjąć (realnie lub potencjalnie), bo inaczej sam pragmatycyzm traci wszelki sens. Pragmatyzm Schillera obejmuje te doktryny, są one jego częścią, autor wolałby jednak nie mieszać rozmaitych twierdzeń. Propozycje wstępne lepiej ustalać z góry.

Trudność polega na tym, że nie zestawiano nigdy pełnej ich listy. Wszystkie mieszczą się w ogólnym nakazie "precz z przyjmowaniem na wiarę". Filozofowie najróżniejszych odcieni proponują, by filozofia przyjęła za punkt wyjścia taki lub inny stan umysłu, w którym naprawdę nikt się nie znajduje, a już najmniej początkujący filozof. Ktoś proponuje, by zacząć od zwątpienia o wszystkim i twierdzi, że jest tylko jedno, o czym zwątpić nie można, tak jakby wątpić było "równie łatwo jak kłamać". Drugi proponuje rozpoczynać od obserwacji najprostszych "wrażeń zmysłowych", zapominając, że nasze prawdziwe percepcje wytworzyły się w wyniku procesu poznania. W rzeczywistości zaś jest tylko jeden stan umysłu, z którego możecie "wyruszyć", ten mianowicie, w którym znajdujecie się naprawdę, gdy "wyruszacie" — stan, w którym jesteście już obarczeni ogromnym ciężarem wiedzy uformowanej, której nie pozbędziecie się, choćbyście chcieli; gdyby zaś udało się wam nawet jej pozbyć, to kto wie, czy jakakolwiek wiedza byłaby wówczas możliwa? Nazywacie wątpieniem, jeśli ktoś napisze na kartce papieru, że wątpi? Jeśli tak, to wątpienie nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek poważnym zajęciem. Ale nie każcie nam w to wierzyć; jeśli nie zatraciliście przez pedanterię wszelkiego realizmu, musicie przyznać, że o wielu rzeczach bynajmniej nie wątpicie. Ale jeśli nie żywicie wobec czegoś żadnych wątpliwości, musicie to uważać, i uważacie rzeczywiście, za bezwzględną, absolutną prawdę. Tu nasz pan "przyjmuje-na-wiarę" wybucha: "Co takiego? Czy chcesz powiedzieć, że powinno się wierzyć w nieprawdę, czy też, że prawdą jest ipso facto to, o czym ktoś tam nie wątpi?" Bynajmniej, skoro jednak ten ktoś nie może uznać, że rzecz jest równocześnie czarna i biała, on właśnie musi uznać za absolutnie prawdziwe to, o czym nie wątpi. A teraz per hypotesiu [załóżmy] ty jesteś tym człowiekiem. "Ale powiadasz mi, że jest mnóstwo rzeczy, o których nie wątpię. Ja naprawdę nie potrafię siebie przekonać, by nie było wśród nich ani jednej, co do której bym się nie mylił". Przytaczasz jeden ze swych faktów przyjętych na wiarę, który nawet, gdyby miał uzasadnienie, świadczyłby tylko, że istnieje próg wątpienia, tzn. że wywołuje je tylko jakiś bodziec o określonym natężeniu. Wprowadzacie tylko zamęt, rozprawiając o owej metafizycznej "prawdzie" i o metafizycznym "fałszu", o których nic nie wiecie. Macie do czynienia wyłącznie ze swymi wątpliwościami i przekonaniami, z przebiegiem życia, które narzuca wam nowe przekonania i daje wam moc wątpienia o starych. Jeśli waszym terminom „prawda" i „fałsz" nadać taki sens, by można je było zdefiniować w terminach zwątpienia, przekonania oraz przebiegu doświadczenia (miałoby to np. miejsce, gdybyście zdefiniowali "prawdę" jako coś, ku czemu zmierzałoby przekonanie, gdyby dążyło w nieskończoność do absolutnej stałości) — wtedy zgoda: w tym wypadku mówicie tylko o wątpliwości i przekonaniu. Ale jeśli przez prawdę i fałsz rozumieć coś, czego w żaden sposób nie można zdefiniować w terminach zwątpienia i przekonania, wtedy mowa o bytach, o których istnieniu niczego wiedzieć nie można i które brzytwa Ockhama zgoliłaby do czysta. Wasze problemy uprościłyby się ogromnie, gdyby zamiast mówić, że chcecie poznać "Prawdę", powiedzieć, że chcecie osiągnąć stan takiego przekonania, iż nie ima się go zwątpienie. Przekonanie nie jest chwilowym stanem świadomości; jest to nawyk myślowy, z reguły przez pewien czas trwały i (przynajmniej) przeważnie nieuświadomiony. Podobnie jak inne nawyki daje on przy tym pełne zadowolenie (póki na jego drodze nie stanie jakaś niespodzianka, która zapoczątkuje proces zatraty nawyku). Wątpienie jest zjawiskiem zupełnie innego rodzaju. Nie jest to nawyk, lecz brak nawyku. Ale jeśli brak nawyku ma być czymkolwiek w ogóle, tedy musi on być warunkiem działalności błądzącej, którą później w jakiś sposób zastępuje nawyk.

Czytelnik jako istota racjonalna na pewno nie wątpi, iż nie tylko posiada nawyki, lecz także sprawuje w pewnej mierze kontrolę nad własnymi uczynkami w przyszłości. Nie oznacza to, by można było przesądzić arbitralnie ich charakter, lecz przeciwnie, oznacza, że proces wewnętrznego przygotowania zmierza do nadania działalności (kiedy będzie po temu okazja) określonego oblicza, o czym świadczy — będąc nieraz jaskrawym tego miernikiem — brak (lub osłabienie) wyrzutów sumienia, które pojawią się dopiero na skutek refleksji. Ta retrospektywna refleksja stanowi część wewnętrznego przygotowania do działalności przy następnej okazji. Wynika stąd, że gdy czynność powtarza się raz za razem, w tendencji swej zmierza ona coraz bardziej do doskonałości, polegającej na takim utrwaleniu jej charakteru, iż nie występują wcale wyrzuty sumienia. Im bliżej takiego stanu, tym mniej miejsca pozostaje dla samokontroli; gdzie zaś niemożliwa jest samokontrola, tam nie ma też wyrzutów sumienia.

Wydaje się, iż te zjawiska są podstawowymi cechami wyróżniającymi istotę rozumną. W każdym razie potępienie jest chyba odmianą wyrzutów sumienia jako uczucia bardziej pierwotnego, któremu często towarzyszy przeniesienie lub "rzutowanie" [na inną osobę]. Dlatego też nigdy nikogo nie winimy, jeśli coś leży poza obrębem możliwości uprzedniej samokontroli. Lecz myślenie jest postępowaniem tego rodzaju, który w ogromnym stopniu podlega samokontroli. Wszystkie charakterystyczne cechy samokontroli logicznej (na których opis brak tu miejsca) odzwierciedlają wiernie samokontrolę etyczną — o ile nie jest to po prostu odmiana w ramach tamtego gatunku. Zgodnie z tym, nie jest bynajmniej błędnym przekonanie, jeśli jesteście o czymś przekonani bezwzględnie. Innymi słowy, dla was jest to prawda absolutna. Co prawda można sobie wyobrazić, że coś, czego dziś w żadnym wypadku nie można odrzucić, jutro okaże się zupełnie nieprzekonujące. Jest jednak pewna różnica między rzeczami, których zrobić "nie można" w tym sensie, że nic nie skłania do poczynienia odpowiednich starań i wysiłków, a rzeczami, których nie można zrobić ze względu na ich naturę, czyli które w praktyce są niewykonalne. W każdym stadium waszego myślenia istnieje coś, o czym można powiedzieć jedynie "nie mogę myśleć inaczej", opierając się zaś na swym doświadczeniu stawiacie hipotezę, że jest to niemożliwość drugiego rodzaju.

Nie ma powodu, by "myślenie", o którym przed chwilą była mowa, pojmować w owym wąskim sensie, w jakim sprzyja mu cisza i spokój. Przeciwnie, należałoby pojmować myślenie jako synonim wszelkiego rozumnego życia, eksperyment będzie zatem też operacją myślową. Oczywiście w wypadku myślenia tym ostatecznym stadium nawyku, do którego zmierza czynność samokontroli, nie pozostawiając na przyszłość w ogóle miejsca dla samokontroli, jest stan utrwalonego przekonania, czyli wiedzy doskonałej. Są tu dwie sprawy niezmiernie ważne, o których trzeba upewnić się i pamiętać. Pierwsza, że osoba nie jest absolutnie jednostką. Jej myśli są "mową samemu do siebie", innymi słowy — przechowywaniem dla innej jaźni tego, co z biegiem czasu pojawiło się już w życiu. Kiedy ktoś rozumuje, usiłuje przekonać tę właśnie krytyczną jaźń; wszelka zaś myśl, obojętne jaka, jest znakiem, i przeważnie posiada tę samą naturę, co język. Drugą sprawą, o której należy pamiętać, jest, że krąg społeczny, w którym człowiek się obraca (obojętne, czy interpretujemy to zdanie szerzej, czy węziej), jest luźną całością, która pod pewnymi względami stoi wyżej niż organizm indywidualny, jakim jest pojedyncza osoba. Tylko te dwie rzeczy umożliwiają nam rozróżnienie — a i to tylko w abstrakcji, w sensie pana Pickwicka — między prawdą absolutną i tym, o czym się nie wątpi.

A teraz przejdźmy do wykładu samego pragmatycyzmu. Najwygodniej nam tu wyobrazić sobie, że ktoś, kto nie zna tej doktryny, a odznacza się nieprzeciętną bystrością umysłu, zadaje pragmatycyście pytania. Eliminując wszystko, co trąci poezją, otrzymamy w rezultacie coś pośredniego między dialogiem a katechizmem, wyraźnie jednak bliższe temu ostatniemu — coś, co niemile przypomina nam Pytania historyczne Mangnalla.

Pytanie: Zdumiewa mnie pańska definicja pragmatyzmu. Nie dalej jak w zeszłym roku pewien pragmatysta — osoba zupełnie wiarygodna — zapewniał mnie, że doktryna pańska głosi dosłownie, "iż sprawdzianem pojęcia są jego praktyczne konsekwencje". Zapewne więc zmienił pan niedawno swoją definicję.

Pramatysta: Wystarczy sięgnąć po VI i VII tom Revue Philosophique lub po Popular Science Monthly z listopada 1877 i stycznia 1878 r. (numery IV i V), by doszedł pan sam do wniosku, że odrzucono tam wyraźnie wspomnianą przez pana interpretację. Sformułowanie angielskie brzmiało dosłownie (zastępując pierwszą osobę przez drugą): "Rozważając skutki praktyczne możliwe do pomyślenia, poznajecie przedmiot waszego pojęcia. Albowiem w tych skutkach mieści się CAŁE pojęcie waszego przedmiotu".

Pytanie: No dobrze, ale jak pan to uzasadni?

Pragmatysta: Właśnie to chciałbym panu powiedzieć. Ale pozostawmy lepiej pytanie w zawieszeniu, dopóki nie pojmie pan, co mają udowodnić moje racje.

Pytanie: Na czym zatem polega racja bytu pańskiej doktryny? Jakich można się po niej spodziewać korzyści?

Pragmatysta: Pokazuje ona, że prawie każde twierdzenie ontologicznej metafizyki jest albo próżną gadaniną — definiuje się jedno słowo za pomocą innego i z kolei każde następne za pomocą dalszego, nie osiągając nigdy realnego pojęcia — albo po prostu absurdem. Po wymieceniu tych śmieci ostanie się zatem z całej filozofii szereg problemów, które podlegają badaniu za pomocą metod prawdziwej nauki, tj. za pomocą obserwacji, problemów, w których można osiągnąć prawdę unikając owych nieskończonych nieporozumień i dyskusji, które przekształciły najwyższą z nauk pozytywnych w zwykłą zabawę próżniaczych umysłów, w rodzaju gry w szachy, której celem jest czcza przyjemność, a metodą wertowanie książek. Z tego punktu widzenia pragmatycyzm jest prope-pozytywizmem. Od innych odmian pozytywizmu odróżnia go jednak: po pierwsze, zachowanie oczyszczonej filozofii; po wtóre, pełna akceptacja zasadniczego trzonu naszych instynktownych przeświadczeń; po trzecie wreszcie, uporczywe obstawanie przy prawdach realizmu scholastycznego (lub przy tezach bardzo do niego zbliżonych, które dobrze sformułował zmarły dr Francis Ellingwood Abbot we wstępie do swojego Naukowego teizmu). Tak więc, zamiast drwić jedynie z metafizyki, jak inni prope-pozytywiści, pragmatycyzm wydobywa jej cenną esencję, która ożywia kosmologię i fizykę i rzuca na nie snop światła. Zarazem pozytywne i płodne okazuje się zastosowanie tej doktryny w moralności, a jest też szereg innych jej zastosowań, które niełatwo wyliczyć. Odkładamy do innej okazji pokazanie na różnych przykładach, że takie są naprawdę jej skutki.

Pytanie: Nie wątpię, że pańska doktryna poradzi sobie z metafizyką. Ale czy nie jest też oczywiste, że wymaże ona każde twierdzenie nauki i wszystko, co ma związek ze sposobem życia? Mówi pan bowiem, że jedyne znaczenie jakiegoś stwierdzenia polega pańskim zdaniem na tym, że pewien eksperyment dał określony wynik. Poza eksperymentem nic więcej w znaczeniu się nie mieści. Proszę mi zatem powiedzieć, w jaki sposób eksperyment może sam przez się świadczyć o czymkolwiek poza tym, iż coś się kiedyś zdarzyło z indywidualnym przedmiotem i że w następstwie tego zaszło inne indywidualne zdarzenie.

Pragmatysta: Zadał pan rzeczywiście słuszne pytanie, skoro celem naszym jest sprostowanie wszelkich nieporozumień na temat pragmatycyzmu. Mówi pan o eksperymencie samym przez się, podkreślając słowa "sam przez się". Ma pan, oczywiście, na myśli eksperyment wyizolowany spośród pozostałych. Nie przyszło panu na myśl, że ktoś mógłby np. zaryzykować przypuszczenie, iż każda seria związanych ze sobą eksperymentów tworzy jeden eksperyment kolektywny. Jakież są zasadnicze składniki eksperymentu? Po pierwsze, rzecz jasna, człowiek z krwi i kości, który wykonuje doświadczenie. Po wtóre, sprawdzalna hipoteza. Jest to twierdzenie, które dotyczy świata, jaki otacza eksperymentatora, lub jakiejś dokładnie określonej jego części, i które jedynie stwierdza lub zaprzecza, iż coś jest w doświadczeniu możliwe lub niemożliwe. Trzecim niezbędnym składnikiem jest poważna wątpliwość co do prawdziwości tej hipotezy, żywiona przez eksperymentatora.

Pomijając kilka elementów, nad którymi nie musimy się zatrzymywać — cel, plan i rozwiązanie — dochodzimy do aktu wyboru, za pomocą którego eksperymentator wyróżnia pewne rozpoznawalne przedmioty, na jakich dokonuje operacji. Następnym krokiem jest zewnętrzny (lub niejako-zewnętrzny) AKT, który zmienia te przedmioty. Z kolei następuje reakcja świata, jego oddziaływanie na eksperymentatora [znajdujące wyraz] w jego precepcji; a wreszcie odkrycie przez niego nauk, jakie płyną z doświadczenia. Dwie główne części samego zdarzenia, to akcja i reakcja, natomiast jedność istotnej treści eksperymentu tkwi w jego celu i w jego planie, czyli w składnikach, które w naszym wyliczeniu zostały pominięte.

A teraz druga sprawa: przedstawiając pragmatycystę jako człowieka, który twierdzi, że racjonalne znaczenie polega na doświadczeniu (o którym mówi pan jako o wydarzeniu, które miało miejsce w przeszłości), nie chwyta pan zupełnie jego intelektualnej postawy. W rzeczywistości nie powiada on, że racjonalne znaczenie polega na doświadczeniu, lecz że polega ono na zjawiskach doświadczalnych. Gdy do-świadczalnik mówi o jakimś zjawisku, np. o "zjawisku Halla", o "zjawisku Zeemanna" i o jego odmianach, o "zjawisku Michelsona" lub o "zjawisku szachownicy" nie ma on na myśli jakiegoś jednostkowego zdarzenia, które kogoś spotkało w martwej już przeszłości, lecz coś, co na pewno zdarzy się w żywej przyszłości każdemu, kto spełni określone warunki. Zjawisko polega na tym, że gdy doświadczalnik zacznie działać zgodnie z pewnym schematem, który tkwi w jego umyśle, wówczas zdarzy się coś, co rozproszy wszystkie wątpliwości sceptyków, tak jak ogień niebieski, który zapłonął na ołtarzu Eliasza.

Proszą też nie przeoczyć faktu, że reguła, jaką głosi pragmatycysta, nie mówi nic o pojedynczych doświadczeniach ani o pojedynczych zjawiskach doświadczalnych (albowiem coś, co ma być warunkowo prawdziwe in futuro, nie może być pojedyncze), lecz mówi jedynie generalnie o typach zjawisk. Zwolennicy pragmatycyzmu nie boją się mówić o realności przedmiotów ogólnych, bowiem wszystko, co prawdziwe, jest realne. A prawa przyrody są prawdziwe.

Racjonalny sens każdego zdania odnosi się do przyszłości. W jaki sposób? Znaczenie zdania jest samo też zdaniem. Istotnie, nie jest to nic innego, jak tylko zdanie o zdaniu: jest tłumaczeniem zdania. Lecz które z miliardów zdań, na jakie można przetłumaczyć zdanie, jest jego znaczeniem? Według pragmatycysty będzie nim zdanie w tej postaci, w której daje się ono zastosować do postępowania ludzkiego nie w takich lub innych szczególnych okolicznościach i nie wtedy, gdy ktoś ma takie lub inne konkretne plany, lecz w tej postaci, w której nadaje się najlepiej do bezpośredniej samokontroli w każdej sytuacji i niezależnie od zamiarów. Oto powód, czemu pragmatycysta odnosi sens zdania do przyszłości; tylko przyszłe postępowanie podlega mianowicie samokontroli. Ale na to, by zdanie w tej postaci, którą należy uznać za jego sens, dało się zastosować w każdej sytuacji i w związku z każdym zamierzeniem, musi ono być po prostu ogólnym opisem wszystkich zjawisk doświadczalnych, jakie mogą wyniknąć z jego uznania. Albowiem zjawiskiem doświadczalnym jest stwierdzony kategorycznie w zdaniu fakt, iż działanie zgodne z określoną formułą pociągnie za sobą określonego rodzaju wyniki doświadczalne; jedynie zaś doświadczalne wyniki mogą wpłynąć na ludzkie postępowanie. Niewątpliwie, jakaś niezmienna idea może wywrzeć na człowieka silniejszy od nich wpływ; nie nastąpiłoby to jednak, gdyby jakieś doświadczenie życiowe równoważne eksperymentowi nie sprawiało, że prawda ta stała mu się bliższą niż przed tym. Ilekroć człowiek działa celowo, działa pod wpływem wiary w jakieś zjawisko doświadczalne. W konsekwencji więc, cały wpływ jakiegoś zdania na sposób ludzkiego postępowania równa się sumie implikowanych przez nie zjawisk doświadczalnych. Odpowiedziałem tedy na pańskie pytanie, w jaki sposób pragmatycysta może przypisać jakieś znaczenie zdaniu, które nie orzeka o pojedynczym zdarzeniu.

Pytanie: Widzę, że pragmatycyzm jest skrajnym fenomenalizmem. Czemu jednak ogranicza się pan do zjawisk występujących w naukach doświadczalnych, zamiast objąć całą wiedzę opartą na obserwacji? Mimo wszystko eksperyment jest informacją mało komunikatywną. Jest małomówny: powiada tylko "tak" lub "nie"; przeważnie przy tym warczy "nie", a w najlepszym wypadku wykrztusza nieartykułowany dźwięk, który pozwala zaprzeczyć owemu "nie". Typowy doświadczalnik nie jest najlepszym obserwatorem. Skarbami swego zaufania przyroda obdarza badacza historii naturalnej, do eksperymentatora zaś, który poddaje ją śledztwu, odnosi się z zasłużoną rezerwą. Czemu więc pański fenomenalizm przemawia nikłym dźwiękiem liry eksperymentu, zamiast zabrzmieć tryumfalnie fanfarami obserwacji?

Pragmatycysta: Ponieważ pragmatycyzmu nie można zdefiniować jako "fenomenalizmu na wskroś", choć tę ostatnią doktrynę można uznać za odmianę pragmatyzmu. Bogactwo zjawisk polega na ich zmysłowej jakości. Pragmatycyzm nie dąży do określenia zjawiskowych równoznaczników słów i pojęć ogólnych, lecz przeciwnie, eliminuje ich element zmysłowy i stara się określić ich treść racjonalną, tę zaś odnajduje w celowym wiązaniu słów i zdań w pytania.

Pytanie: Zgoda, lecz skoro postanowił pan już uznać działanie za alfę i omegę ludzkiego życia, czemu w takim razie znaczenie nie polega po prostu na działaniu? Działanie odbywa się w określonym czasie i ma określony przedmiot. Jak wiadomo, cała rzeczywistość składa się z indywidualnych przedmiotów i zdarzeń, a praktykalista pierwszy powinien to uznać. Lecz pańskie znaczenie, zgodnie z danym opisem, jest znaczeniem ogólnym. Znaczy to, iż z natury jest tylko słowem, a nie rzeczywistością. Sam pan przyznaje, że sens zdania jest tylko tym samym zdaniem w innej szacie. A tymczasem dla praktyka sens zdania tkwi w rzeczy, którą ono naprawdę oznacza. Jakie znaczenie posiadają według pana słowa "Jerzy Waszyngton"?

Pragmatycysta: Mocno powiedziane. Co najmniej w 6 punktach muszę panu przyznać rację. Przede wszystkim trzeba przyznać, że gdyby pragmatycyzm uważał rzeczywiście działanie za alfę i omegę życia, wydałby na siebie wyrok. Powiedzieć bowiem, że żyjemy tylko po to, by działać, pomijając całkowicie myśl, która kieruje tym działaniem, byłoby równoznacznej powiedzeniem, że racjonalne znaczenie w ogóle nie istnieje. Po drugie, przyznaję, że każde zdanie zapowiada, iż okaże się prawdą w odniesieniu do jakiegoś indywidualnego przedmiotu, często zaś do otaczającego nas świata. Po trzecie, trzeba przyznać, że pragmatycyzm nie daje żadnego przekładu ani nie nadaje żadnego znaczenia nazwom własnym ani innym określeniom indywidualnych przedmiotów. Po czwarte, w pragmatycyzmie znaczenie jest niewątpliwie znaczeniem ogólnym; jest też niewątpliwe, że powszechnik ma charakter słowa lub znaku. Po piąte, trzeba przyznać, że egzystują tylko przedmioty jednostkowe. Po szóste wreszcie, że prawdziwe znaczenie słowa lub przedmiotu znaczącego powinno być kwintesencją rzeczywistości, którą oznacza. Lecz po przyznaniu wszystkiego tego bez zastrzeżeń, pragmatycysta nadal musi z całą powagą odrzucić pańskie zastrzeżenia, pan zaś musi przyznać, że pewne rozważania uszły pańskiej uwadze. Gromadząc wszystko, na co się zgodziłem, dostrzeże pan, że pragmatycysta przyznaje w każdym wypadku nazwie własnej (chociaż nie zwykł przyznawać jej znaczenia) pewną szczególną dla danej nazwy i jej ekwiwalentów funkcję denotacyjną; uznaje on też, że każde twierdzenie mieści w sobie taką funkcję denotacyjną lub wskazującą. Ze względu na jej szczególność i indywidualność pragmatycysta nie włącza jej do racjonalnego sensu twierdzenia, jakkolwiek to, pod względem czego przypomina pozostałe, pragmatycysta może do znaczenia włączyć, albowiem jest to wspólne wszystkim twierdzeniom, a zatem ogólne, a nie indywidualne. Cokolwiek istnieje, ostaje się, czyli oddziałuje naprawdę na inne istniejące rzeczy, przez to zaś identyfikuje się z sobą i definitywnie nabiera indywidualności. W wypadku powszechników ułatwi nam sprawę, jeśli uświadomimy sobie, że są dwie drogi, by stać się pojęciem ogólnym. Pomnik żołnierza w płaszczu i z muszkietem, który stoi w wiosce, jest dla każdej rodziny obrazem wujka, który poświęcił się za Stany. Mimo więc, że pomnik ten jest sam przez się przedmiotem jednostkowym, przedstawia on każdego, wobec kogo prawdą jest określone orzeczenie. Jest on obiektywnie biorąc ogólny. Słowo "żołnierz", czy się je powie, czy napisze, jest tak samo ogólne, podczas gdy nazwa "Jerzy Waszyngton" nie. Ale gdziekolwiek i kiedykolwiek zostaną powiedziane lub napisane oba te terminy, będą to stale te same rzeczowniki. Rzeczownik ten nie jest przedmiotem, który istnieje: jest to wzorzec lub forma, do których mają się dostosować przedmioty obu rodzajów, zarówno te, które istnieją zewnętrznie, jak i wyimaginowane, chociaż żaden z nich nie zrobi tego dokładnie. Jest to ogólność subiektywna. Znaczenie pragmatycystyczne jest ogólne na oba sposoby.

Jeśli idzie o rzeczywistość, to można ją zdefiniować rozmaicie; po przyjęciu jednak proponowanej przeze mnie terminologii etyki, dwuznaczności zniknęłyby bardzo szybko. Słowa realis i realitas nie pochodzą bowiem ze starożytności. Jako terminy filozoficzne zastosowano je w XIII wieku, a znaczenie, jakie zamierzano im nadać, jest zupełnie jasne. Rzeczywiste jest coś, co posiada takie a takie cechy, niezależnie od tego, czy ktoś myśli, że ono je posiada, czy też nie. W każdym razie pragmatycysta używa tego słowa w powyższym sensie. Ale tak jak postępowanie podległe kontroli etycznej zmierza do ustalenia pewnych nawyków, których charakter (za przykład niechaj posłuży usposobienie łagodne, a nie kłótliwe) nie zależy od przypadkowych okoliczności i w tym sensie można je nazwać przeznaczeniem człowieka, tak też myśl pod kontrolą racjonalnej logiki doświadczalnej zmierza do ustalenia pewnych, również predestynowanych poglądów, które w końcu mają jednakowy charakter, choć perwersja myślowa całych pokoleń może opóźnić ostateczne ich ustalenie. Jeśli tak, a każdy z nas przecież w zasadzie to zakłada, gdy dochodzi prawdy, dyskutując na serio jakąkolwiek materię, w takim razie, zgodnie z przyjętą przez nas definicją "rzeczywistości", rzeczywisty jest taki stan rzeczy, o którym będzie się przekonanym w chwili ostatecznego ustalenia poglądu. Przeważnie jednak będą to poglądy ogólne. Wynika stąd, że niektóre przedmioty ogólne są rzeczywiste, (Rzecz jasna nikt nigdy nie twierdził, że wszystkie powszechniki są rzeczywiste, lecz scholastycy przyjmowali zazwyczaj, że powszechniki są rzeczywiste, nie mając prawie lub zgoła żadnych doświadczalnych dowodów na poparcie swych twierdzeń; błąd ich na tym właśnie polegał, a nie na uznaniu, że powszechniki mogą istnieć rzeczywiście.) Uderza doprawdy, jak nieprecyzyjnie myślą wybitni skądinąd analitycy, gdy sprawa tyczy modalności bytu. Można np. spotkać się z zasadniczym założeniem, że nie może być rzeczywiste coś, co wiąże się z myślą. A właściwie czemu nie? Czerwień związana jest ze wzrokiem, ale fakt, że ten lub ów przedmiot pozostaje w takim stosunku do wzroku, który określamy słowami "jest czerwone", nie oznacza, że ona sama istnieje tylko w stosunku do wzroku; jest ona faktem realnym.

Byty ogólne nie tylko mogą być rzeczywiste, lecz mogą też być zdolne do fizycznego oddziaływania, nie w ogólnym sensie metafizycznym, lecz w sensie zdroworozsądkowym, w jakim zdolne są do fizycznego oddziaływania ludzkie cele. Jeśli pominąć metafizyczne nonsensy, żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie wątpi, że gdy poczuję zaduch w gabinecie, myśl o tym sprawi, iż otworzę okno. Możecie być pewni, że moja myśl była indywidualnym wydarzeniem. Ale szczególny kierunek, jaki przybrała, przesądził po części ogólny fakt, że zaduch jest niezdrowy, po części zaś inne. Formy, nad którymi dr Carus [Paul Carus, The Foundations of Geometry] skłonił wielu ludzi do pożytecznych refleksji lub raczej one właśnie i prawda w nich zawarta zmusiły umysł dra Carusa do przymusowej enuncjacji, w której kryła się wielka prawda. Zazwyczaj bowiem prawdy łatwiej zdobywają zwolenników niż fałsz. W przeciwnym wypadku, biorąc pod uwagę, iż na jedną jedyną prawdziwą hipotezę lub, jeśli wolicie, przeciw każdej prawdziwej hipotezie przypadają miliardy fałszywych, które można wziąć pod uwagę przy tłumaczeniu dowolnego zjawiska, najmniejszy krok w stronę autentycznej wiedzy zakrawałby na cud. Tak więc, kiedy na skutek prawdy, iż zaduch jest niezdrowy, otworzyło się u mnie okno, wtedy prawda ogólna i nieistniejąca powołała do życia fizyczny wynik. Brzmi to może śmiesznie, ponieważ jest niezwykłe; lecz ścisła analiza potwierdza nasze rozumowanie, a nie zaprzecza mu. Wielką zaletą tego ujęcia jest ponadto, iż nie zamyka nam oczu na ważne fakty — takie jak idee "sprawiedliwości" i "prawdy" — które opierają się niesprawiedliwości panującej na świecie i są najpotężniejszą siłą, jaka wprawia go w ruch. Zaiste, ogólność jest nieodzownym składnikiem rzeczywistości; albowiem zwykła egzystencja indywidualna, zwykłe wydarzenie pozbawione jakiejkolwiek regularności, jest niczym. Chaos jest czystą nicością.

Jeśli jakieś prawdziwe zdanie twierdzi, że coś jest rzeczywiste, to sens tego jest taki, iż rzecz ta jest, jaką jest, niezależnie od czyichkolwiek na tę sprawę poglądów. Jeśli jest to ogólne zdanie warunkowe, odnoszące się do przyszłości, wówczas będzie realnym powszechnikiem, który może mieć wpływ na ludzkie postępowanie. I to właśnie pragmatycysta uważa za racjonalną treść wszelkiego pojęcia.

Zgodnie z tym, summum bonum nie polega dla pragmatycysty na działaniu, lecz na ewolucyjnym procesie ucieleśniania tych powszechników, o których predestynacji przed chwilą była mowa, i to właśnie chcieliśmy wyrazić, mówiąc o ich racjonalności. Na wyższych szczeblach ewolucja odbywa się coraz bardziej dzięki samokontroli, to zaś jest dla pragmatycysty pewnym usprawiedliwieniem, gdy przyznaje ogólność rozumnym treściom.

Można by jeszcze z pożytkiem wyjaśnić niejedno w sprawie pragmatycyzmu, gdyby nie obawa znużenia czytelnika. Można by np. wykazać, że pragmatycysta nie przypisuje zasadniczo odmiennego sposobu istnienia wydarzeniom przyszłym i przeszłym, twierdzi natomiast tylko, że praktyczna postawa myśliciela jest w tych dwóch wypadkach odmienna. Należałoby też wskazać, że pragmatycysta nie uważa form za jedyne realia świata, ani nie uważa, że racjonalna treść słowa jest jedynym znaczeniem, jakie ono posiada. Ale te sprawy są już implicite zawarte w powyższych wywodach [...]

4. PRAGMATYCYZM A ABSOLUTNY IDEALIZM HEGLA

Chciałbym dorzucić jeszcze parę słów na ten temat. Jeśli bowiem ktoś chce poznać naprawdę teorię pragmatycyzmu, powinien pojąć, że pragmatycysta do niczego w swojej doktrynie nie przywiązuje takiej wagi, jak do stwierdzenia, że działanie lub wola, lub nawet rozwiązanie, lub cel aktualny nie wystarczają w tej doktrynie do skonstruowania celu warunkowego lub pojęcia celu warunkowego. Gdyby został napisany zamierzony artykuł na temat zasady ciągłości, syntetyzujący ideę wyłożoną w serii artykułów we wczesnych numerach The Monist, okazałoby się, jak konsekwentnie i uporczywie przewija się w pragmatycyzmie myśl, że ciągłość jest nieodzownym elementem rzeczywistości, że jest ona po prostu tym, czym staje się ogólność w logice relacji, i że tak jak ogólność, a nawet jeszcze bardziej, jest ona kwestią myśli i istotą myśli. Mimo ułomności teorii wyłożonej w owych kosmologicznych artykułach, czytelnik wybitnie inteligentny mógł w nich dostrzec, iż na rzeczywistość składa się jeszcze coś oprócz czucia i działania, jako że chaos pierwotny, w którym oba te składniki były zawarte, jest — jak dowodnie wykazano — czystą nicością. Nawiązanie tu właśnie do tej teorii ma na celu wyraźne uwypuklenie stanowiska, które bez względu na to, czy wspomniana teoria kosmologiczna utrzyma się ostatecznie, czy też zostanie obalona, pragmatycysta zajmuje i zająć musi, a mianowicie, że trzecia kategoria — kategoria myśli, reprezentacji, relacji triadycznej, pośrednictwa, autentycznego "trzeciego", "trzeciego" jako takiego — jest istotnym składnikiem rzeczywistości, choć sama przez się jej nie tworzy, ponieważ kategoria ta (która w kosmologii pojawia się jako element nawyku) nie może istnieć konkretnie bez czynu, jako odrębnego przedmiotu, którym rządzi, podobnie jak czyn nie mógłby istnieć, gdyby nie bezpośrednie istnienie uczucia, na które oddziałuje. Prawdą jest, że pragmatycyzm jest bardzo zbliżony do absolutnego idealizmu Hegla, ale różni się od tamtego, zaprzeczając gwałtownie, by owa trzecia kategoria (którą Hegel degraduje do zwykłego stadium myśli) wystarczała do stworzenia świata lub była samowystarczalna. Gdyby Hegel nie traktował dwóch pierwszych stadiów z pogardliwym uśmiechem, lecz uznał je za niezależne lub odrębne składniki triadycznej rzeczywistości, pragmatycyści mogliby go uznać za wielkiego prekursora głoszonych przez nich prawd. (Oczywiście zewnętrzna szata jego doktryny tylko gdzieniegdzie posiada istotne znaczenie.) Pragmatycyzm należy bowiem z istoty swej do klasy filozofii triadycznych i jest taką filozofią w znacznie silniejszym stopniu niż heglizm. (Faktycznie co najmniej w jednym urywku Hegel przyznaje, że forma triadyczna jego wykładu jest tylko szatą zewnętrzną.)

II

Pocóż więc istnieje wyjaśniająca hipoteza? Ma ona na celu eliminację wszelkich niejasności dzięki sprawdzalnemu wypróbowaniu jej w doświadczeniu oraz utrwaleniu nawyku oczekiwania na pozytywne rezultaty, które nie dozna zawodu. Dopuszczalna jest przeto każda hipoteza (o ile nie ma dowodów in contra), o ile nadaje się do weryfikacji w doświadczeniu, ale też tylko w tym zakresie, w jakim weryfikacja taka jest możliwa. Na tym polega w ogólnych zarysach doktryna pragmatycyzmu. Teraz jednak staje przed nami zasadnicze pytanie: co należy rozumieć przez weryfikację w doświadczeniu?

August Comte, stojący na drugim biegunie, potępiłby każdą teorię, która jest "niesprawdzalna". Podobnie jak większość idei Comte'a, jest to błędna interpretacja prawdy. Hipoteza wyjaśniająca, czyli koncepcja, która nie ogranicza swego celu do dania umysłowi możności ujęcia całej różnorodności zjawisk w jedność, lecz dąży do powiązania tych taktów z naszymi ogólnymi wyobrażeniami o wszechświecie, powinna być sprawdzalna w pewnym sensie; innymi słowy, powinna być czymś więcej niż tylko więzią łączącą niezliczone możliwe prognozy na temat przyszłych doświadczeń w taki sposób, że upada, gdy się nie sprawdzą. Kiedy zatem Schliemann przyjął hipotezę, że istniało kiedyś naprawdę miasto zwane Troją i toczyła się naprawdę wojna trojańska, oznaczało to dla niego m. in., że gdy rozpocznie prace wykopaliskowe na wzgórzu Hissarlik, znajdzie zapewne szczątki miasta, które świadczyć będą o cywilizacji odpowiadającej mniej więcej opisom w Iliadzie, pokrewnej innym cywilizacjom, które będzie można zapewne znaleźć w Mykenach, na Itace i gdzie indziej. Tak pojęta maksyma Comte'a jest słuszna. Ale sam Comte głosił, że hipoteza sprawdzalna nie może zakładać niczego, czego nie można stwierdzić w bezpośredniej obserwacji. Stojąc na takim gruncie zasadne jest przypuszczenie Comte'a, że pozwoliłby wprawdzie Schliemannowi zakładać, iż znajdzie na wzgórzu Hissarlik broń i sprzęty, natomiast zabroniłby mu przypuszczać, że zrobiły je lub używały ich istoty ludzkie, albowiem bezpośrednia obserwacja nie zdoła istot takich wykazać.

Comte, Poincare i Karl Pearson uważają za pierwotne wrażenia zmysłowe coś, co bynajmniej nie należy do tego gatunku, lecz jest doznaniem (percept), czyli produktem operacji psychicznej, i odrywają to od całej intelektualnej części naszego poznania, arbitralnie nazywając pierwsze rzeczywistością, drugie zaś fikcją. Te dwa słowa, rzeczywistość i fikcja, nie mają innego znaczenia, poza określeniem dobra i zła. Prawdą jest natomiast, że to, co określają jako złe, fikcyjne, subiektywne, czyli intelektualna część naszego poznania, obejmuje wszystko, co posiada wartość samo w sobie, podczas gdy to, co określają jako dobre, rzeczywiste, obiektywne, jest tylko ładną skrzynką, w której zamknięta jest drogocenna myśl [...].

Teoria, którą przyszłe wydarzenia mogłyby udowodnić w całej rozciągłości, nie byłaby teorią naukową, lecz zwykłą przepowiednią. Z drugiej strony, teoria, która głosi więcej, niż mogą z pewnym przybliżeniem potwierdzić przyszłe odkrycia, jest tylko metafizyczną paplaniną.

strona główna