DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI
indeks | antologia religijna | antologia filozoficzna | filozofia nauki
John Stuart MILL
O wolności
fragmenty, tłum. Amelia Kurlandzka
Rozdział I. Rozważania wstępne
Rozdział II. O wolności myśli i słowa
Rozdział III. O indywidualności jako jednym z elementów dobrobytu
Rozdział IV. O granicach władzy społeczeństwa nad jednostką
Rozdział V. Zastosowania
Rozdział I
Rozważania wstępne
Przedmiotem niniejszego szkicu nie jest tak zwana wolność woli, tak nieszczęśliwie przeciwstawiana niewłaściwie nazwanej doktrynie filozoficznej konieczności, lecz wolność obywatelska lub społeczna: charakter i granice władzy, której społeczeństwo ma prawo podporządkować jednostkę. Jest to kwestia rzadko formułowana i prawie nigdy nie roztrząsana w kategoriach ogólnych, lecz wywiera ona głęboki, choć ukryty wpływ na praktyczne spory bieżącego wieku i będzie zapewne niedługo uznana za żywotną kwestię przyszłości. Nie jest ona bynajmniej nowa i w pewnym znaczeniu dzieliła ludzkość niemal od najdawniejszych czasów; ale w tej fazie postępu, w którą wkroczyły bardziej cywilizowane odłamy naszego gatunku, przedstawia się w nowym świetle i wymaga odmiennego i bardziej zasadniczego potraktowania. Walka między wolnością a władzą jest najbardziej uderzającym rysem najwcześniejszych znanych nam okresów historii, a w szczególności historii Grecji, Rzymu i Anglii. Ale w dawnych czasach był to bój między poddanymi lub pewnymi klasami poddanych a rządem. Wolność oznaczała ochronę przed tyranią władców politycznych. W pojęciu ogółu władcy (z wyjątkiem niektórych ludowych rządów Grecji) zajmowali z konieczności antagonistyczne stanowisko wobec ludu, którym rządzili. Rząd składał się z jednej osoby, rodu lub kasty, które otrzymywały władzę dziedzicznie lub zdobywały na drodze podboju, a w każdym razie nie sprawowały jej na życzenie rządzonych, i których zwierzchnictwa ludzie nie ośmielali się, a może nie pragnęli, łamać, bez względu na to, jakie środki ostrożności można było przedsięwziąć przeciw temu uciskowi. Władzę rządzących uważano za konieczną, ale także za wysoce niebezpieczną - za broń, którą mogli skierować równie dobrze przeciw swoim poddanym, jak przeciw nieprzyjaciołom zewnętrznym. Dla ochrony słabszych członków społeczności przed niezliczonymi sępami potrzebne było drapieżne zwierzę silniejsze od innych i trzymające ich na wodzy. Ponieważ jednak ten król sępów był równie skłonny do atakowania stada jak mniejsze harpie, niezbędną było rzeczą mieć się stale na baczności przed jego dziobem i pazurami. Celem patriotów było więc ograniczenie władzy panującego nad społecznością i właśnie to ograniczenie oznaczało dla nich wolność. Usiłowano ją zdobyć w dwojaki sposób. Po pierwsze, za pomocą uzyskania pewnych przywilejów zwanych politycznymi swobodami lub prawami, których przestrzeganie było obowiązkiem władcy i których pogwałcenie przez niego usprawiedliwiałoby opór lub ogólny bunt. Drugim i zwykle późniejszym sposobem było wprowadzenie konstytucyjnych hamulców, za pomocą których uczyniono zgodę społeczności lub jakiegoś ciała mającego reprezentować jej interesy koniecznym warunkiem do wydawania ważniejszych postanowień rządu. W większości europejskich krajów władcy zostali w większej lub mniejszej mierze zmuszeni do podporządkowania się pierwszemu z tych sposobów ograniczenia. Inaczej miały się rzeczy z drugim; i wprowadzenie go - lub, w razie gdy już był częściowo używany, wprowadzenie go w całej rozciągłości - stało się wszędzie głównym celem miłośników wolności. Póki też ludzie zadowalali się zwalczaniem jednego nieprzyjaciela za pomocą drugiego i godzili się na to, by mieć pana, pod warunkiem, że będą mniej lub więcej skutecznie zabezpieczeni przed jego tyranią, nie posuwali się dalej w swoich pragnieniach.
Dzięki postępowi spraw ludzkich nadszedł jednak czas, gdy ludzie przestali uważać niezależne rządy władców mających przeciwne im interesy za konieczność natury. Wydało im się, że byłoby daleko lepiej, gdyby różni urzędnicy państwowi byli pełnomocnikami lub delegatami odwoływalnymi wedle ich woli. Zdawało się, że tylko w ten sposób mogliby mieć zupełną pewność, iż rząd nie będzie nadużywać swej władzy na ich niekorzyść. Stopniowo to nowe żądanie wybierania czasowych władców stało się naczelnym celem dążeń partii ludowej, gdziekolwiek partia taka istniała, i w znacznym stopniu zajęło miejsce poprzednich prób ograniczenia potęgi władców. W miarę postępu walki o ustanowienie rządu na drodze okresowego wyboru niektórzy ludzie zaczęli sądzić, że przykłada się zbyt wielką wagę do samego ograniczenia władzy. Był to (mogłoby się wydawać) środek na władców, których interesy były zwykle przeciwne interesom ludu. Obecnie potrzeba było, by władcy utożsamili się z ludem, by ich wola i interesy były wolą i interesami narodu. Naród nie potrzebował ochrony przed swoją własną wolą; nie było obawy, by tyranizował samego siebie. Niech rząd będzie rzeczywiście przed narodem odpowiedzialny i łatwo usuwalny, a naród będzie mógł powierzyć mu władzę i decydować sam o jej użyciu. Władza byłaby przecież wtedy władzą narodu w skoncentrowanej i ułatwiającej jej sprawowanie formie. Ten sposób myślenia lub może raczej odczuwania był rozpowszechniony wśród ostatniego pokolenia europejskich liberałów i, jak się zdaje, dotąd przeważa u nich na kontynencie. Ci, którzy wyznaczają działalności rządu jakąś granicę - wyjąwszy rządy, które ich zdaniem nie powinny istnieć - są uderzającymi wyjątkami pośród kontynentalnych myślicieli. Podobne uczucia przeważałyby teraz w naszym własnym kraju, gdyby okoliczności, które im przez jakiś czas sprzyjały, pozostały bez zmiany.
Ale zarówno u jednostek, jak w teoriach politycznych i filozoficznych powodzenie odsłania wady i słabe strony, które w razie niepowodzenia mogłyby wymknąć się obserwacji. Mniemanie, że lud nie potrzebuje ograniczać swojej władzy, mogło się wydawać aksjomatem, gdy rząd ludowy był tylko marzeniem lub opisaną w książkach dawną przeszłością. Mniemania tego nie zachwiały przejściowe wypaczenia Rewolucji Francuskiej, gdyż najgorsze z nich były dziełem j garstki uzurpatorów, a w każdym razie nie były rezultatem stałego funkcjonowania instytucji ludowych, lecz nagłego i i gwałtownego wybuchu przeciw despotyzmowi monarchii i arystokracji. Z czasem jednak pewna demokratyczna republika zajęła dużą część globu ziemskiego i dała się poznać jako jeden z najpotężniejszych członków wspólnoty narodów; a odpowiedzialny rząd z wyboru stał się przedmiotem obserwacji i krytyk nieodłącznych od wielkiego faktu. Spostrzeżono wkrótce, że takie zwroty jak "samorząd" i "władza ludu nad sobą" nie wyrażają istotnego stanu rzeczy. "Lud" sprawujący władzę to nie zawsze ten sam lud, nad którym ta władza jest sprawowana; a "samorząd", o którym mowa, nie oznacza, że każdy rządzi sobą, lecz że każdym rządzą wszyscy pozostali. Ponadto wola ludu jest w praktyce wolą najliczniejszej lub najaktywniejszej części ludu, większości lub tych, którzy za większość uchodzą: lud może więc pragnąć pognębienia jednej ze swych części i środki ostrożności dla zapobieżenia temu są równie potrzebne jak przeciw każdemu innemu nadużyciu władzy. A zatem ograniczenie władzy rządu nad jednostkami nie traci nic ze swojej doniosłości, gdy dzierżyciele władzy są stale odpowiedzialni przed społecznością - to znaczy przed jej najsilniejszą partią. To zapatrywanie jednakowo trafiające do przekonania myślicielom i tym ważnym klasom europejskiego społeczeństwa, których rzeczywistym lub rzekomym interesom demokracja się sprzeciwia, ustaliło się bez żadnej trudności; i w rozważaniach politycznych "tyrania większości" uważana jest teraz powszechnie za zło, przed którym społeczeństwo winno się mieć na baczności.
Podobnie jak inne tyranie, tyrania większości budziła z początku i budzi jeszcze pospolicie obawę głównie wtedy, gdy znajduje wyraz w zarządzeniach władz publicznych. Myślący ludzie spostrzegli jednak, że społeczeństwo będące samo tyranem - tyranizujące zbiorowo poszczególne jednostki, z których się składa - nie ogranicza się do czynów wykonywanych rękami jego politycznych funkcjonariuszy. Społeczeństwo może spełniać i spełnia swoje własne zlecenia: a jeśli wydaje zlecenia niesłuszne zamiast słusznych lub dotyczące rzeczy, do których nie powinno się wtrącać, uprawia tyranię społeczną straszniejszą od wielu rodzajów politycznego ucisku; albowiem chociaż nie grozi zazwyczaj tak surowymi karami, to pozostawia mniej sposobów ucieczki, wnika o wiele głębiej w szczegóły życia i ujarzmia samą duszę. Dlatego ochrona przed tyranią urzędnika nie wystarcza; potrzebna jest także ochrona przed tyranią panującej opinii i nastroju; przed skłonnością społeczeństwa do narzucania za pomocą innych środków niż kary prawne swoich własnych idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie godzą; do krępowania rozwoju lub, jeśli można, zapobiegania powstaniu jakiejkolwiek indywidualności nie stosującej się do jego zwyczajów oraz do zmuszania wszystkich charakterów, aby się kształtowały na jego modłę. Istnieje granica uprawnionego naruszania niezależności jednostki przez opinię ogółu i znalezienie tej granicy oraz utrzymanie jej wbrew wszelkim zakusom jest równie koniecznym warunkiem należytego układu stosunków ludzkich, co ochrona przed politycznym despotyzmem. (...)
Celem niniejszego szkicu jest stwierdzenie jednej bardzo prostej zasady, która winna przyświecać wszelkim próbom kontrolowania lub przymuszania jednostki przez społeczeństwo, bez względu na to, czy używa ono siły fizycznej w postaci sankcji prawnych, czy też przymusu moralnego opinii publicznej. Zasada ta brzmi, że jedynym celem usprawiedliwiającym ograniczenie przez ludzkość, indywidualnie lub zbiorowo, swobody działania jakiegokolwiek człowieka jest samoobrona, że jedynym celem, dla osiągnięcia którego ma się prawo sprawować władzę nad członkiem cywilizowanej społeczności wbrew jego woli, jest zapobieżenie krzywdzie innych. Jego własne dobro, fizyczne lub moralne, nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem. Nie można go zmusić do uczynienia lub zaniechania czegoś, ponieważ tak będzie dla niego lepiej, ponieważ to go uszczęśliwi, ponieważ zdaniem innych osób będzie to mądrym lub nawet słusznym postępkiem. Są to poważne powody, by go napominać, przemawiać mu do rozumu, przekonywać go lub prosić, lecz nie, by go zmuszać lub karać w razie, gdyby nas nie słuchał. Aby to ostatnie było usprawiedliwione, postępowanie, od którego chcemy go odwieść, musi zmierzać do wyrządzenia krzywdy komuś innemu. Każdy jest odpowiedzialny przed społeczeństwem jedynie za tę część swego postępowania, która dotyczy innych. W tej części, która dotyczy wyłącznie jego samego, jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem.
Zbyteczną rzeczą jest może mówić, że ta doktryna może się stosować tylko do ludzi dojrzałych. Nie mówimy o dzieciach lub młodzieży poniżej wieku, w którym prawo uznaje mężczyzn i kobiety za pełnoletnich. Ci, którzy potrzebują jeszcze opieki, muszą być chronieni przed swoimi własnymi czynami tak samo, jak przed zewnętrznym obrażeniem. Z tego samego powodu możemy pominąć te zacofane społeczeństwa, w których cały szczep uważać można za niepełnoletni. Początkowe przeszkody, jakie napotyka na swej drodze spontaniczny postęp, są tak wielkie, że rzadko wybiera się środki do ich pokonania; a władca ożywiony duchem reformatorskim ma prawo używać wszelkich sposobów do osiągnięcia nieosiągalnego może na innej drodze celu. Despotyzm jest uprawnioną metodą rządzenia barbarzyńcami, byleby miał na celu polepszenie ich losu i usprawiedliwił swoje środki rzeczywistym osiągnięciem tego celu. Wolność jako zasada nie ma zastosowania do stanu rzeczy poprzedzającego okres, w którym ludzie stali się zdolni do przeprowadzania reform na drodze swobodnej dyskusji między równymi. Aż do tej chwili nie ma dla nich nic lepszego niż ślepe posłuszeństwo dla jakiegoś Akbara lub Karola Wielkiego, jeśli mają szczęście go znaleźć. Ale gdy tylko ludzie nauczyli się dochodzić do ulepszeń za pomocą przekonywania lub namawiania (faza, w którą wkroczyły wszystkie narody, którymi będziemy się tutaj zajmować), przymus jako środek użyty dla ich własnego dobra, czy to bezpośrednio, czy w formie przykrości i kar za krnąbrność, staje się niemożliwy do przyjęcia i daje się usprawiedliwić tylko wtedy, gdy jest stosowany w obronie bezpieczeństwa innych ludzi.
(...) Utrzymuję, że te interesy uprawniają do poddania własnej samorzutnej woli jednostki kontroli zewnętrznej tylko w zakresie tych czynów, które wpływają na interesy innych ludzi. Jeśli ktoś wyrządzi szkodę innym, to mamy prima facie powód do ukarania go na mocy prawa lub, gdy kary prawnej nie da się zastosować, za pomocą ogólnej nagany. Istnieje również wiele czynów korzystnych dla innych, do których można go słusznie zmusić - jak na przykład do składania zeznań w sądzie, do uczestnictwa we wspólnej obronie lub jakiejś innej zbiorowej pracy niezbędnej dla społeczeństwa, które go chroni, oraz do wyświadczania pewnych indywidualnych dobrodziejstw, takich jak ocalenie życia bliźniemu lub interwencja w celu ochrony bezbronnych przed złym traktowaniem - rzeczy, za zaniechanie których może być słusznie odpowiedzialny przed społeczeństwem, w razie gdy zrobienie ich jest oczywistym obowiązkiem człowieka. Osobnik może zaszkodzić innym nie tylko czynem ale i bezczynnością i w każdym z tych wypadków słusznie odpowiada przed nimi za szkodę. Co prawda w drugim z tych wypadków trzeba być o wiele ostrożniejszym ze stosowaniem przymusu niż w pierwszym. Regułą jest pociąganie każdego do odpowiedzialności za szkodzenie innym; pociąganie go do odpowiedzialności za to, że nie zapobiegł złu, jest, stosunkowo biorąc, wyjątkiem. Jest jednak wiele wypadków dostatecznie jasnych i dostatecznie poważnych, by ten wyjątek usprawiedliwić. (...)
(...) To więc jest właściwą dziedziną ludzkiej wolności. Obejmuje ona, po pierwsze, wewnętrzną sferę świadomości: żądanie wolności sumienia w najszerszym znaczeniu tego słowa; wolności myśli i uczucia; absolutnej swobody opinii i osądu we wszystkich przedmiotach praktycznych lub filozoficznych, naukowych, moralnych lub teologicznych. Mogłoby się wydawać, że wolność wyrażania i ogłaszania opinii wynika z innej zasady, gdyż wchodzi w skład tej części postępowania jednostki, która dotyczy innych ludzi; ale ponieważ jest prawie równie doniosła, jak sama wolność myśli, i opiera się w dużej mierze na tych samych podstawach, jest w praktyce od niej nieodłączna. Po drugie, zasada ta wymaga swobody gustów i zajęć; opracowania planu naszego życia zgodnie z naszym charakterem; działania jak nam się podoba, pod warunkiem ponoszenia konsekwencji, jakie mogą nastąpić - bez żadnej przeszkody ze strony naszych bliźnich, dopóki nasze czyny im nie szkodzą, choćby nawet uważali nasze postępowanie za głupie, przewrotne lub niesłuszne. Po trzecie, z tak pojętej swobody każdej jednostki wynika swoboda, w tych samych granicach, do zrzeszania się jednostek; swoboda łączenia się w każdym celu nie przynoszącym szkody innym, przy czym przypuszczamy, że zrzeszające się osoby są pełnoletnie i nie są zmuszone lub zwiedzione.
Żadne społeczeństwo, w którym swobody te nie są, na ogół biorąc, szanowane, nie jest wolne, bez względu na formę jego rządu; i żadne społeczeństwo me jest całkowicie wolne, jeśli nie są one w nim uznawane bez żadnych absolutnie zastrzeżeń. Jedyną swobodą zasługującą na to miano jest swoboda dążenia do własnego dobra na swój własny sposób, o ile nie usiłujemy pozbawić innych ich dobra lub przeszkodzić im w jego osiągnięciu. Każdy winien sam pilnować swego zdrowia cielesnego, umysłowego i duchowego. Ludzkość zyskuje więcej; pozwalając każdemu żyć wedle jego upodobania, niż zmuszając każdego, by żył wedle upodobania pozostałych. (...)
Rozdział II
O wolności myśli i słowa
(...) Możemy przypuścić, że zbyteczne teraz będą argumenty przeciw władzy prawodawczej lub wykonawczej, która by, nie utożsamiając swoich interesów z interesami ludu, zalecała mu opinie i decydowała, jakie doktryny lub argumenty mogą dochodzić do jego uszu. (...) Przypuśćmy zatem, że rząd jest tego samego, co naród, zdania i nigdy nie myśli o stosowaniu żadnego przymusu inaczej jak za jego zgodą. Ale odmawiam ludowi prawa do stosowania takiego przymusu, czy to własnymi siłami, czy też za pośrednictwem rządu. Sama władza tego rodzaju jest nieprawowita. Najlepszy rząd nie ma do niej większego prawa niż najgorszy. Jest ona tak samo lub bardziej jeszcze szkodliwa, gdy się ją sprawuje zgodnie z głosem opinii publicznej niż wbrew niemu. Gdyby cała ludzkość z wyjątkiem jednego człowieka sądziła to samo i tylko ten jeden człowiek był odmiennego zdania, ludzkość byłaby równie mało uprawniona do nakazania mu milczenia, co on, gdyby miał po temu władzę, do zamknięcia ust ludzkości. Gdyby opinia była osobistym mieniem mającym wartość jedynie dla właściciela, gdyby zakaz jej wyznawania był tylko krzywdą prywatną, istniałaby pewna różnica między wyrządzeniem tej krzywdy tylko kilku lub też wielu osobom. Ale szczególnie złą stroną zmuszania opinii do milczenia jest to, że ograbia ono cały rodzaj ludzki; zarówno przyszłe pokolenia jak współczesnych, a tych, którzy się nie godzą z daną opinią, bardziej jeszcze niż tych, którzy ją głoszą. Jeśli ta opinia jest słuszna, pozbawia się ich sposobności dojścia do prawdy; jeśli niesłuszna, tracą coś, co jest niemal równie wielkim dobrodziejstwem: jaśniejsze zrozumienie i żywszą świadomość prawdy wywołane przez jej kolizję z błędem.
Musimy rozważyć osobno te dwie hipotezy, gdyż każdej z nich odpowiada inna część rozumowania. Nie możemy nigdy być pewni, że opinia, którą usiłujemy kneblować, jest fałszywa; a gdybyśmy byli tego pewni, zakneblowanie jej byłoby nadal złem.
Po pierwsze, opinia, którą próbujemy zagłuszyć za pomocą autorytetu, może być prawdziwą. Ci, którzy pragną ją zagłuszyć, przeczą, rzecz jasna, jej prawdziwości, ale nie są nieomylni. Nie mają prawa rozstrzygać tej kwestii dla całej ludzkości i nie pozwalać żadnej innej osobie na wyrobienie sobie o niej sądu. Ludzie, którzy odmawiają wysłuchania opinii, ponieważ są pewni jej fałszywości, zakładają, że ich pewność równa się pewności absolutnej. Wszelkie przecinanie dyskusji jest zakładaniem nieomylności. Możemy oprzeć jego potępienie na tym pospolitym argumencie, który nie traci siły z racji swej pospolitości.
Na nieszczęście dla rozsądku ludzi fakt ich omylności, zawsze uwzględniany w teorii, daleki jest jeszcze od wpływania na ich sądy praktyczne, gdyż podczas gdy każdy wie dobrze, że jest omylny, niewielu uważa za konieczne zabezpieczyć się przed skutkami własnej omylności lub przypuścić, że jakaś opinia uważana przez nich za bardzo pewną może być przykładem błędów, które, jak przyznają, mogą popełniać. Władcy absolutni lub inni rządzący przyzwyczajeni do bezgranicznego szacunku mają zwykle tę bezwzględną wiarę w słuszność swoich opinii w każdym niemal przedmiocie. Ludzie w szczęśliwszym położeniu, których opinie są czasem zwalczane a błędy wytykane, polegają z całą pewnością tylko na tych swoich opiniach, które są podzielane przez całe ich otoczenie lub przez osoby, których zdanie poważają; gdyż człowiek wierzy zazwyczaj w nieomylność "świata" na ogół proporcjonalnie do braku zaufania do swego własnego sądu. Świat zaś oznacza dla każdego osobnika tę jego część, z którą się styka - jego partię, sektę, kościół lub klasę społeczną: w porównaniu z tym można nazwać niemal liberalnym i wielkodusznym człowieka, którego świat obejmuje jego kraj lub epokę. Świadomość, że inne wieki, kraje, sekty, kościoły, klasy i partie sądziły i nawet teraz sądzą wręcz odwrotnie, nie podważa bynajmniej jego wiary w ten zbiorowy autorytet. Zrzuca on na swój własny świat odpowiedzialność za słuszność swych przekonań odrzucanych przez światy innych ludzi; i nigdy nie przejmuje się faktem, że czysty przypadek zadecydował, w którym z tych licznych światów pokładać będzie zaufanie i że te same przyczyny, które uczyniły go anglikaninem w Londynie, zrobiłyby z niego buddystę lub wyznawcę Konfucjusza w Pekinie. Jednakże jest rzeczą samą przez się zrozumiałą, której żadna liczba argumentów nie może uczynić bardziej oczywistą, że epoki nie są bardziej nieomylne od jednostek, ponieważ każdy wiek wypowiadał wiele opinii uznanych przez następne wieki nie tylko za fałszywe, ale i za niedorzeczne; i to pewna, że wiele opinii rozpowszechnionych obecnie będzie odrzuconych przez wieki przyszłe, podobnie jak teraźniejszość odrzuca wiele sądów rozpowszechnionych niegdyś. (...)
(...) Istnieje olbrzymia różnica między uznawaniem opinii za prawdziwą, ponieważ nie została odparta mimo wielu sposobności do jej zwalczania, a zakładaniem jej prawdy w celu niedopuszczenia do jej odparcia. (...)
(...) Dlaczegóż zatem, na ogół biorąc, przeżywają wśród ludzi rozumne opinie i rozumne postępowanie? Jeśli ta przewaga istnieje rzeczywiście - a musi tak być, gdyż w przeciwnym razie sprawy ludzkie znajdowałyby się zawsze w rozpaczliwym niemal stanie - zawdzięczamy ją pewnej właściwości ludzkiego umysłu będącej źródłem wszystkiego, co w człowieku szacunku jest godne, czy to z intelektualnego, czy z moralnego punktu widzenia, a mianowicie zdolności poprawienia swych błędów. Człowiek może prostować swoje pomyłki za pomocą dyskusji i doświadczenia. Samo doświadczenie nie wystarcza, musi mu towarzyszyć dyskusja wskazująca, w jaki sposób je tłumaczyć. Błędne opinie i praktyki ustępują stopniowo przed faktem i argumentem; ale fakty i argumenty muszą być umysłowi przedstawione, jeśli mają wywołać jakiś skutek. Bardzo nieliczne fakty są zrozumiałe bez komentarza wyjaśniającego ich znaczenie. Ponieważ więc cała wartość ludzkich sądów zależy od tej jednej właściwości, że jesteśmy w stanie je skorygować, gdy są błędne, możemy polegać na nich tylko wtedy, gdy mamy pod ręką środki do ich skorygowania. Weźmy człowieka, którego sąd istotnie zasługuje na zaufanie, i zapytajmy, dlaczego mu ufamy? Dlatego że nie odrzucał krytyki swojej opinii i postępowania. Dlatego że zwykł przysłuchiwać się wszystkiemu, co mogło być powiedziane przeciw niemu, korzystając z tego, co było słuszne, i wyjaśniając sobie, a przy sposobności i innym, błędność tego, co było błędne. Dlatego że czuł, że jedyną drogą do całkowitego opanowania jakiegoś przedmiotu jest wysłuchanie wszystkiego, co o nim mogą powiedzieć osoby najrozmaitszych przekonań, i przestudiowanie wszystkich punktów widzenia, z których mogą go rozpatrywać wszelkiego rodzaju umysły. Żaden mądry człowiek nie nabył swojej mądrości w inny sposób i zdobywanie mądrości na innej drodze nie zgadza się z naturą ludzkiego intelektu. Stały zwyczaj poprawiania i uzupełniania swojej własnej opinii przez porównywanie jej z opiniami innych nie tylko nie prowadzi do chwiejności i niepewności przy stosowaniu jej w praktyce, lecz jest jedyną stalą podstawą do słusznego jej ufania; gdyż znając wszystko, co mu, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zarzucić można i zająwszy swoje stanowisko wobec wszystkich przeciwników - wiedząc, że szukał zarzutów i trudności, zamiast ich unikać, i nie wyłączał żadnego światła, które mogłoby być rzucone z jakiejkolwiek strony na dany przedmiot - ma prawo uważać, że sąd jego jest lepszy od sądu jakiejkolwiek osoby lub zbiorowiska osób, które nie przeszłyby przez podobny proces.
Nie jest zbyt wielkim żądaniem, by to różnorodne zbiorowisko niewielu mądrych i wielu głupich jednostek zwane publicznością poddało się temu, co najmądrzejsi ludzie, ci którzy mają największe prawo ufać swym sądom, uznają za konieczne dla usprawiedliwienia swojej ufności. (...)
W naszym wieku - który opisywano jako wiek "pozbawiony wiary, lecz żywiący strach przed sceptycyzmem" - w którym ludzie są pewni nie tyle prawdziwości swych opinii, ile tego, że nie wiedzieliby, co bez nich począć - wymaganie opinii, by ją chroniono przed publicznymi napadami, opiera się nie tyle na jej prawdziwości, ile na jej znaczeniu dla społeczeństwa. Istnieją rzekomo pewne wierzenia tak pożyteczne, że nie powiem niezbędne, dla osiągnięcia pomyślności, iż popieranie ich jest takim samym obowiązkiem rządów jak ochrona wszelkich innych interesów społeczeństwa. (...) Ten sposób myślenia usprawiedliwia ograniczanie dyskusji nie z punktu widzenia prawdziwości doktryn, lecz ich użyteczności, i łudzi się, że na tej drodze uniknie odpowiedzialności podawania się za nieomylnego sędziego opinii. (...) Zdaniem nie złych, lecz najlepszych ludzi żadne wierzenie, które się mija z prawdą, nie może być istotnie użyteczne; i czy można powstrzymać takich ludzi od tej wymówki, gdy są oskarżeni o odrzucanie jakiejś doktryny uznanej przez innych za użyteczną, lecz uważanej przez nich za fałszywą? Ci, którzy skłaniają się do przyjętych opinii, wyciągają wszelką możliwą korzyść z tej wymówki; oni nie traktują kwestii użyteczności tak, jakby ją można było całkowicie oddzielić od kwestii prawdziwości; przeciwnie, utrzymują że znajomość ich doktryny lub wiara w nią jest nieodzowna przede wszystkim dlatego, że to jest prawda. Nie może być uczciwej dyskusji w kwestii użyteczności, gdy tylko jedna strona może używać tak potężnego argumentu. W samej rzeczy, gdy prawo lub nastroje publiczności nie pozwalają roztrząsać prawdziwości opinii, nie tolerują również zaprzeczania jej użyteczności. Co najwyżej godzą się na pewne złagodzenie bądź absolutnej konieczności uznawania tej opinii, bądź potępienia za jej odrzucanie. (...)
Nie można zbyt często przypominać ludzkości, że żył niegdyś człowiek imieniem Sokrates, który popadł w pamiętną kolizję z prawowitą władzą i publiczną opinią swej epoki. Urodzony w wieku i kraju, który wydał wielu wielkich ludzi, został on nam odmalowany jako najcnotliwszy człowiek swego wieku przez tych, którzy tak jego, jak i swoje czasy najlepiej znali; podczas gdy my znamy go jako głowę i prototyp wszystkich następujących po nim nauczycieli cnoty, jako źródło zarówno wzniosłych natchnień Platona jak i rozumnego utylitaryzmu Arystotelesa, i maestri di color che sanno, tych dwóch zdrojów tak etycznej jak i wszelkiej innej filozofii. Ten uznany mistrz wszystkich wybitnych myślicieli, którzy po nim przyszli - którego sława rosnąca nadal po upływie przeszło dwóch tysięcy lat przyćmiewa prawie resztę imion uświetniających jego rodzinne miasto - został skazany na śmierć przez swych współobywateli, na mocy orzeczenia sądowego, za bezbożność i niemoralność. Za bezbożność dlatego, że odrzucał bogów uznanych przez państwo; w samej rzeczy oskarżyciel jego twierdził (patrz Obrona Sokratesa), że on w ogóle w żadnych bogów nie wierzył. Za niemoralność dlatego, że "psuł młodzież" swymi doktrynami i pouczeniami. Mamy wszelkie powody do sądzenia, że trybunał uczciwie uznał go za winnego i skazał na śmierć jako zbrodniarza człowieka, który prawdopodobnie zasłużył się ludzkości więcej, niż ktokolwiek z jego współczesnych.
Przejdźmy teraz do jedynego innego przykładu krzyczącej niesprawiedliwości sądowej, której wspomnienie po historii skazania Sokratesa nie będzie obniżeniem naszych uczuć - do zdarzenia, które miało miejsce na Kalwarii przed osiemnastu j przeszło wiekami. Człowiek, który pozostawił w pamięci świadków jego życia i rozmów takie wrażenie swej moralnej wyższości, że osiemnaście następnych wieków składało mu hołd jako Wszechmogącemu we własnej osobie, został haniebnie skazany na śmierć jako kto? Jako bluźnierca. Ludzie nie tylko zapoznali swego dobroczyńcę, ale zobaczyli w nim antytezę tego, czym był i potraktowali go jako potwora bezbożności, za co z kolei sami zostali takimi potworami nazwani. Uczucia, z którymi ludzkość spogląda teraz na te godne pożałowania wypadki, a szczególniej na drugi z nich, czynią jej sąd o ich nieszczęśliwych sprawcach krańcowo niesprawiedliwym. Nie byli to według wszelkich pozorów źli ludzie - nie gorsi od innych, lecz raczej odwrotnie, ludzie, którzy odczuwali żywo, a nawet trochę bardziej niż żywo, religijne, moralne i patriotyczne uczucia swego wieku i narodu; właśnie ten typ człowieka, który we wszystkich epokach, nie wyłączając naszej, ma wszelkie szansę prowadzenia nieskazitelnego i otoczonego ogólnym szacunkiem życia. Arcykapłan, który rozdarł swoje szaty, gdy padły słowa stanowiące, zgodnie ze wszystkimi pojęciami jego kraju, największe przewinienie, był według wszelkiego prawdopodobieństwa równie szczery w swojej grozie i oburzeniu, jak jest nim dzisiaj ogół czcigodnych i bogobojnych ludzi w swoich uczuciach moralnych i religijnych; a wielu z tych, którzy wzdrygają się na wspomnienie jego postępowania, uczyniłoby to samo, gdyby urodzili się jako Żydzi w jego epoce. Prawowierni chrześcijanie skłonni do sądzenia, że ci, którzy ukamienowali pierwszych męczenników, gorszymi od nich byli ludźmi, powinni przypomnieć sobie, że jednym z tych prześladowców był święty Paweł. (...)
(...) Nie może być wielkim myślicielem ten, kto nie uznaje, że obowiązkiem jego jako myśliciela jest iść za intelektem bez względu na to, do jakich wniosków może on doprowadzić. Prawda zyskuje więcej nawet na błędach kogoś, kto po należytych studiach i przygotowaniu myśli samodzielnie, niż na prawdziwych opiniach tych, którzy je wyznają, ponieważ nie pozwalają sobie na myślenie. Swoboda myśli nie jest potrzebna głównie lub jedynie do wytwarzania wielkich myślicieli; przeciwnie, jest ona równie, a może bardziej, niezbędna dla przeciętnych ludzkich istot, gdyż pozwala im wznieść się na poziom umysłowy, do osiągnięcia którego są zdolne. Wielcy myśliciele pojawiali się nieraz i mogą pojawić się znowu w atmosferze niewoli duchowej. Ale żaden naród nie rozwijał ani nie rozwinie nigdy intelektualnej działalności w takiej atmosferze. Tam gdzie jakiś naród rozwijał ją chwilowo, mógł to czynić dlatego, że wyzbywał się na jakiś czas obawy przed innowierczymi rozmyślaniami. Tam gdzie istnieje milcząca umowa, że nie należy spierać się o zasady, gdzie dyskusja w największych kwestiach, jakie mogą zajmować ludzkość, uważana jest za zamkniętą, nie możemy się spodziewać tego ogólnego wysokiego poziomu działalności umysłowej, który wyróżniał pewne okresy historyczne. Gdy dysputa pomijała przedmioty dość wielkie i doniosłe by mogły wzniecić entuzjazm, nie doprowadzała ona nigdy do powszechnego ożywienia umysłowego i nie dawała podniety, która by podniosła nawet osoby najbardziej przeciętnym intelekcie do godności istot myślących. Przykładem takiego ożywienia w Europie jest okres następujący bezpośrednio po Reformacji; za drugi przykład, choć ograniczony do kontynentu i do bardziej oświeconej klasy, może służyć ruch umysłowy w drugiej połowie osiemnastego wieku; a trzecim jest krótszy jeszcze okres intelektualnej fermentacji w Niemczech za czasów Goethego i Fichtego. Okresy te różniły się wielce w poszczególnych rozwijanych przez nie opiniach, lecz podobne były do siebie w tym, że podczas nich uwolniono się z jarzma autorytetu. W każdym z nich stary despotyzm duchowy został obalony, i żaden inny nie zajął jego miejsca. Impuls dany w ciągu tych trzech okresów zrobił z Europy to, czym jest ona obecnie. Każde ulepszenie czy to ludzkiego umysłu, czy też instytucji można przypisać jednemu z nich. Od pewnego czasu dużo przemawia za tym, że te trzy impulsy przestały już działać i nie możemy oczekiwać nowego wzlotu, póki nie utwierdzimy na nowo naszej duchowej swobody.
Przejdźmy teraz do drugiej części naszego rozumowania i odrzucając przypuszczenie, że niektóre z przyjętych opinii mogą być fałszywe, załóżmy, że są prawdziwe i zbadajmy, jaka jest prawdopodobna wartość ich wyznawania, gdy nie są szczerze i swobodnie rozważane. Jakkolwiek niechętnie człowiek mający silne przekonanie może dopuszczać możliwość, że opinia jego jest fałszywa, powinien się zastanowić nad tym, że choćby ona była prawdziwa, będzie wyznawana jako martwy dogmat, a nie jako żywa prawda, jeśli nie stanie się przedmiotem gruntownej, częstej i śmiałej dyskusji.
Istnieją ludzie (na szczęście nie tak już liczni jak dawniej), którzy sądzą, że wystarczy, jeśli ktoś przystaje bez zastrzeżeń na to, co oni za prawdę uważają, choć nie ma pojęcia o podstawie tej opinii i nie mógłby jej obronić przed najbardziej powierzchownymi zarzutami. Tacy ludzie, jeśli raz wyjednają u władz nauczanie ich wyznania wiary, sądzą naturalnie, że zezwolenie na podawanie go w wątpliwość nie przyniesie nic dobrego, a nawet pewną szkodę. Tam, gdzie ich wpływ przeważa, uniemożliwiają oni prawie rozumne i rozważne odrzucenie przyjętej opinii, choć może ona być nadal odrzucana nierozważnie i bez znajomości rzeczy; gdyż rzadko udaje się całkowicie wykluczyć dyskusję, a gdy się ona raz zacznie, wierzenia nie oparte na przekonaniu ustępują łatwo przed najlżejszym pozorem dowodu. Jeśli zaś wykluczymy tę możliwość i przypuścimy, że prawdziwa opinia stale tkwi w umyśle, ale tkwi jako przesąd, jako wierzenie niezależne od rozumowania, głuche na wszelkie argumenty - nie jest to właściwy sposób wyznawania prawdy przez rozumną istotę. Nie poznaje się prawdy na tej drodze. Prawda tak wyznawana jest jednym przesądem więcej, przypadkowo czepiającym się słów, które głoszą prawdę.
Jeśli powinno się rozwijać umysł i zdolność sądu u ludzi - rzecz, której przynajmniej protestanci się nie sprzeciwiają - to na czym lepiej może je ktoś ćwiczyć jak nie w sprawach, które go tak mocno obchodzą, że uważa się za konieczne, by miał na nie swój pogląd? Jeśli rozwijanie wiedzy polega głównie na jednej rzeczy, to jest nią niechybnie poznawanie uzasadnień własnych poglądów. Cokolwiek ludzie myślą w przedmiotach, o których jest rzeczą największej wagi sądzić słusznie, powinni być zdolni do obrony swego zdania przynajmniej przed pospolitymi zarzutami. Ale ktoś może powiedzieć: "Niech ich nauczą uzasadnień ich poglądów. Z tego, że nigdy nie słyszą polemiki na ich temat, nie wynika jeszcze, że muszą je powtarzać jak papugi. Osoby uczące się geometrii nie uczą się po prostu twierdzeń na pamięć, lecz rozumieją je i uczą się ich na przykładach; i byłoby niedorzecznością powiedzieć, że nie znają zasad prawd geometrycznych, dlatego, że nie słyszą nigdy by im ktoś przeczył i usiłował je obalić". Bez wątpienia; i taka nauka wystarcza w przedmiotach takich jak matematyka, gdzie nie ma nic do powiedzenia o odwrotnej stronie danej kwestii. Dowody na korzyść prawd matematycznych mają tę szczególną właściwość, że całe rozumowanie jest jednostronne. Nie ma tu zarzutów ani odpowiedzi na zarzuty. Ale w każdym przedmiocie, w którym różnica zdań jest możliwa, prawda zależy od ustalenia równowagi między dwoma sprzecznymi dowodzeniami. Nawet w naukach przyrodniczych istnieje zawsze jakieś inne możliwe wyjaśnienie tych samych faktów; jakaś teoria geocentryczna zamiast heliocentrycznej, jakiś flogiston zamiast tlenu; i należy wykazać, dlaczego ta druga teoria nie może być prawdziwa; a dopóki tego nie wykazano i dopóki nie wiemy, w jaki to wykazano sposób, nie rozumiemy podstaw naszej opinii. Gdy jednak zwrócimy się do przedmiotów nieskończenie bardziej skomplikowanych, do moralności, religii, polityki, stosunków społecznych i zadań życiowych, trzy czwarte argumentów na korzyść każdej spornej opinii polega na rozpraszaniu pozorów przemawiających za jakąś odmienną opinią. (...)
(...) Praktyka ta jest tak niezbędna do zrozumienia kwestii społecznych i moralnych, że jeśli jakaś doniosła prawda nie znajduje przeciwników, trzeba ich sobie wyobrazić i zapatrzyć ich w najsilniejsze argumenty, jakie najsprytniejszy adwokat diabła może wynaleźć.
Nieprzyjaciel wolności słowa mógłby powiedzieć w celu zmniejszenia siły tych uwag, że nie ma żadnej konieczności, by ludzkość znała i wiedziała wszystko, co mogą powiedzieć za lub przeciw jej opiniom filozofowie i teologowie. Że zwykłym ludziom nie jest potrzebna zdolność wykazania nieścisłości lub błędów przemyślnego oponenta. Że wystarczy, jeśli zawsze jest ktoś zdolny do udzielenia odpowiedzi obalającej wszystko, co mogłoby wprowadzić w błąd osoby niewykształcone. Że proste umysły, które nauczyły się oczywistych zasad wpajanych w nie prawd, mogą zaufać autorytetowi co do reszty, a zdając sobie sprawę z tego, że nie mają dostatecznej wiedzy ani talentu do rozwiązywania każdej trudności, którą można by wysunąć, mogą zadowolić się przeświadczeniem, że wszystkie wysunięte trudności zostały już lub mogą być pokonane przez osoby specjalnie do tego uzdolnione.
Nawet przyznając temu poglądowi na nasz przedmiot całą słuszność, jaką mogą mu przypisać ludzie najłatwiej zadowalający się najsłabszym zrozumieniem prawdy, w którą wierzą, nie osłabiamy przez to bynajmniej argumentów przemawiających za wolnością słowa. Gdyż nawet ta doktryna uznaje prawo ludzi do uzasadnionej pewności, że wszystkie zarzuty zostały w zadowalający sposób odparte; a jak mają być odparte, jeśli to, co wymaga odpowiedzi, nie jest wypowiedziane? lub w jaki sposób można uznać odpowiedź za zadowalającą, jeśli przeciwnicy nie mają sposobności do wykazania, że jest ona niezadowalająca? Jeśli nie ogół, to przynajmniej filozofowie i teologowie, którzy mają rozwiązać trudności, muszą zapoznać się z tymi trudnościami w ich najzawilszej formie; a nie można tego dokonać; jeśli nie są one swobodnie przedstawiane w najkorzystniejszym dla nich świetle. (...)
Gdyby jednak szkodliwe działanie braku wolności słowa, w wypadku gdy przyjęte opinie są prawdziwe, ograniczało się do trzymania ludzi w nieświadomości podstaw tych opinii, można by pomyśleć, że jest to zło intelektualne, ale nie moralne i nie zmniejsza wartości wpływu tych opinii na charakter. Faktem jest jednak, że bez dyskusji zapomina się nie tylko uzasadnienia danej opinii, ale także aż nazbyt często jej znaczenia. Słowa, które ją wyrażają, przestają zaszczepiać idee, do przekazywania których były pierwotnie użyte, lub zaszczepiają tylko drobną ich cząstkę. Zamiast jasnego pojęcia i żywej wiary pozostaje tylko kilka mechanicznie powtarzanych frazesów; lub też zachowuje się tylko łupina i plewa znaczenia, którego subtelniejsza treść już wywietrzała. Nie można zbyt gorliwe studiować i rozważać obszernego rozdziału historii ludzkości, który wypełnia ta sprawa.
Ilustracją tego jest doświadczenie wszystkich niemal etycznych doktryn i religijnych wyznań wiary. Są one wszystkie pełne znaczenia i żywotności dla tych, którzy je tworzą i dla bezpośrednich uczniów twórców. Znaczenie ich wywiera niesłabnący wpływ i uświadamia się nawet coraz żywiej, dopóki trwa walka o uzyskanie dla danej doktryny lub wyznania wiary przewagi nad innymi wierzeniami. W końcu doktryna albo bierze górę i staje się powszechnie przyjętą opinią, albo przestaje się rozwijać; utrzymuje się na zdobytym terenie, lecz nie szerzy się dalej. Gdy jeden z tych dwóch rezultatów staje się widoczny, polemika w tym przedmiocie cichnie i stopniowo zamiera. Doktryna zajęła swoje miejsce, jeśli nie jako przyjęta opinia, to jako jedna z uznanych sekt lub odłamów opinii; ci, którzy ją wyznają, przeważnie odziedziczyli ją, a nie przyjęli; a przejście od jednej doktryny do drugiej mało zaprząta myśli ich nauczycieli, gdyż staje się zdarzeniem wyjątkowym. Zamiast, jak z początku, być stale gotowym albo bronić się przed światem, albo go nawracać, na swoją wiarę, godzą się oni z losem i ani nie słuchają, o ile to możliwe, argumentów przeciw swemu wyznaniu wiary, ani nie niepokoją innowierców (jeśli są jacy) argumentami na jego korzyść. Od tego czasu datuje się zwykle osłabienie żywotności doktryny. Słyszymy często narzekania nauczycieli rozmaitych wyznań na trudność utrzymania w umysłach wierzących jasnego pojęcia prawdy formalnie przez nich wyznawanej, tak by mogła ona przeniknąć uczucia i rzeczywiście kierować postępowaniem. Nie słychać uskarżania się na tę trudność, gdy wyznanie walczy jeszcze o swoją egzystencję; nawet słabsi bojownicy wiedzą wtedy i czują za co walczą i rozumieją różnicę między swym wyznaniem a innymi doktrynami. W tej fazie egzystencji każdego wyznania wiary spotykamy często ludzi, którzy uprzytomnili sobie jego podstawowe zasady we wszystkich formach myśli, którzy rozważyli i rozpatrzyli wszystkie jego najważniejsze strony i przekonali się w całej pełni na sobie, jak zmienia się charakter pod wpływem głęboko przepojonego wiarą w to wyznanie umysłu. Gdy jednak staje się ono dziedzicznym i przyjmowanym biernie, a nie czynnie - gdy umysł nie jest już zmuszony w tym samym stopniu co na początku ćwiczyć swoje władze w kwestiach z tym wyznaniem związanych, istnieje coraz to silniejsza dążność do zapominania całej treści wierzenia z wyjątkiem formułek lub do przystawania na nie bezmyślnie i ospale, jakby się je przyjmowało na wiarę, bez konieczności uświadamiania go sobie lub wypróbowywania go na drodze osobistego doświadczenia, aż w końcu przestaje ono prawie wiązać się z duchowym życiem istoty ludzkiej. Wtedy zdarzają się wypadki, tak częste w naszym wieku, że stanowią niemal większość, w których wyznanie wiary pozostaje niejako poza obrębem umysłu, opancerzając go i umacniając przeciw wszelkim wpływom odwołującym się do wyższych pierwiastków naszej natury; przejawiając swoją siłę w niedopuszczaniu żadnego nowego i silnego przekonania, lecz nie dając sercu lub umysłowi nic poza pilnowaniem, by były puste. (...)
(...) Rozważaliśmy dotąd tylko dwa możliwe wypadki: że przyjęta opinia może być fałszywa, a przeto jakaś inna prawdziwa; albo że w razie prawdziwości przyjętej opinii konflikt z przeciwstawionym jej błędem jest niezbędny do jasnego pojmowania i głębokiego odczuwania zawartej w niej prawdy. Zdarza się jednak jeszcze jeden wypadek częstszy od poprzednio wymienionych: gdy nie ścierają się ze sobą dwie doktryny, jedna prawdziwa a druga fałszywa, lecz każda z nich zawiera połowę prawdy i dysydencka opinia jest potrzebna do uzupełnienia prawdy, której część tylko mieści się w przyjętej opinii. (...)
Tak na przykład w osiemnastym wieku, gdy prawie wszyscy ludzie wykształceni i wszyscy idący za nimi ludzie niewykształceni rozpływali się w podziwie dla tego, co nazywali cywilizacją i dla cudów nowożytnej nauki, literatury i filozofii i wielce przeceniając różnicę między ludami nowożytnych i starożytnych czasów; upajali się przeświadczeniem, że cała ta różnica była na ich korzyść - jakim zbawiennym wstrząsem okazały się dla nich paradoksy Rousseau, które wybuchły niby granaty, ruszając z posad zbitą masę jednostronnej opinii i zmuszając jej pierwiastki do łączenia się w lepsze formy i z dodatkowymi składnikami. Powszechnie przyjęte opinie nie były na ogół dalsze od prawdy niż opinie Rousseau; przeciwnie, były bardziej do niej zbliżone, zawierały więcej pozytywnej prawdy i znacznie mniej błędów. Niemniej znajdowała się w doktrynie Rousseau i wraz z nią popłynęła z prądem opinii pokaźna ilość tych właśnie prawd, których brakło opinii ogółu; i prawdy te stanowią osad, który pozostał, gdy powódź opadła. Większa wartość prostego życia, denerwujący i demoralizujący wpływ powikłań i obłudy cywilizowanego społeczeństwa, są to idee, które odkąd pisma Rousseau istnieją, zagnieździły się na stałe w wykształconych umysłach i z czasem wywołają należyty skutek, choć dzisiaj potrzebują jeszcze poparcia, i to poparcia czynem, gdyż słowa wypowiadane w tym przedmiocie straciły już prawie swoją siłę.
Dalej, w polityce jest niemal komunałem twierdzić, że zarówno partia ładu lub konserwatyzmu jak partia postępu lub reformy są niezbędne do zdrowego życia politycznego, dopóki jedna z nich nie rozszerzy do tego stopnia swego horyzontu umysłowego, że stanie się jednocześnie partią ładu i postępu, znającą i rozróżniającą, co należy zachować, a co wymieść. Jeśli opinie sprzyjające demokracji i arystokracji, własności i równości, współpracy i współzawodnictwu, zbytkowi i wstrzemięźliwości, towarzyskości i indywidualizmowi, wolności i dyscyplinie, oraz wszystkie inne stałe antagonizmy spotykane w praktyce życiowej nie będą wyrażane z równą swobodą oraz popierane i bronione z równym talentem i energią, nie oddamy sprawiedliwości obu składnikom każdej pary; jedna szala wagi będzie na pewno iść w górę, a druga opadać. W wielkich praktycznych sprawach życia prawda jest tak dalece kwestią godzenia i łączenia przeciwieństw, że bardzo nieliczni ludzie posiadają umysły dostatecznie bystre i bezstronne, by mogli do tego dopasowania choć w przybliżeniu poprawnie doprowadzić i musi ono być wynikiem zaciekłych starć między bojownikami walczącymi pod wrogimi sztandarami. Jeśli w którejkolwiek z tych wielkich właśnie wymienionych spornych kwestii jedna z tych dwóch opinii ma większe prawo od drugiej nie tylko do tolerancji, lecz do poparcia i zachęty, jest nią ta, która w danym czasie i miejscu uzyskała mniejszość głosów. Jest to opinia, która reprezentuje w chwili obecnej zaniedbane interesy, tę stronę ludzkiej pomyślności, której grozi niebezpieczeństwo otrzymania mniej, niż się jej należy. Zdaję sobie sprawę z tego, że w kraju naszym toleruje się różnice opinii w większości tych przedmiotów. Przytaczam je w celu wykazania za pomocą uznanych i licznych przykładów powszechności faktu, że w obecnym stanie ludzkiego intelektu tylko różnorodność opinii daje szansę uczciwego zbadania wszystkich stron prawdy. Gdy znajdują się osoby, które czynią wyłom w pozornej jednomyślności świata w jakimkolwiek przedmiocie, jest zawsze prawdopodobne - nawet jeśli świat ma słuszność - że oponenci mają coś na swoją obronę i że prawda straciłaby coś przez ich milczenie. (...)
Uznaliśmy zatem, że wolność opinii i jej wyrażania jest konieczna dla duchowego szczęścia ludzkości (od którego wszelka inna jej pomyślność zależy) z czterech odrębnych powodów, które teraz w krótkości streścimy.
Po pierwsze, jeśli zmuszamy jakąś opinię do milczenia, nie możemy być pewni, że nie jest ona prawdziwa. Zaprzeczać temu oznacza zakładać swoją własną nieomylność.
Po drugie, choćby opinia, której kazano zamilknąć, była błędem, może ona zawierać i zwykle zawiera cząstkę prawdy. Ponieważ ogólna lub panująca opinia w jakimkolwiek przedmiocie rzadko lub nigdy nie jest całą prawdą, reszta prawdy może do nas dotrzeć tylko dzięki kolizji między przeciwnymi opiniami.
Po trzecie, nawet jeśli przyjęta opinia jest całkowicie prawdziwa, lecz nie może ścierpieć, by ktoś ją mocno i poważnie zwalczał, będzie wyznawana przez większość tych, którzy ją przyjmują, podobnie jak przesąd, bez głębokiego zrozumienia lub odczucia jej uzasadnienia. I nie koniec na tym, lecz po czwarte, znaczenie samej doktryny zaginie lub osłabnie i utraci swój żywotny wpływ na postępowanie i charakter; dogmat stanie się czczą formalnością i zamiast skłaniać do dobrego, będzie tylko zajmować miejsce, nie dopuszczając do rozwijania się rzeczywistych i gorących przekonań wyrosłych z rozumu lub osobistego doświadczenia. (...)
Rozdział III
O
indywidualności jako jednym z elementów dobrobytu
Przedstawiliśmy powody nakazujące dbać o to, by ludzie mogli swobodnie wyrabiać sobie poglądy i wyrażać je bez niedomówień, oraz zgubne skutki wynikające dla intelektualnej a przez to i moralnej natury człowieka gdy ta swoboda nie jest zapewniona lub gdy walczy się o nią wbrew istniejącym zakazom. Zbadajmy teraz, czy te same powody nie wymagają, by ludzie mogli działać zgodnie ze swymi opiniami - wprowadzać je w życie bez przeszkody moralnej lub fizycznej ze strony swoich bliźnich, dopóki robią to na własne ryzyko. To ostatnie zastrzeżenie jest naturalnie niezbędne. Nikt nie utrzymuje, że czyny powinny korzystać z tej samej swobody co opinie. Przeciwnie, nawet opinie tracą swoje przywileje, gdy są wyrażane w takich okolicznościach, że stają się zachętą do szkodliwego czynu. (...) Ze względu na niedoskonały stan ludzkości zarówno pożyteczną jest rzeczą, by istniały różne opinie, jak i rozmaite sposoby życia, by zostawiano różnorodnym charakterom wolne pole, pod warunkiem niewyrządzania bliźnim krzywdy; i by wartość różnych trybów życia uwidoczniła się w praktyce, gdy ktoś uważa za stosowne je wypróbować. Krótko mówiąc, jest rzeczą pożądaną, by indywidualność przejawiała się w sprawach, które nie dotyczą przede wszystkim innych. Tam gdzie regułą postępowania nie jest własny charakter, lecz tradycje lub zwyczaje innych ludzi, brak jednego z głównych składników ludzkiego szczęścia i najważniejszego składnika indywidualnego i społecznego postępu.
Największą trudnością, jaką spotykamy przy wysuwaniu tej zasady, nie jest ocena środków prowadzących do uznanego celu, lecz obojętność ludzi dla samego celu. Gdyby rozumiano, że swobodny rozwój indywidualności jest jednym z zasadniczych składników dobrobytu; że jest to nie tylko element współrzędny z tym wszystkim, co nazywamy cywilizacją, wykształceniem, wychowaniem i kulturą, lecz także niezbędna część i warunek tych rzeczy, nie byłoby niebezpieczeństwa zlekceważenia wolności i nie przedstawiałoby wielkiej trudności wyznaczenie granicy między nią a kontrolą społeczną. Ale zło tkwi w tym, że zwykły sposób myślenia nie uznaje wewnętrznej wartości indywidualnej samorzutności i nie ma dla niej żadnych względów. Większość jest zadowolona z dzisiejszych metod postępowania ludzkości (gdyż są one jej dziełem) i nie może pojąć, dlaczego by te metody nie miały być dostatecznie dobre dla każdego; a ponadto samorzutność nie wchodzi w skład ideału większości reformatorów moralnych i społecznych, dla których jest raczej przedmiotem podejrzliwości jako kłopotliwa, a może i buntownicza przeszkoda do powszechnego przyjęcia tego, co ich zdaniem byłoby najlepsze dla ludzkości. (...)
Temu, kto pozwala światu lub najbliższemu otoczeniu ułożyć plan jego życia za niego, potrzebna jest tylko małpia zdolność naśladowania. Ten, kto sam swój plan układa, rozwija wszystkie swoje zdolności. Musi on obserwować, by widzieć, rozumować i sądzić, by przewidywać, działać, by zebrać materiały potrzebne do decyzji, rozróżniać, by móc decydować, a gdy się zdecydował, zachować stałość i panowanie nad sobą, by trzymać się przemyślanej decyzji. A im częściej kieruje się w swoim postępowaniu własnym sądem i uczuciami, tym więcej tych zalet potrzebuje i silniej je rozwija. Można by go zapewne i bez tego skierować na dobrą drogę i uchronić od szwanku; lecz ile wart będzie jako człowiek? Ważne jest nie tylko to, co ludzie czynią, ale także jacy są ci ludzie. Spośród dzieł, na doskonaleniu i upiększaniu których ludzie słusznie spędzają życie, najdonioślejszym jest z pewnością sam człowiek. Przypuśćmy, że byłoby możliwe budować domy, uprawiać zboże, staczać bitwy, sądzić sprawy, a nawet wznosić kościoły i odmawiać modlitwy za pomocą automatów mających postać ludzką. Ponieślibyśmy znaczną stratę, gdybyśmy wymienili na te automaty nawet mężczyzn i kobiety zamieszkujących dzisiaj bardziej cywilizowane rejony świata i będących na pewno niedoskonałymi okazami tego, co natura może i chce stworzyć. Natura ludzka nie jest maszyną zbudowaną według modelu i postawioną do wykonywania wyznaczonej pracy, lecz drzewem, które rośnie i rozwija się na wszystkie strony zgodnie z dążeniem sił wewnętrznych, które czynią je żywą istotą. (...)
(...) Kto nie posiada własnych pragnień i popędów, ma tyle charakteru, co maszyna parowa. Jeśli zaś człowiek posiada popędy nie tylko własne, ale i silne, kierowane silną wolą, to ma energiczny charakter. Kto sądzi, że nie należy popierać rozwoju indywidualnych pragnień i popędów, musi także twierdzić, że społeczeństwo nie potrzebuje silnych natur, że nie jest lepsze, gdy liczy wiele silnych charakterów, i że wysoki przeciętny poziom energii nie jest pożądany.
We wczesnych stadiach rozwoju społecznego siły indywidualności mogły istotnie przewyższać zdolność społeczeństwa do ich poskramiania i kontrolowania. Był kiedyś nadmiar pierwiastka indywidualnej samorzutności i zasady społeczne miały z nim ciężką walkę. Trudno było wtedy nakłonić ludzi silnych fizycznie lub umysłowo do uległości względem norm, które żądały od nich poskramiania swoich popędów. Dla przezwyciężenia tej trudności prawo i dyscyplina, podobnie jak papieże walczący z cesarzami, rościły pretensje do władzy nad całym człowiekiem, do kontrolowania całego jego życia w celu ujęcia w karby jego charakteru, którego społeczeństwo nie umiało w żaden inny sposób dostatecznie okiełznać. Ale teraz społeczeństwo osiągnęło wyraźną przewagę nad indywidualnością i naturze ludzkiej nie grozi dziś niebezpieczeństwo nadmiaru, lecz braku osobistych popędów i skłonności. (...)
Według nauki Kalwina stan taki jest pożądany, gdyż samowola jest głównym wykroczeniem popełnianym przez człowieka. Całe dobro, do którego ludzkość jest zdolna, mieści się w posłuszeństwie. Nie macie wyboru; musicie działać tak, a nie inaczej; "co nie jest obowiązkiem, jest grzechem". Ponieważ natura ludzka jest z gruntu zepsuta, nie ma dla człowieka odkupienia, póki jej w sobie nie zabije. Dla zwolennika tej teorii życia zagłada ludzkich władz duchowych, zdolności i wrażliwości nie jest złem; człowiekowi potrzebna jest jedynie zdolność ulegania woli Bożej i jeśli nie używa swoich zdolności wyłącznie w celu skuteczniejszego spełniania tej domniemanej woli, lepiej by ich nie posiadał. Taka jest teoria kalwinizmu wyznawana w złagodzonej formie przez wielu ludzi nie uważających się za kalwinów; interpretują oni rzekomą wolę Bożą mniej ascetycznie twierdząc, że Bóg chce, aby ludzie zaspokajali niektóre swoje skłonności, oczywiście nie w ten sposób, w jaki by pragnęli, lecz na drodze posłuszeństwa - to znaczy w sposób przepisany im przez zwierzchność, a zatem z konieczności jednakowy dla wszystkich. (...)
Ludzkie istoty stają się szlachetnym i pięknym przedmiotem rozmyślania nie dzięki zacieraniu wszystkich przymiotów indywidualnych w celu ich ujednostajnienia, lecz dzięki ich doskonaleniu i używaniu w granicach wyznaczonych przez prawa i interesy innych; a ponieważ dzieła odzwierciedlają charakter swoich twórców, ludzkie życie wskutek tego samego procesu wzbogaca się, urozmaica i ożywia, dostarczając większej obfitości materiału do wzniosłych myśli, uszlachetniając uczucia i wzmacniając węzły łączące każdą jednostkę z rodzajem ludzkim przez nadanie mu nieskończenie większej wartości. (...)
(...) Nikt nie zaprzeczy, że oryginalność jest cennym czynnikiem w ludzkich sprawach. Zawsze potrzebne są osoby, które by nie tylko odkrywały nowe prawdy i wykazywały, że to, co było niegdyś prawdą, już nią być przestało, lecz także stosowały nowe metody i dawały przykład mądrzejszego postępowania, lepszego gustu i większego rozsądku w swoim trybie życia. Kto by się temu sprzeciwiał, musiałby wierzyć, że świat doprowadził już wszystkie swoje zwyczaje i metody do stanu najwyższej doskonałości. Nie każdy może wprawdzie wyświadczyć to dobrodziejstwo; w porównaniu z całą ludzkością mamy tylko garstkę osób, których doświadczenia, w razie przyjęcia ich przez innych, byłyby ulepszeniem ustalonej praktyki. Ale ta garstka jest solą ziemi; bez niej życie ludzkie stałoby się nieruchomym stawem. (...) Osoby genialne stanowią wprawdzie i zawsze będą stanowić drobną mniejszość, ale po to, by je mieć, trzeba zachować glebę, na której rosną. Geniusz może oddychać swobodnie tylko w atmosferze wolności. Osoby genialne mają ex vi termini więcej indywidualności od innych ludzi - a zatem trudniej im dopasować się bez okaleczenia do jednej z nielicznych form, których dostarcza społeczeństwo swoim członkom, aby zaoszczędzić im trudu kształtowania własnego charakteru. (...)
(...) Oryginalność jest jedyną rzeczą, której użyteczności nie mogą pojąć nieoryginalne umysły. (...)
Prawdę mówiąc, mimo hołdów składanych słowem i czynem prawdziwej lub rzekomej wyższości, wszystko dąży do tego, by mierność panowała nad światem. (...) Dzisiaj jednostka gubi się w tłumie. (...) Ci, których opinie znane są pod nazwą opinii publicznej, nie zawsze należą do tej samej warstwy społecznej; w Ameryce jest to cała ludność biała; w Anglii głównie klasa średnia. Ale są to zawsze masy - to znaczy zbiorowa miernota. Większą jeszcze nowością jest fakt, że masy nie przejmują teraz swoich opinii od dygnitarzy kościoła lub państwa, od ludzi uchodzących za przywódców lub z książek. Myślą za nich podobni im ludzie, którzy zwracają się do nich lub przemawiają w ich imieniu pod wrażeniem chwili za pośrednictwem gazet. (...) Żaden rząd utworzony przez demokrację lub liczną arystokrację nie wzniósł się nigdy ani wznieść się nie mógł ponad mierność, czy to w swoich czynach politycznych, czy w popieranych przez siebie opiniach, zaletach i postawach umysłu, chyba w tej mierze, w jakiej suwerenna Mnogość ulegała wpływowi rad (i w najszczęśliwszych okresach zawsze tak czyniła) bardziej utalentowanego lub wykształconego Jednego lub Nielicznych. Inicjatywa wszystkiego co mądre lub szlachetne wychodzi i musi wychodzić od jednostek; zazwyczaj najpierw od jednej jednostki. Przeciętny człowiek widzi swój zaszczyt i chwałę w tym, że jest zdolny pójść za tą inicjatywą, że mądre i szlachetne rzeczy znajdują w nim oddźwięk i że dąży do nich świadomie. Nie popieram tego rodzaju "czci dla bohaterów", która oklaskuje silnego i genialnego człowieka, gdy zagarnia on siłą władzę nad światem i każe ludziom wbrew ich własnej woli spełniać jego rozkazy. Bohaterowi wolno żądać tylko prawa do wskazywania drogi. Zmuszanie innych do wejścia na tę drogę nie tylko jest sprzeczne ze swobodą i rozwojem innych ludzi, ale także demoralizuje samego silnego człowieka. (...)
(...) Ludzkie istoty nie są stadem owiec; a nawet owce nie są zupełnie jednakowe. (...) Ten sam tryb życia jest dla jednego człowieka zdrową podnietą utrzymującą wszystkie jego zdolności działania i używania w najlepszym stanie, podczas gdy dla drugiego jest nieznośnym ciężarem, który przytłacza i miażdży całe życie wewnętrzne. (...)
(...) Te dążenia naszych czasów skłaniają publiczność bardziej niż w poprzednich wiekach do zalecania ogólnych zasad postępowania i do żądania, by każdy zastosował się do przyjętej normy. A normą tą, wyraźnie określoną lub domniemaną, jest brak wszelkich silnych pragnień. Jej ideałem charakteru jest nie mieć wybitnego charakteru; okaleczyć za pomocą ucisku (...) każdą część natury ludzkiej, która wybija się na wierzch i niedwuznacznie odróżnia daną osobę od zwykłego gminu. (...)
(...) Odstraszającym przykładem mogą być dla nas Chiny - naród utalentowany, a pod pewnymi względami nawet mądry, dzięki rzadkiemu szczęściu, które go wcześnie obdarzyło szczególnie dobrym kodeksem zwyczajowym, dziełem ludzi, których najbardziej oświecony Europejczyk musi uznać, z pewnymi zastrzeżeniami, za mędrców i filozofów. Chińczycy są godni uwagi również ze względu na swoje doskonałe urządzenia do wpajania każdemu członkowi społeczeństwa, o ile to możliwe, największej mądrości, jaką posiadają i do zapewniania tym, którzy jej najwięcej zdobyli, zaszczytnych i wysokich stanowisk. Ludzie, którzy tego dokazali, odkryli zapewne tajemnicę ludzkiego postępu i musieli zawsze przodować całemu światu? Przeciwnie, stanęli w miejscu i stoją tak od tysięcy lat, a jeśli posuną się kiedy dalej, będą to zawdzięczać cudzoziemcom. Chińczykom udało się nadspodziewanie osiągnąć to, nad czym tak pilnie pracują angielscy filantropowie - wszyscy ludzie są podobni do siebie, wszyscy kierują się w myślach i postępowaniu tymi samymi maksymami i przepisami; i widzimy, jakie są owoce. Nowoczesny regime opinii publicznej jest nieskrystalizowaną formą tego, co u Chińczyków jest zorganizowanym systemem wychowawczym i politycznym; a jeśli indywidualność nie zdoła zrzucić tego jarzma, Europa mimo swej pięknej przeszłości i swego chrześcijaństwa stanie się drugimi Chinami.
Co uchroniło dotąd Europę od tego losu? Co uczyniło europejską rodzinę ludów postępową, a nie stojącą w miejscu częścią ludzkości? Nie jakaś wyższość, która jeśli istnieje, to jest skutkiem, a nie przyczyną; lecz godna uwagi różnorodność charakteru i kultury. (...) Moim zdaniem, Europa zawdzięcza cały swój wszechstronny postęp tej mnogości dróg. Ale wpływ tego dobrodziejstwa zaczyna już słabnąć. Europa zbliża się wyraźnie do chińskiego ideału upodobnienia wszystkich ludzi do siebie. (...) Stosunkowo biorąc, czytają oni teraz te same rzeczy, słuchają tych samych rzeczy, widzą te same rzeczy, odwiedzają te same miejsca, kierują swoje nadzieje i obawy w tę samą stronę, mają te same prawa i swobody i te same środki do ich ugruntowania. (...) W miarę jak niweluje się stopniowo wyżyny społeczne, które pozwalały stojącym na nich osobom nie zważać na opinię tłumu; w miarę jak sama myśl opierania się wyraźnie wyrażonej woli ogółu przestaje przychodzić do głowy praktycznym politykom, znika wszelkie społeczne poparcie dla odmiennych poglądów - jakakolwiek istotna siła społeczna, która by się przeciwstawiła przewadze liczby i wzięła w opiekę opinie i dążenia niezgodne z opinią i dążeniami ogółu.
(...) Jeśli prawa indywidualności mają być kiedykolwiek uznane, musi się to stać dzisiaj, gdy wiele jeszcze brakuje do uzupełnienia wymuszonej monotonii. Jedynie w tych początkowych fazach można stawić skuteczny opór jej zalewowi. Żądanie, by wszyscy ludzie byli do siebie podobni, staje się coraz natarczywsze, gdy mu dogadzamy. Jeśli zaczekamy z oporem, póki życie nie zostanie ograniczone prawie do jednego niezmiennego wzoru, to wszelkie odchylenia od tego wzoru będą w końcu uważane za bezbożne, niemoralne, a nawet potworne i przeciwne naturze. Ludzkość szybko staje się niezdolna do pojmowania różnorodności, jeśli przez jakiś czas odzwyczaiła się od jej widoku.
Rozdział IV
O granicach władzy społeczeństwa nad jednostką
Jakaż więc jest właściwa granica suwerennej władzy jednostki nad sobą? Gdzie zaczyna się władza społeczeństwa? Jaka część życia ludzkiego winna podlegać indywidualności, a jaka społeczeństwu? (...)
Choć społeczeństwo nie opiera się na umowie i zmyślanie umowy w celu wyprowadzenia z niej obowiązków społecznych do niczego nie prowadzi, każdy kto pozostaje pod opieką społeczeństwa, winien mu odpłacić za to dobrodziejstwo, a sam fakt życia w gromadzie wymaga, by każdy musiał przestrzegać pewnych prawideł postępowania wobec pozostałych ludzi. Postępowanie to polega po pierwsze na tym, aby ludzie nie naruszali nawzajem swoich interesów lub raczej tych interesów, które na mocy zastrzeżeń prawnych lub milczącego porozumienia należy uważać za prawa, a po drugie na tym, by każda osoba miała swój udział (ustalony na jakiejś słusznej podstawie) w pracach i ofiarach potrzebnych dla obrony społeczeństwa lub jego członków przed krzywdą i napastowaniem. Społeczeństwo ma prawo bezwzględnego narzucania tych warunków tym, którzy usiłują je złamać. (...) Nie ma jednak okazji do podnoszenia takiej kwestii, gdy postępowanie człowieka wpływa wyłącznie na jego własne interesy lub może wpływać na interesy innych tylko za ich pozwoleniem (oczywiście wszystkie osoby zainteresowane muszą być pełnoletnie i przeciętnie rozsądne). We wszystkich takich wypadkach powinno się mieć całkowitą prawną i społeczną swobodę dokonywania czynu i ponoszenia jego konsekwencji.
Zrozumielibyśmy bardzo źle tę doktrynę, gdybyśmy przypuszczali, że jest ona wyrazem samolubnej obojętności, która utrzymuje, że człowieka nie powinno obchodzić postępowanie jego bliźnich i że wolno mu się troszczyć o ich dobro tylko wtedy, gdy to jest w jego własnym interesie. (...) Ludzie winni pomagać sobie nawzajem w odróżnianiu rzeczy lepszych i gorszych i udzielać sobie zachęty do wybierania pierwszych a unikania drugich. Powinni oni stale pobudzać się wzajemnie do gorliwszego ćwiczenia swoich duchowych zdolności i wytrwalszego obierania za cel swoich uczuć i dążeń rozumnych, a nie głupich, wzniosłych, a nie nikczemnych przedmiotów i zamierzeń. Ale ani jedna osoba, ani pewna liczba osób nie ma prawa powiedzieć innej dojrzałej ludzkiej istocie, że nie wolno jej robić ze sobą dla swego własnego dobra, co się jej żywnie podoba. (...) Inni mogą dawać mu, a nawet narzucać, rady przydatne do wyrobienia sobie sądu i napomnienia mające wzmocnić jego wolę; lecz on sam rozstrzyga ostatecznie. Wszystkie błędy, jakie mógłby popełnić wbrew uwagom i ostrzeżeniom, ważą mniej od krzywdy, jaka go spotyka, gdy pozwalamy innym zmuszać go do tego, co uważają za jego dobro. (...)
Utrzymuję, że niedogodności nieodłączne od nieprzychylnego sądu innych są jedyną karą, której człowiek powinien podlegać za tę część swego postępowania i charakteru, która dotyczy jego własnego dobra, lecz nie wpływa na interesy innych osób pozostających z nim w stosunkach. Postępki krzywdzące innych wymagają zupełnie innego traktowania. (...) Złe skutki jego czynów spadają wówczas nie na niego, lecz na innych i społeczeństwo jako obrońca wszystkich swoich członków musi wziąć na nim odwet; musi mu sprawie ból za karę i postarać się, by ta kara była dostatecznie surowa. W tym wypadku jest on winowajcą stojącym przed naszymi kratkami sądowymi, a my mamy nie tylko go osądzić, ale i w tej czy innej formie wykonać nasz wyrok (...).
Wiele osób nie zgodzi się uznać wykazanej tutaj różnicy między tą częścią życia człowieka, która tylko jego samego dotyczy i tą, która dotyczy innych. W jaki sposób (mogą one zapytać) może jakakolwiek część postępowania członka społeczeństwa być obojętna dla innych członków? Żaden człowiek nie jest całkiem odosobnioną istotą; nie może on szkodzić sobie stale i poważnie bez wyrządzania szkody swoim bliskim krewnym a często i dalszemu otoczeniu. Jeśli rujnuje swój majątek, szkodzi tym, którzy pośrednio lub bezpośrednio się z niego utrzymywali i uszczupla zwykle w większym lub mniejszym stopniu zasoby ogółu. Jeśli osłabia swoje fizyczne lub duchowe zdolności, nie tylko wyrządza wiele złego wszystkim tym, których szczęście choć w pewnej mierze od niego zależało, ale staje się także niezdolnym do oddawania bliźnim zwykłych usług; będzie może ciężarem, którym się obarczą z przywiązania lub życzliwości; a gdyby takie postępowanie często się zdarzało, żadne chyba inne przekroczenie nie zmniejszałoby szybciej ogólnej sumy dobra. Wreszcie jeśli nawet przywary i szaleństwa jakiejś osoby nie szkodzą bezpośrednio innym, niemniej (mogą powiedzieć) działa ona zgubnie swym przykładem i powinniśmy ją zmusić do opanowania się ze względu na tych, których widok jej postępowania lub wiadomość o nim mogłaby zepsuć lub wprowadzić na złą drogę.
A nawet (dodadzą) jeśliby następstwa złego postępowania mogły spadać wyłącznie na występną i bezmyślną jednostkę, czyż społeczeństwo winno pozostawić kierowanie swoim życiem tym, którzy są widocznie do tego niezdolni? Jeśli dzieciom i małoletnim bezsprzecznie należy się ochrona przed nimi samymi, czyż społeczeństwo nie jest również obowiązane chronić tak samo osoby dojrzałe, które także nie umieją panować nad sobą? Jeśli szulerka, pijaństwo, rozpusta, próżniactwo lub niechlujność tak samo zatruwają szczęście i hamują postęp, jak wiele lub większość czynów zakazanych przez prawo, dlaczegóż (mogą zapytać) prawo nie miałoby dążyć do powściągania także i tych przywar w sposób możliwie najpraktyczniejszy i dla społeczeństwa najdogodniejszy? (...)
Przyznaję w zupełności, że krzywda, jaką ktoś sobie wyrządza, może się poważnie odbić zarówno na uczuciach jak interesach jego bliskich, a w mniejszym stopniu i na całym społeczeństwie. Gdy postępowanie tego rodzaju doprowadza kogoś do złamania wyraźnie oznaczonego obowiązku względem innej osoby lub osób, wypadek taki przestaje się zaliczać do kategorii czynów egotycznych i staje się przedmiotem nagany moralnej, we właściwym znaczeniu tego słowa. (...) Nikt nie powinien być karany po prostu za pijaństwo, lecz żołnierz lub policjant, który się upił w czasie służby, musi ponieść karę. Gdy tylko, krótko mówiąc, stwierdzamy określoną szkodę lub wyraźne jej ryzyko czy to dla jednostki, czy dla społeczeństwa, przenosimy taki wypadek z dziedziny wolności w dziedzinę moralności lub prawa.
Gdy jednak chodzi o przypadkowe lub, jak możemy je nazwać, pośrednie krzywdy wyrządzane społeczeństwu przez człowieka, którego postępowanie nie łamie żadnego specjalnego obowiązku względem ogółu, ani nie przynosi widocznego uszczerbku nikomu poza nim samym, społeczeństwo może się z tą niedogodnością pogodzić przez wzgląd na większe dobro: ludzką wolność. (...) Jeśli społeczeństwo pozwala, by znaczna liczba jego członków wyrastała jedynie na dorosłe dzieci, które nie umieją kierować się przemyślanymi motywami, samo zasługuje na naganę za konsekwencje. (...)
(...) Wielu ludzi uważa wszelkie postępowanie budzące w nich niesmak za wyrządzoną im krzywdę i za obrazę ich uczuć. Przypominają oni bigota, który gdy go oskarżają o lekceważenie uczuć religijnych innych ludzi, odpowiada, że tamci lekceważą jego uczucia, obstając przy swoim obrzydłym kulcie lub wyznaniu. (...)
Rozważmy jako pierwszy przykład antypatie, które ludzie żywią jedynie na tej podstawie, że osoby innych wyznań nie przestrzegają ich praktyk religijnych, a w szczególności ich religijnych zakazów. (...) Przyjrzyjmy się nieco bliższemu krajowi: większość Hiszpanów uważa, że jest wielką bezbożnością, ubliżającą Najwyższej Istocie, oddawać Jej cześć w inny sposób niż rzymskokatolicki i prawo nie uznaje na ziemi hiszpańskiej żadnego innego kultu. Ludność całej Europy południowej sądzi, że żonaci kapłani są nie tylko niereligijni, ale sprośni, nieskromni, nieokrzesani i wstrętni. Co myślą protestanci o tych niewątpliwie szczerych uczuciach i o próbach zmuszania niekatolików, by się nimi kierowali? Jeśli jednak ludzkość jest uprawniona do ograniczania wolności każdego człowieka w rzeczach, które innych ludzi nie dotyczą, to na jakiej podstawie można by bez popadnięcia w sprzeczność wykluczyć te wypadki? lub kto może ganić ludzi za pragnienie skasowania czegoś, co ich zdaniem gorszy Boga i ludzi. Nie ma silniejszego powodu do zakazywania rzekomej niemoralności osobistej niż powód, jaki mają do skasowania wyżej wymienionych praktyk ci, którzy je za bezbożne uważają; a jeśli nie chcemy uznać logiki prześladowców i powiedzieć, że możemy prześladować innych, bo mamy słuszność, a im nie wolno prześladować nas, bo nie mają racji, musimy strzec się przyjęcia zasady, której zastosowanie do nas samych wydałoby się nam krzyczącą niesprawiedliwością. (...)
(...) Wiadomo, że źli robotnicy, stanowiący większość pracowników w wielu gałęziach przemysłu, bronią z całą stanowczością opinii, że źli robotnicy powinni otrzymywać tę samą płacę, co dobrzy i że nikomu nie powinno się pozwolić, aby pracując na akord lub w inny sposób zarabiał dzięki swej zręczności lub pracowitości więcej od innych. Stosują oni presję moralną, która przechodzi czasem w fizyczną, aby odstraszyć zręcznych robotników od przyjmowania, a przedsiębiorców od dawania, większego wynagrodzenia za pożyteczniejsze usługi. (...)
Pod pretekstem zapobiegania pijaństwu prawo zakazuje ludności jednej angielskiej kolonii i prawie połowy Stanów Zjednoczonych używania wszelkich trunków, chyba w celach leczniczych, gdyż zakaz ich sprzedaży jest faktycznie, jak to było zamierzone, zakazem ich używania. (...)
Innym ważnym przykładem nieprawnego ograniczenia słusznej wolności jednostki, nie będącego groźbą lecz triumfującym faktem, jest prawodawstwo przeciw gwałceniu dni świątecznych. (...)
Rozdział V
Zastosowania
Zasady wysunięte na tych kartach muszą być uznane za podstawę do roztrząsania szczegółów, zanim będzie można przystąpić do skutecznego i konsekwentnego ich zastosowania we wszystkich dziedzinach administracji państwowej i moralności. (...) Zasady te głoszą, po pierwsze, że jednostka nie jest odpowiedzialna przed społeczeństwem za czyny, które wyłącznie jej dotyczą. Rady, pouczenia, przekonywanie i unikanie jej, jeśli inni ludzie uznają to za konieczne ze względu na ich własne dobro, są jedynymi środkami, za pomocą których społeczeństwo może całkiem słusznie wyrażać swoją ujemną opinię o ich postępowaniu. Po drugie, że jednostka jest odpowiedzialna za czyny szkodzące interesom drugich i może ponieść społeczną lub prawną karę, jeśli społeczeństwo uzna, że jedna lub druga jest potrzebna do jego ochrony.
(...) W wielu wypadkach jednostka dążąca do słusznego celu wyrządza z konieczności a przeto zgodnie z prawem przykrość lub szkodę innym lub uprzedza ich w osiągnięciu korzyści, których mogli się spodziewać. Takie kolizje między interesami jednostek wynikają często ze złych urządzeń społecznych, lecz nie można ich uniknąć, póki te urządzenia istnieją; a niektóre z nich są nieuniknione przy wszelkich urządzeniach. Kto zwycięża konkurentów w jakimś zawodzie lub na konkursowym egzaminie; kto uzyskuje pierwszeństwo przed innym w walce o przedmiot, którego dwóch pragnie, odnosi korzyść kosztem drugich, kosztem ich daremnych wysiłków i zawiedzionych nadziei. Lecz wszyscy uznają, że lepiej jest dla ludzkości, by jednostki dążyły do swoich celów bez względu na tego rodzaju konsekwencje. Innymi słowy, społeczeństwo nie przyznaje zawiedzionym konkurentom żadnego ustawowego lub moralnego prawa do uniknięcia tych przykrości i czuje się w obowiązku interweniować tylko wtedy, gdy dla odniesienia sukcesu użyto środków, które nie mogą być dozwolone jako sprzeczne z interesami ogółu - a mianowicie oszustwa, zdrady lub gwałtu.
Dalej, handel jest czynnością społeczną. Kto podejmuje się publicznej sprzedaży jakichkolwiek towarów, wpływa tym samym na interesy innych osób i społeczeństwa w ogóle; a zatem postępowanie jego należy w zasadzie do jurysdykcji społeczeństwa; zgodnie z tym uważano dawniej za obowiązek rządów ustalanie cen i regulowanie płac przemysłowych we wszystkich ważniejszych wypadkach. Obecnie uznaje się jednak, choć dopiero po długiej walce, że najskuteczniejszym środkiem zapewnienia sobie zarówno tanich jak dobrych towarów jest pozostawienie producentom i sprzedawcom zupełnej swobody, którą hamuje jedynie okoliczność, że nabywcy mogą się swobodnie zaopatrywać gdzie zechcą. Jest to tak zwana doktryna wolnego handlu, która opiera się na odmiennych podstawach niż głoszona w niniejszej rozprawie zasada wolności jednostki, choć podstawy te są równie mocne. (...)
(...) Nierząd na przykład i gry hazardowe muszą być tolerowane; ale czy komuś powinno być wolno pośredniczyć w nierządzie lub utrzymywać dom gry? Jest to jeden z tych wypadków, które leżą na samej linii rozgraniczającej dwie zasady i nie widać od razu, która z nich się do niego stosuje. Obie strony wysuwają swoje argumenty. Na korzyść tolerancji można powiedzieć, że fakt uprawiania czegoś zawodowo i czerpania z tego źródła środków utrzymania lub zysku nie może uczynić przestępstwem tego, co w przeciwnym razie byłoby dopuszczalne; że jakaś czynność powinna być albo bezwarunkowo dozwolona, albo bezwarunkowo zakazana; że jeśli zasady, których broniliśmy dotąd, są prawdziwe, to uznawanie za złe czegoś, co dotyczy wyłącznie jednostki, nie jest rzeczą społeczeństwa jako społeczeństwa; że może ono tylko odradzać i że jednej osobie tak samo powinno być wolno doradzać, jak drugiej odradzać. W przeciwieństwie do tego można utrzymywać, że choć ogół lub państwo nie są upoważnione do wyrokowania w celach represyjnych lub karnych, czy takie albo inne postępowanie wpływające tylko na interesy jednostki jest dobre lub złe, mają one jednak wszelkie prawo sądzić, jeśli poczytują je za złe, że charakter jego jest kwestią sporną; a jeśli to przypuścimy; nie mogą one działać niesłusznie, usiłując wykluczyć wpływ interesownych zaproszeń oraz namowy osób, które nie mogą być bezstronne - które we własnym bezpośrednim interesie przechylają się na jedną stronę i właśnie na stronę uważaną przez państwo za niewłaściwą, jawnie ją popierając w celach wyłącznie osobistych. Można podkreślić, że nic na tym nie stracimy i nie poświęcimy żadnej korzyści, jeśli urządzimy rzeczy w ten sposób, że każdy uczyni rozsądny lub nierozsądny wybór z własnego natchnienia, uwolniony o ile możności od sztuczek osób pobudzających jego skłonności w interesownych celach. Tak więc (można powiedzieć), choć ustawy o nieprawnych grach hazardowych nie dają się obronić - choć każdemu powinno być wolno oddawać się tym grom we własnym lub obcym domu, albo w miejscu urządzonym za składkowe pieniądze, do którego wstęp mają tylko członkowie i goście - jednak publiczne domy gry powinny być zakazane. Zakaz ten co prawda nigdy nie jest skuteczny i gdybyśmy obdarzyli policję najbardziej rozległą tyrańską władzą, domy gry mogłyby zawsze być pod różnymi pretekstami utrzymywane; lecz mogłyby być zmuszone do funkcjonowania po cichu i w tajemnicy, tak aby wiedzieli o nich jedynie ci, którzy ich szukają; niczego więcej społeczeństwo nie powinno mieć na celu. (...)
(...) państwo powinno nakładać podatki na towary, bez których konsumenci najłatwiej mogą się obejść; i a fortiori, wybierać przede wszystkim te, których nadmierne używanie jest niewątpliwie szkodliwe. Opodatkowanie więc napojów wyskokowych aż do punktu, który przynosi największy dochód (przypuściwszy, że państwo całego tego dochodu potrzebuje) jest nie tylko dopuszczalne, ale i chwalebne.
Na zapytanie, czy sprzedaż tych towarów ma być mniej lub więcej wyłącznym przywilejem, musimy różnie odpowiedzieć zależnie od celu tego ograniczenia. Wszystkie miejsca publiczne powinny być pod nadzorem policji, a w szczególności miejsca tego rodzaju, ponieważ najłatwiej dochodzi w nich do wykroczeń przeciw społeczeństwu. Należy więc nadawać prawo sprzedawania tych towarów (przynajmniej do konsumpcji na miejscu) jedynie osobom znanym z nienagannego prowadzenia się lub mającym odpowiednią porękę; wydawać takie przepisy dotyczące godzin otwierania i zamykania, jakie mogą być potrzebne w celu nadzoru a także odbierać licencję, jeśli spokój publiczny jest stale zakłócany dzięki pobłażaniu lub niedołęstwu gospodarza lub jeśli jego zakład staje się miejscem schadzek dla osób planujących i przygotowujących wykroczenia przeciw prawu. Wszelkie dalsze ograniczenia są, moim zdaniem, w zasadzie nieusprawiedliwione. (...)
(...) Zarzuty słusznie wytaczane przeciw wychowaniu kierowanemu przez państwo nie stosują się do państwowego przymusu nauczania, lecz do obejmowania przez państwo kierownictwa, co jest zupełnie inną rzeczą. Odradzam złożenia całości lub dużej części wychowania narodu w ręce państwa równie stanowczo jak ktokolwiek inny. Wszystko, co było powiedziane o znaczeniu indywidualności charakteru i różnorodności opinii oraz sposobów postępowania, pociąga za sobą jako rzecz równie doniosłą i rozmaitość wychowania. Ogólne wychowanie państwowe jest po prostu sposobem kształtowania ludzi na tę samą modłę; a ponieważ forma, którą im się nadaje, odpowiada życzeniom panującego rządu, czy będzie on w rękach monarchy, czy kapłanów, arystokracji lub większości żyjącego pokolenia, daje to w rezultacie, proporcjonalnie do jego sprawności i sukcesów, despotyczną władzę nad umysłem prowadzącą w naturalny sposób do zawładnięcia ciałem. Jeśli wychowanie wprowadzane i kontrolowane przez państwo ma istnieć w ogóle, to tylko jako jeden z wielu współzawodniczących eksperymentów będących dla innych przykładem i podnietą do utrzymania się na pewnym stopniu doskonałości. Chyba że społeczeństwo jest w samej rzeczy tak zacofane, że nie może lub nie chce wytworzyć dla siebie odpowiednich instytucji wychowawczych, o ile rząd się tego nie podejmie; wtedy istotnie rząd powinien, wybierając mniejsze z dwojga złego, zająć się zakładaniem szkół i uniwersytetów, podobnie jak to czyni ze spółkami akcyjnymi, gdy przedsiębiorstwa prywatne, które by mogły wykonać wielkie prace przemysłowe, nie powstały jeszcze w danym kraju. Na ogół jednak jeśli kraj posiada dostateczną liczbę osób mających kwalifikacje do nauczania pod zwierzchnictwem rządu, te same osoby mogłyby równie dobrze nauczać przy zastosowaniu zasady dobrowolności, gdyby miały zapewnione wynagrodzenie dzięki prawu o przymusie nauczania połączonemu z pomocą państwową dla osób nie będących w stanie pokryć jego kosztów.
Środkiem do wprowadzenia tego prawa w życie mogłyby być tylko egzaminy publiczne dla wszystkich dzieci, zaczynając od wczesnego wieku. Można by ustalić wiek, w którym każde dziecko musi być poddane egzaminowi z czytania. Jeśli się okaże, że dziecko nie umie czytać, można by ojca nie mającego dostatecznego usprawiedliwienia ukarać niewielką grzywną, którą w razie potrzeby odrobiłby swoją pracą, a dziecko umieścić w szkole na jego koszt. Egzaminy powinno się wyznaczać co rok, rozszerzając stopniowo zakres przedmiotów, tak aby zdobycie, a co więcej zachowanie w pamięci, pewnego minimum całej wiedzy przez ogół stało się faktycznie przymusowe. Powyżej tego minimum powinno się urządzać dobrowolne egzaminy ze wszystkich przedmiotów i wszyscy, którzy by wykazali pewien stopień biegłości, mogliby żądać odpowiedniego świadectwa. Aby uniknąć niewłaściwego wpływu państwa na opinie za pomocą tych urządzeń, powinno się ograniczyć wiedzę wymaganą do zdania egzaminu (poza czysto techniczną częścią wiedzy jak, na przykład znajomość języków), nawet przy wyższych egzaminach, wyłącznie do faktów i nauk ścisłych. Egzaminy z religii, polityki lub innych przedmiotów spornych nie powinny się zajmować prawdziwością lub fałszywością opinii, lecz faktem, że dana opinia jest wyznawana z takich a takich powodów przez tych lub owych pisarzy czy przez różne szkoły albo kościoły. Przy tym systemie dorastające pokolenie miałoby równie dobre pojęcie o wszystkich spornych prawdach jak dzisiaj; wychowywano by młodych ludzi, podobnie jak teraz, na anglikanów lub dysydentów, a państwo starałoby się tylko, by byli oświeconymi anglikanami lub oświeconymi dysydentami. (...)
(...) Sam fakt wydania na świat ludzkiej istoty jest jednym z czynów pociągających za sobą największą odpowiedzialność w ludzkim życiu. Wzięcie na siebie tej odpowiedzialności - obdarzenie życiem, które może stać się przekleństwem lub błogosławieństwem - jest zbrodnią przeciw tej istocie, o ile nie damy jej przynajmniej zwykłej szansy zadowalającego istnienia. A w kraju przeludnionym lub zagrożonym przeludnieniem płodzenie większej liczby dzieci obniża płace na skutek współzawodnictwa i jest poważnym przewinieniem wobec wszystkich żyjących z pracy swoich rąk. Prawa, które w wielu krajach kontynentu zakazują małżeństwa, jeśli zawierające je osoby nie mogą przedstawić dowodu posiadania środków na utrzymanie rodziny, nie przekraczają uprawnień państwa; a bez względu na to, czy takie prawa są wskazane (co zależy głównie od miejscowych warunków i uczuć), nie można się w nich dopatrzyć pogwałcenia wolności. (...)
(...) W wielu wypadkach, choć jednostki nie załatwią, przeciętnie biorąc, danej sprawy tak dobrze jak urzędnicy państwowi, niemniej jest pożądane przekazanie tej sprawy do zrobienia im nie rządowi w interesie ich własnego wychowania umysłowego - w celu wzmocnienia ich zdolności działania, wyćwiczenia ich sądu i zapoznania ich ze sprawami, które im się pozostawia. (...) Kwestia ta nie dotyczy wolności i daleki tylko z tym przedmiotem ma związek, lecz jest to kwestia rozwoju. Nie będę się w tym miejscu rozwodzić nad znaczeniem tych rzeczy dla wychowania narodowego; są one w istocie szkoleniem obywateli, praktyczną częścią politycznego wychowania wolnych ludzi, która wyrywa ich z ciasnego kręgu osobistego i rodzinnego egoizmu i usposabia do zrozumienia wspólnych interesów oraz prowadzenia wspólnych spraw - przyzwyczajając ich do działania ze społecznych lub na wpół społecznych motywów i stawiania sobie celów, które ludzi łączą, a nie dzielą. Bez tych nawyków i uzdolnień nie da się wprowadzić ani zachować wolnościowego ustroju, jak o tym świadczy tak często napotykany przejściowy charakter wolności politycznej w krajach, w których nie opiera się ona na dostatecznie szerokiej podstawie swobód lokalnych. (...)
(...) najbardziej przekonywającym powodem do ograniczenia interwencji rządu jest wielkie zło wynikające z niepotrzebnego potęgowania jego władzy. Każda funkcja dodana do tych, które rząd już sprawuje, rozszerza jego wpływ na nasze nadzieje i obawy i coraz bardziej zmienia czynną i ambitną część społeczeństwa w stronników rządu lub jakiejś partii dążącej do władzy. (...) Zło zaś byłoby tym większe, im sprawniej i bardziej naukowo skonstruowano by machinę administracji - im umiejętniej dobierano by do kierowania nią najzdolniejsze ręce i głowy. (...)
(...) We Francji, gdzie znaczna część narodu odbywa służbę wojskową a wielu rekrutów dosługuje się przynajmniej stopnia podoficera, znajduje się w każdym ludowym powstaniu kilka osób zdolnych do objęcia dowództwa i ułożenia naprędce jakiego takiego planu akcji. Amerykanie wykazują te same zdolności we wszelkiego rodzaju sprawach cywilnych, co Francuzi w rzeczach wojskowych; każda grupa Amerykanów pozostawiona bez rządu potrafi na poczekaniu utworzyć nowy i kierować tą czy inną publiczną sprawą inteligentnie, planowo i stanowczo. Każdy wolny naród powinien być do tego zdolny; a naród mający tę zdolność jest pewny swej wolności; nie da się nigdy ujarzmić żadnemu człowiekowi lub grupie ludzi dlatego tylko, że mogą oni uchwycić i ściągać cugle rządów centralnych. Żadna biurokracja nie może mieć nadziei, że skłoni taki naród do wykonania lub znoszenia czegoś, co mu jest niemiłe. Ale tam, gdzie wszystko si���������� robi za pośrednictwem biurokracji, nie można przeprowadzić niczego, czemu ona jest naprawdę przeciwna. Konstytucją takich krajów jest zorganizowanie z ludzi doświadczonych i praktycznych zdyscyplinowanej grupy w celu sprawowania rządów nad resztą narodu; a im doskonalsza jest ta organizacja, im lepiej się jej uda przyciągnąć i wychować w swoim duchu najzdolniejszych ludzi ze wszystkich warstw społecznych, tym większą jest niewola wszystkich, nie wyłączając biurokratów. (...)
(...) Sądzę jednak, że praktyczną zasadę zapewniającą bezpieczeństwo, ideał, który należy mieć na oku, miarę, którą będziemy przykładać do wszystkich urządzeń mających tę trudność usunąć, można streścić w następujących słowach: największa decentralizacja władzy, jaka da się pogodzić ze sprawnością, lecz możliwie największa centralizacja wiedzy i rozpowszechnianie jej przez ten ośrodek. (...)
(...) Wartość państwa na długą metę równa się wartości jednostek, które się na nie składają; a państwo, które stawia ich rozwój duchowy i uszlachetnienie niżej od nieco lepszej administracji lub tego pozoru jej ulepszenia, który daje wprawa w szczegółowym załatwianiu spraw; państwo, które pomniejsza swoich obywateli, aby byli posłusznymi narzędziami w jego rękach, choćby nawet dla dobroczynnych celów - przekona się, że nie można dokonać żadnych wielkich rzeczy z małymi ludźmi i że doskonałość mechanizmu, dla której wszystko poświęciło, na nic mu się w końcu nie przyda z powodu braku siły żywotnej, której ono wolało się pozbyć, a która jest niezbędna do tego, aby maszyna mogła funkcjonować bez zarzutu.