strona główna

John Langshaw AUSTIN

Prośba o wybaczenie

A Plea for Excuses, 1957, tłum. Hanna Rosnerowa

W granicach krótkiego studium, temat jego — uniewinnianie (siebie czy kogoś innego) — nie nadaje się do systematycznego rozważenia, może być tylko zaprezentowany. "Uniewinnianie" bowiem jest, a raczej powinno być, nazwą osobnego, i to rozczłonkowanego, działu filozofii lub przynajmniej pewnego nurtu w filozofii. Spróbuję więc, po pierwsze, ustalić do czego się ten temat sprowadza, dlaczego wart jest dociekań i w jaki sposób można go badać — przy czym dokonam tego niestety na zbyt "wielkich wyżynach"; następnie jednak zilustruję już w sposób bardziej bezpośredni, choć niesystematyczny, metody, jakimi się tu, mimo ich ograniczeń, należy posłużyć, oraz pokażę pewne zaskakujące wyniki, do których mogą one doprowadzić, wreszcie zaś — to, czego się można stąd nauczyć. Ileż przyjemności i nauki czerpać można ze zdzierania zasłony z najdrobniejszych tajemnic, z pogoni za najdrobniejszymi szczegółami! Ale do tego mogę tylko Czytelnika zachęcić. Natomiast tematowi tego studium winien jestem jedno — muszę mianowicie wyznać, że przez długi czas dostarczał mi czegoś, czego filozofia rzekomo dać nie może: wielkiej radości płynącej z osiągania wyników odkrywczych, ze współpracy z innymi i z osiągania zgody na temat tych wyników.

Jak więc określić temat? Przyjmuję tu termin "niewinny" w tytule, ale nie trzeba trzymać się sztywno tego właśnie przymiotnika i odpowiadającego mu czasownika — ja sam przez pewien czas pisałem o okolicznościach "łagodzących" zamiast o "uniewinniających". W sumie jednak ten drugi termin wydaje się najlepiej trafiać w sedno sprawy, chociaż wiążą się z nią i inne ważne terminy, takie jak "obrona", "usprawiedliwianie" itp. Kiedyż więc "uniewinniamy" kogoś lub siebie samych? Kiedyż to przytaczamy okoliczności "uniewinniające"?

Ogólnie biorąc, taka sytuacja zachodzi, kiedy ktoś jest obwiniany o jakiś postępek albo (żeby spróbować to określić wyraźniej) kiedy o kimś się mówi, że uczynił coś brzydkiego, niesłusznego, nieodpowiedniego, niepożądanego, że w taki czy inny sposób postąpił niewłaściwie. Wtedy to owa osoba próbuje się uniewinnić lub ktoś w jej imieniu stara się bronić jej postępowania czy jakoś ją z całej sprawy wydobyć.

Jednym ze sposobów będzie tu po prostu przyznanie, że ktoś, X, rzeczywiście popełnił ten czyn, ale zarazem wykazanie, że tak postąpić było dobrze, słusznie czy rozsądnie, albo że był to postępek dopuszczalny w ogóle lub przynajmniej w szczególnych okolicznościach w danym przypadku zachodzących. Taka linia obrony jest usprawiedliwianiem danego postępku, przytaczaniem racji, które słusznie do niego skłoniły — a czasem bywa próbą wykazania, że owego postępku nie ma się co wstydzić, że jest nawet tytułem do chwały itd.

Można też obrać inną linię obrony: można przyznać, że owego postępku nie należało się dopuszczać, ale dowodzić, że nie jest całkiem ładnie czy właściwie mówić tak bez skrupułów "X popełnił A". Możemy twierdzić, że nie jest fair mówić po prostu, że X to zrobił; może X był pod czyimś wpływem albo został do tego czynu popchnięty? Albo trochę inaczej: to nieładnie mówić bez zastrzeżeń, że X popełnił A; jego czyn mógł być częściowo przypadkowy, może był niezamierzonym potknięciem? I jeszcze inaczej: to nie jest fair mówić, że X po prostu popełnił A — faktycznie bowiem X robił coś zupełnie innego i przy tej okazji przypadkowo tylko uczynił także A albo w ogóle całą sprawę widział jakoś inaczej. Wszystkie te argumenty mogą oczywiście występować łącznie, zachodzić na siebie albo się krzyżować.

Krótko mówiąc, obierając pierwszą linię obrony przyjmujemy odpowiedzialność za czyn, ale odrzucamy ujemną kwalifikację samego czynu; obierając linię drugą, zgadzamy się na to, że czyn był zły, ale nie przyjmujemy całej, albo wręcz żadnej, odpowiedzialności.

Na ogół, usprawiedliwianie można odróżnić od uniewinniania, i nie będę tu poświęcał zbyt wiele miejsca pierwszemu z tych pojęć, gdyż przyciągało ono więcej uwagi na gruncie filozofii, niż mu się słusznie należało. Ale oba pojęcia można z pewnością pomieszać, gdyż mogą się wydawać bardzo zbliżone, chociaż faktycznie chyba tak nie jest. Oto ktoś upuścił tacę z herbatą: z pewnością, ale stało się to w momencie, kiedy napięcie emocjonalne miało się właśnie rozładować; albo: no tak, ale w tej właśnie chwili tę osobę zaatakowała osa. W obu tych przypadkach obrona, bardzo słusznie, zmierza do dania pełnego opisu zdarzenia w jego kontekście — tylko że w pierwszym przypadku usprawiedliwia, a w drugim uniewinnia. Podobnie — przeciwko użyciu tak zdecydowanie pejoratywnego słowa jak "morderstwo" można zaprotestować na podstawie argumentu, że zabicie kogoś zostało dokonane w czasie bitwy (usprawiedliwienie) albo argumentu, że zabójstwo było przypadkowe, chociaż spowodowane lekkomyślnością (uniewinnienie). Można wykazać, że obu terminów rzeczywiście używamy nie tak ostrożnie, jak byśmy mogli. Różne terminy, jeszcze mniej ostre, lawirują chwiejnie pomiędzy częściowym usprawiedliwianiem i częściowym uniewinnianiem — mówimy o okolicznościach "łagodzących", "pomniejszających", "ograniczających" winę. A kiedy bronimy się argumentem, że dany czyn został sprowokowany, to naprawdę nie wiadomo, jakie znaczenie przypisujemy pojęciu prowokacji — nie jest to ani jasne, ani jednoznaczne: czy to ktoś inny jest częściowo odpowiedzialny, bo wywołał we mnie jakiś gwałtowny impuls czy namiętność, tak że w gruncie rzeczy nie działałem wcale albo nie działałem tylko "z własnej i nieprzymuszonej woli" (uniewinnianie się)? A może raczej chcę powiedzieć, że skoro doznałem aż takiej krzywdy, to miałem prawo do odwetu (usprawiedliwianie się)? Skoro istnieją takie wątpliwości, to tym bardziej palące staje się wyjaśnienie użycia tych różnych terminów. Ale co do tego, że argumenty obrony, które dla wygody nazwałem "usprawiedliwianiem" i "uniewinnianiem", są zasadniczo czymś odmiennym — nie może być chyba żadnych wątpliwości.

Taka jest więc sytuacja do rozważenia w związku z pojęciem "uniewinniania". Chciałbym tylko jeszcze wskazać, jak szeroki jest jego zakres. Musimy oczywiście przyjrzeć się też terminom stanowiącym przeciwieństwo wyrażeń używanych dla uniewinniania — czyli wyrażeniom agrawującym, takim jak "rozmyślnie", "celowo" itd., choćby dlatego, że uniewinnianie ma często postać repliki na zarzuty formułowane za ich pomocą. Ale musimy też uwzględnić takie liczne wyrażenia, które w pierwszej chwili zdają się raczej obciążające, a nie uniewinniające: np. "niezręczność", "brak taktu", "bezmyślność" itd. Musimy bowiem zawsze pamiętać, że nieliczne tylko argumenty uniewinniające mogą nas całkowicie oczyścić z zarzutów: przeciętny taki argument, przytoczony jako obrona w trudnej sytuacji, osłabia kwalifikację czynu, ale całkowicie nie uniewinnia. Jeżeli rozbiłem twój talerz albo twój związek z ukochaną osobą, to jeszcze stosunkowo najlepiej mogę się bronić argumentem własnej niezręczności.

No cóż, jeżeli na tym polega "uniewinnianie", to czy warto się tym problemem zajmować? Warto może choćby dlatego, że w ludzkiej praktyce "uniewinnianie" jest kwestią bardzo ważną. Ale szczególne znaczenie będą miały dociekania nad nią dla filozofii moralności, i to w dwu aspektach: z jednej strony, w sensie pozytywnym, pomogą bowiem w rozsądnym i nowoczesnym określeniu wzorców postępowania, z drugiej zaś — w sensie negatywnym: pozwolą skorygować dawne, zbyt pochopnie formułowane teorie.

Zajmując się etyką rozważamy, co jest dobre czy złe, co jest słuszne czy niesłuszne, a przecież problemy te muszą się łączyć przede wszystkim z postępowaniem, z dokonywaniem jakichś czynów. Przed przystąpieniem do rozważań nad tym, czy dane postępki są dobre czy złe, słuszne czy niesłuszne, powinniśmy określić, co mamy na myśli, jaki zakres obejmują takie wyrażenia, jak "podjąć działanie", "zrobić coś". Istnieją wyrażenia, które są jeszcze niedostatecznie zbadane jako takie — na przykład wyrażenie "mówić coś" nie zostało dość starannie zanalizowane na gruncie logiki. Gdzieś w kontekście tej problematyki tkwi niejasna i uspokajająca myśl, że popełnienie jakiegoś czynu sprowadza się koniec końców, w ostatniej instancji, do fizycznych ruchów, wykonywanych przez odpowiednie części ciała; to prawda, ale nie więcej warta niż stwierdzenie, że mówienie o czymś musi się w ostatniej instancji sprowadzać do poruszania językiem w ustach.

Rozumienie — żeby nie powiedzieć "mądrość" — zaczyna się tu od dostrzeżenia, iż wyrażenie "zrobić coś" czy "popełnić jakiś czyn" używane jest na gruncie filozofii [1] w sposób wysoce abstrakcyjny — reprezentuje ono bowiem każdy (czy prawie każdy?) czasownik o podmiocie osobowym w taki sam sposób, w jaki wyrażenie "rzecz" reprezentuje każdy (pamiętajmy: prawie każdy) rzeczownik konkretny, a słowo "jakość" — dowolny przymiotnik. Nikt oczywiście nie opiera się na tych modelach bez zastrzeżeń i ograniczeń. Niemniej wiadomo, że obsesja "rzeczy" oraz ich "jakość" może doprowadzić do bardzo uproszczonej metafizyki albo stać się jej punktem oparcia. Podobnie też, w sposób bezwiedny, nawet w tej przemądrzałej epoce, padamy ofiarą mitu czasownika. Już nawet nie traktujemy wyrażenia "robić coś", jako reprezentującego każdy czasownik, który odnosi się do podmiotu osobowego — chociaż z pewnością takie jego użycie jest częste, a byłoby jeszcze częstsze, gdyby nie fakt, że zakres czasowników nie jest ściśle sprecyzowany; wyrażenie to traktujemy jako samowyjaśniający się, podstawowy opis, który w sposób adekwatny wydobywa na jaw zasadnicze cechy wszystkiego, czego w sposób oczywisty dotyczy. Prawie że nie dostrzegamy rzucających się w oczy wyjątków i trudności (czy np. pomyśleć coś, albo powiedzieć, albo starać się coś zrobić — to też "coś robić"?), podobnie jak pogrążeni w ivresse des grandes profondeurs nie dręczymy się pytaniem, czy płomienie są rzeczami, czy zdarzeniami. W ten sposób łatwo dochodzimy do tego, że pojmujemy nasze postępowanie, a także życie jako całość, tak jakby polegało ono na wykonywaniu teraz działania A, następnie działania B, potem działania C, i tak dalej, podobnie jak myślimy o świecie jako składającym się z takich, innych i jeszcze innych substancji czy rzeczy materialnych obdarzonych określonymi własnościami. Wszystkie "działania" są jako działania (czyli właściwie co?) równorzędne: uśmierzenie kłótni czy zapalenie zapałki, wygranie wojny czy kichnięcie. Co gorsza, dokonujemy asymilacji takich "działań" zrównując je z rzekomo oczywistszymi i prostszymi rodzajami czynności, takimi jak wysyłanie listów czy poruszanie palcami, podobnie jak wszystkie "rzeczy" pojmujemy tak, jak konie czy łóżka.

Jeżeli wyrażenia "działać" mamy nadal używać na gruncie zdrowo pojętej filozofii, to musimy zadać sobie pytanie: czy kichanie jest czynnością? Czy czynnością jest oddychanie, widzenie, dawanie mata, itd., itd.? Krótko mówiąc, dla jakiej kategorii czasowników i zależnie od jakich okoliczności ich użycia można uznać, że wyrażają one "wykonywanie czynności"? Jakie cechy są im wspólne, a co łączy te szczególne czasowniki, które z tego zakresu wyłączymy? Musimy też zadać sobie dalsze pytanie: jak poprawnie wybrać nazwę dla określenia "tej a tej" czynności, którą ktoś spełnia — i jakie są faktycznie reguły użycia wyrażeń "ta a ta" czynność, "jakaś" czynność, "jedna" czynność, "część" czy "faza" czynności, itd. Następnie zaś, musimy zrozumieć, że "najprostsze" nawet czynności nie są takie proste — z pewnością nie sprowadzają się one do wykonywania ruchów fizycznych — musimy więc zapytać, co ponadto się w nich zawiera (intencje? konwencje?), a co się nie zawiera (motywy?), oraz na czym polega dokładnie ów skomplikowany mechanizm "działania" — rozumienie i ocena sytuacji, nawiązanie do określonych zasad postępowania, planowanie, kierowanie wykonaniem, itp.

Analiza argumentacji zmierzającej do uniewinnienia siebie czy kogoś może rzucić światło na te zasadnicze kwestie, i to w dwóch ważnych punktach. Po pierwsze, dociekania te dotyczą przypadków, w których zachodzi jakaś anomalia czy jakieś niepowodzenie — i jak często bywa, to, co nienormalne, rzuci światło na to, co normalne; pomoże przedrzeć się przez osłonę poczucia spokoju i oczywistości, ukrywającą mechanizm normalnego, udanego działania. Szybko stanie się jasne, że niepowodzenia, których sygnałem jest przytaczanie rozmaitych okoliczności uniewinniających, różnią się od siebie w sposób zasadniczy, że dotyczą różnych części i faz owego mechanizmu, oraz że właśnie uniewinnianie postępowania wydobywa i różnicuje dla nas te fazy i części. Dalej, okaże się, że nie każde potknięcie — i nie zawsze — zachodzi w całej sferze czegoś, co można by nazwać "działaniem", że nie każdemu oczyszczaniu z zarzutów odpowiada jakiś jeden czasownik — bardzo często wcale tak nie jest; otóż ta okoliczność dostarczy nam środków umożliwiających przeprowadzenie jakiejś klasyfikacji wielkiej różnorodności "działań". Jeżeli teraz przeprowadzimy tę klasyfikację wedle selekcji owych niepowodzeń, odchyleń od normy, na które wszelkie działanie jest narażone, wówczas też każde działanie otrzyma swoje miejsce w grupie czy grupach działań jakiegoś rodzaju albo w jakimś modelu mechanizmu działania.

W ten sposób filozoficzne badanie postępowania może otrzymać nowy pozytywny punkt wyjścia. A przy okazji, od strony raczej negatywnej, można będzie rozwiązać lub usunąć wiele tradycyjnych trudności i błędów w tej dziedzinie. Pierwszym problemem, który się tu nasuwa, jest problem Wolności. Wprawdzie Wolność była tradycyjnie rozumiana jako termin "pozytywny" wymagający wyjaśnienia, jest jednak rzeczą niewątpliwą, że powiedzieć, iż ktoś działał w sposób "wolny" (użycie filozoficzne tego terminu ma zresztą słaby związek z użyciem potocznym), to po prostu powiedzieć, że nie działał w sposób niewolny, że nie działał w takich czy innych warunkach spośród możliwych, różnorodnych warunków zniewolenia (pod przymusem itd.). Podobnie jak termin "rzeczywisty" czy "faktyczny", tak i termin "wolny" używany jest tylko dla odrzucenia sugestii, odpowiadającej wszelkim czy niektórym terminom o znaczeniu przeciwnym. Podobnie jak "prawda" nie jest nazwą jakiejś cechy stwierdzeń, tak "wolność" nie jest nazwą cechy działań, tylko nazwą kontekstu, w którym dany czyn czy działanie umieszczamy. Analizując wszelkie okazje, w jakich działanie może nie być "wolne", czy wszelkie przypadki, w których nie można powiedzieć po prostu, że "X uczynił A", możemy mieć nadzieję, że pozbyliśmy się problemu Wolności. Arystoteles często krytykowany był za to, że mówił o obronie czy uniewinnianiu, przeoczając "istotny problem". Jeżeli o mnie chodzi, to problemem uniewinniania zainteresowałem się właśnie w momencie, w którym dostrzegłem niesprawiedliwość tego zarzutu.

Jeśli pominąć kwestię tradycji filozoficznej, to wiele argumentów przemawiałoby za tym, że termin Odpowiedzialność jest lepszym kandydatem do roli, jaką tu przypisujemy Wolności. Jeżeli przyjmiemy, że naszym drogowskazem ma być język potoczny, wówczas zobaczymy, że uniewinniamy się najczęściej wtedy właśnie, kiedy chcemy się uwolnić od odpowiedzialności, a w każdym razie od pełnej odpowiedzialności za jakiś czyn — i ja sam w tym właśnie sensie użyłem powyżej tego terminu. Ale w gruncie rzeczy "odpowiedzialność" też nie jest terminem odpowiednim we wszystkich przypadkach: ściśle biorąc, nie uchylam się od odpowiedzialności, kiedy się bronię własną niezręcznością czy brakiem taktu, albo kiedy — a często tak bywa — mówię, że coś zrobiłem niechętnie czy z oporem, a już najmniej, kiedy stwierdzam, że w danych okolicznościach nie miałem innego wyboru: w tym ostatnim przypadku byłem zniewolony, co mnie uniewinnia (czy usprawiedliwia), niemniej mogę przyjąć odpowiedzialność za mój czyn. Może więc oba terminy, Wolność i Odpowiedzialność, są łącznie potrzebne — stosunek między nimi nie jest jasny, miejmy zatem nadzieję, że dociekania nad uniewinnianiem dopomogą w wyświetleniu tego stosunku [2].

Tyle więc, jeżeli chodzi o problematykę etyczną ze względu na możliwość jej wyjaśnienia za pomocą dociekań nad problemem uniewinniania działań. Ale istnieją też powody, dla których dociekania te są bardzo pociągające metodologicznie, o ile za punkt wyjścia obierzemy język potoczny, a więc badania nad tym, co i kiedy powinniśmy mówić, dlaczego i co powinniśmy wtedy mieć na myśli. Sądzę, że jest to metoda, która, przynajmniej jako jedna z możliwych metod filozoficznego dociekania, nie wymaga w tej chwili usprawiedliwienia — jest bowiem aż nazbyt oczywiste, że tkwi w niej żyła złota; trzeba by raczej ostrzec przed najmniejszym zaniedbaniem odpowiedniej ostrożności i rzetelności w jej stosowaniu, o ile nie chcemy jej skompromitować. Mimo to jednak spróbuję ją w kilku słowach usprawiedliwić.

Po pierwsze więc, słowa są naszymi narzędziami, a od narzędzi powinniśmy wymagać, jako minimum, żeby były czyste: powinniśmy wiedzieć, co mamy, a czego nie mamy na myśli, i uzbroić się przeciwko pułapkom, jakie zastawia na nas język. Po drugie zaś, słowa, (wyjąwszy ich własną wąską dziedzinę jako słów tylko) nie są faktami ani rzeczami: musimy je więc niejako oddzielić od świata i skonfrontować ze światem, tak by móc dostrzec ich nieadekwatność i arbitralność, a potem ponownie spojrzeć na świat już bez osłony końskich okularów. Po trzecie wreszcie — i ta okoliczność może być dla nas źródłem optymizmu — nasz potoczny zasób słów zawiera wszelkie rozróżnienia, których dokonanie wydawało się ludziom celowe, oraz wszelkie związki, które w oczach ludzi wydawały się godne podkreślenia — w trakcie istnienia licznych pokoleń: otóż te rozróżnienia i związki okażą się najprawdopodobniej liczniejsze i trafniejsze, jako że wytrzymały długą próbę "doboru naturalnego", a także subtelniejsze, w każdym razie w sprawach codziennej praktyki — od wszystkiego, co ty czy ja moglibyśmy wydumać w fotelu, w ciągu jednego popołudnia, zgodnie z najchętniej stosowaną metodą alternatywną.

W związku z tym, że dominuje dziś hasło "język potoczny" oraz takie określenia, jak "filozofia języka", "filozofia analityczna" czy "analiza języka" — musimy tu na pewnej sprawie położyć szczególny nacisk, jeśli chcemy uniknąć nieporozumień. Otóż kiedy zastanawiamy się nad tym, co i kiedy powinniśmy mówić, jakich słów i w jakich sytuacjach powinniśmy używać, to wówczas przyglądamy się nie tylko słowom (albo "znaczeniom" — czymkolwiek miałyby być te znaczenia); jest to z naszej strony także ogląd fragmentów rzeczywistości, o której mówimy posługując się słowami: odwołujemy się do wyostrzonego wyczucia używanych przez nas słów w celu wyostrzenia naszej percepcji zjawisk, chociaż wyczucia tego nie uważamy za ostatecznego arbitra. Dlatego też sądzę, że temu stylowi filozofowania lepiej byłoby nadać jakąś nazwę mniej mylącą od tych, które przytoczyłem, np. nazwę "fenomenologii lingwistycznej", chociaż jest to określenie może zbyt angażujące.

Kiedy więc stosujemy taką metodę filozofowania, to, rzecz jasna, najlepiej jest wybrać dziedzinę badań, w której język potoczny jest bogaty i subtelny — a taka jest właśnie problematyka Uniewinniania, odznaczająca się wielką praktyczną doniosłością; nie ma zaś z pewnością tych walorów na przykład problem Czasu. Równocześnie chodzi i o to, żeby nie wybierać dziedziny, na której grząskich ścieżkach zbyt mocne ślady odcisnęła tradycyjna filozofia, wtedy bowiem język "potoczny" okazuje się często zarażony żargonem wygasłych teorii, a także naszych przesądów — rzecznicy czy odbiorcy różnych doktryn popadają w ich władzę aż nadto pochopnie i często bezkrytycznie. I tu znowu nasz problem argumentacji uniewinniającej pokazuje swoje wspaniałe zalety: o takich przynajmniej pojęciach, jak niezręczność, roztargnienie, nieuwaga czy nawet odruchowość działania, możemy mówić bez przypominania sobie, co o tym myślał Kant; i dalej, możemy dyskutować o działaniu rozmyślnym nie odwołując się wcale do Arystotelesa czy też o panowaniu nad sobą — zapominając o Platonie. Mając gwarancję, że nasz temat rozważań, jak o tym zresztą była mowa, sytuuje się w bliskim sąsiedztwie samego sedna dylematów filozoficznych, że jest do nich podobny niczym bliski krewny, oraz że spełnia powyższe dwa warunki, osiągamy to, czegośmy właśnie szukali: dogodne stanowisko robocze dla terenowej pracy w filozofii. Tu przynajmniej możemy się poczuć swobodniej i szukać zgody na temat nowych odkryć, choćby bardzo skromnych, i na temat dróg, jakie do tej zgody prowadzą [3]. Jakże dobrze by było, gdyby takie badania terenowe podjąć np. na polu estetyki — gdybyśmy tylko mogli na chwilę zapomnieć o pięknie, a zająć się tym, co miłe, przyjemne i bezpośrednio nam bliskie.

Wiem, że na drodze filozofii "lingwistycznej" piętrzą się skały — a w każdym razie takie jest ogólne przekonanie — ci zaś, którzy z tą filozofią nie są otrzaskani, dają się tym odstraszać, często nie bez uczucia ulgi czy wręcz radości. Ale ze skałami jest tak jak z pokrzywami — jedna tylko jest na nie rada: trzeba się ich mocno chwycić i wdrapać się wyżej, ponad nie. Wymienię tu przykładowo dwie takie przeszkody, w których pokonaniu pomoże nam dociekanie nad problemem uniewinniania działań. Pierwsza z nich to swobodne (względnie rozbieżne lub alternatywne) użycie słów; druga to problem "ostatniego słowa". Czy wszyscy wyrażamy się tak samo, i tylko tak samo, w takich samych sytuacjach? Czy poszczególne użycia nie różnią się między sobą? I dlaczego to, co zwykle mówimy, miałoby być ostatecznym czy najlepszym sposobem wyrażania się? Dlaczego to, co zwykle mówimy, miałoby być przynajmniej prawdziwe?

Rzecz w tym, że użycie jest zmienne, wyrażamy się swobodnie i o różnych rzeczach mówimy w sposób, wydawałoby się, jednakowy. A tymczasem mówimy znacznie mniej jednakowo, niż nam się zdaje. W konkretnych bowiem sprawach widać wyraźnie, że wcale nie jest tak, jak nam się z początku wydawało — że rzecz nie polegała na tym, iż każdy chciał powiedzieć co innego o tej samej i w tej samej sytuacji: faktycznie było tak, że każdy z nas nieco inaczej oceniał tę sytuację, co jest zupełnie normalne, skoro żadna sytuacja (a rozpatrujemy tu sytuacje wyobrażone) nie może być "w pełni" opisana. Im bardziej szczegółowo wyobrazimy sobie daną sytuację wraz z całym podłożem wydarzeń — a warto tu użyć jak najbardziej zindywidualizowanych, czasem aż do znudzenia, środków opisu, żeby pobudzić i utrzymać w ryzach naszą niesforną wyobraźnię — tym mniej znajdziemy powodów do rozbieżności zdań na temat tego, co chcielibyśmy powiedzieć. Ale mimo to, w pewnych przypadkach tej ostatecznej zgody nie osiągamy: czasem musimy uznać dane użycie słów za odpowiednie, mimo że uczynimy to z niechęcią; kiedy indziej zaś uznamy za właściwe posłużenie się jednym z dwóch różnych opisów albo też jednym i drugim zarazem. Ale dlaczegóż miałoby to nas odstraszać? Wszystko to są zdarzenia wytłumaczalne. Jeżeli nasze użycie słów jest odmienne, to ty używasz słowa "X", kiedy ja używam słowa "Y", albo — co jest prawdopodobniejsze (i zarazem bardziej zastanawiające) — twój system pojęciowy różni się od mojego, chociaż jest przypuszczalnie równie spójny i sprawny: krótko mówiąc, możemy wykryć, dlaczego się nie zgadzamy — ty wybrałeś taki a taki sposób klasyfikowania rzeczy, a ja inny. Tam zaś, gdzie w grę wchodzi użycie swobodne, możemy zrozumieć, jakie pokusy nas do tego użycia skłaniają i jakie rozróżnienia pojęć ulegają przez to zaciemnieniu: ilekroć mamy do czynienia z dwoma "alternatywnymi" opisami, tylekroć istnieją dwa sposoby opisania czy "skonstruowania" sytuacji; a może istnieje taki jeden opis, przy którego zastosowaniu będzie można, dla celów praktycznych, sprowadzić te dwa sposoby do jednego. Nie trzeba się płoszyć brakiem zgody na temat tego, co powinniśmy powiedzieć, jak się wyrazić, tylko wprost odwrotnie, trzeba to wychwycić, gdyż wyjaśnienie sprawy nie może nie rzucić światła na cały problem. Jeżeli natrafimy na elektron, który wiruje w "złą" stronę, będzie to przecież nowe odkrycie, zapowiedź nowej drogi, która się przed nami otwiera, a nie powód do wyrzeczania się fizyki; analogicznie, człowiek wyrażający się w sposób autentycznie swobodny czy ekscentryczny jest rzadkim okazem, który trzeba wysoko cenić.

Najlepszym zaś ćwiczeniem, które nas nauczy, jak się z tą sprawą uporać, jak ustalić główne rubryki, będą rozważania nad problemem okoliczności uniewinniających działanie — trudno mieć nadzieję, żebyśmy mogli znaleźć lepszą zaprawę. Tu właśnie mamy dziedzinę, w której powstają sytuacje, kiedy ludzie skłonni są powiedzieć niemal wszystko, co im przyjdzie na myśl, tak bardzo są napięci, tak bardzo spragnieni, żeby wydostać się z opresji. "To się stało przez omyłkę", "to był przypadek" — jakże łatwo te dwa wyrażenia mogą wydać się praktycznie jednakowe, jakże często są nawet wypowiadane jednym tchem. A jednak, po jednej czy dwóch relacjach, każdy się zgodzi, że nie tylko są to wyrażenia różne w treści, ale każdy sam wykryje, na czym polega różnica i co każde z nich znaczy [4].

A teraz sprawa Ostatniego Słowa. Język potoczny nie może sobie rościć pretensji do tego, żeby do niego należało ostatnie słowo, jeżeli takie w ogóle istnieje. Język jest wprawdzie czymś więcej niż wcieleniem metafizyki epoki kamiennej — jest mianowicie, jakeśmy już mówili, dziedzictwem doświadczenia i przenikliwości wielu pokoleń ludzkich. Ale ta bystra przenikliwość ludzka koncentrowała się przede wszystkim na praktycznej stronie życia. A kiedy jakieś rozróżnienie okazuje się przydatne dla praktycznych celów codziennego życia (co zresztą jest osiągnięciem nie lada, skoro życie codzienne obfituje w skomplikowane sytuacje), to widocznie "coś w tym jest", coś się za tym kryje; tylko że najprawdopodobniej nie będzie to rozróżnienie wystarczające, o ile nasze zainteresowania będą miały szerszy zakres albo bardziej abstrakcyjno-intelektualny charakter niż zainteresowania praktycznego życia. Ponadto, doświadczenie ludzkie wywodzi się wyłącznie ze źródeł dostępnych dla przeciętnego człowieka, w skali całych niemal dziejów kultury pożywką tego doświadczenia nie był mikroskop ani późniejsze, jeszcze doskonalsze przyrządy badawcze. Trzeba wreszcie dodać, że wszelkiego rodzaju przesądy, błędy czy fantazje stają się integralną częścią języka i często nawet wychodzą zwycięsko z próby czasu (co zresztą nie przemawia przeciwko celowości ich wykrywania). Z pewnością więc, do języka potocznego nie należy ostatnie słowo: w zasadzie, wszystko możemy w nim uzupełniać, poprawiać, możemy go korygować, pod warunkiem wszakże, że o jednym nie zapomnimy: właśnie do języka potocznego należy pierwsze słowo [5].

Jest to jeszcze jeden problem, dla którego okazują się owocne badania nad pojęciem uniewinniania się. Jest to bowiem dziedzina zarazem kontrowersyjna i dla każdego doniosła praktycznie, tak że język potoczny ustawicznie "depcze jej po piętach"; ale przez długi czas dźwigała ona nie tylko obciążenia językowe, lecz również bagaż w postaci prawa, ostatnio zaś obie dziedziny przyciągnęły uwagę trzeciej, a mianowicie psychologii. W zakresie prawa, nieustannie płynący strumień konkretnych konfliktów i spraw, ciągle nowych i bardziej skomplikowanych od tego, co mogłaby zrodzić najśmielsza wyobraźnia, powoduje konieczność praktycznych decyzji, co z kolei sprawia, że trzeba jakoś znajdować formuły pozwalające te przypadki kwalifikować. Potrzebna jest tu wielka ostrożność w obchodzeniu się z językiem potocznym, ale równocześnie i brutalność, trzeba dokonywać na nim sztucznych zabiegów i traktować go: nie można tu zrobić uniku i o całej sprawie po prostu zapomnieć (podobnie, w naszym codziennym życiu możemy lekceważyć zagadki, jakie się wiążą z problemem czasu, ale - na gruncie fizyki nie możemy tego problemu odkładać ciągle na później). Ze swej strony psychologia również mnoży nowe przypadki, ale kształtuje też nowe metody obserwowania i badania zjawisk; co więcej, psychologia, w przeciwieństwie do prawa, ma spojrzenie bardziej bezstronne i nie ciąży na niej konieczność szybkich decyzji. Stąd psychologię charakteryzuje potrzeba ustawicznego uzupełniania, rewidowania i korygowania różnych klasyfikacji ustalonych w codziennym życiu i na gruncie prawa. Nie brak nam więc materiału do osiągania wprawy w takim czy innym rozwiązywaniu problematyki Ostatniego Słowa.

Jakie więc metody i źródła stoją do naszej dyspozycji, o ile zechcemy przystąpić do dociekań nad problemem uniewinniania? Naszym zadaniem będzie wyobrażenie sobie różnorodnych sytuacji, które skłaniają nas do uniewinniana się, a także zanalizowanie wyrażeń, jakich wtedy używamy. Jeżeli mamy żywą wyobraźnię i w dodatku duże doświadczenie w zakresie różnych uchybień, to zajdziemy daleko, potrzebny nam jest tylko jakiś system — nie wiem, ilu ludzi zapisuje wszystkie przypadki, w których jakoś się skompromitowali czy "wygłupili". Najlepiej jest posłużyć się źródłami systematycznymi, a takich jest, jak się zdaje, trzy. Wymieniam je w tej kolejności, w jakiej są one dostępne dla laika.

A więc najpierw możemy się posłużyć słownikiem danego języka — wystarczy krótki słownik pod warunkiem, że go wykorzystamy w pełni. Mamy tu do wyboru dwie metody — obie nieco żmudne, ale opłacalne. Pierwsza polega na przeczytaniu całego słownika i wypisaniu wszystkich słów, jakie się nam wydają istotne dla naszego tematu; nie trwa to tak długo, jak by się mogło wydawać. Druga polega na sporządzeniu listy wszystkich istotnych terminów, które się nam nasuwają, i sprawdzeniu ich znaczeń podawanych przez słownik; w wyjaśnieniach tych znajdziemy zaskakującą ilość nowych terminów, które rzadko będą synonimiczne, ale zawsze pokrewne. Wtedy z kolei bierzemy każdy z tych terminów pokrewnych, wzbogacając dotychczasowy ich zasób za pomocą "definicji" podawanych przez słownik dla każdego z nich; po pewnym czasie okaże się, że kółko rodzinne zaczyna się zamykać, aż zamknie się całkowicie, i będziemy spotykali już tylko same powtórzenia. Ta druga metoda ma tę zaletę, że grupuje terminy w wygodnych przedziałach, chociaż, rzecz jasna, wiele zależy tu od udatności naszej wyjściowej selekcji.

Pracując nad słownikiem zauważymy interesujący fakt: oto duży procent interesujących nas słów to przysłówki, a więc część mowy, która w dociekaniach filozoficznych pozostawała dotychczas raczej w cieniu za rzeczownikami, przymiotnikami i czasownikami: jest to zjawisko naturalne, gdyż — jak już mówiliśmy — bardzo często uniewinniamy się przyznając, że to myśmy coś zrobili, ale tylko w pewnym sensie, a nie tak po prostu — czyli że odnośny czasownik powinien ulec zmianie. Ale poza przysłówkami używamy w takich przypadkach również innych rodzajów słów, w szczególności licznych rzeczowników abstrakcyjnych, takich jak "nieporozumienie", "przypadek", "cel" itp., a także pewnych czasowników, które często zajmują pozycję kluczową dla dalszej klasyfikacji sposobów uniewinniania się ("nic na to nie mogłem poradzić", "nie zamierzałem", "nie miałem tego na myśli", "nie zdawałem sobie sprawy"; albo: "chciałem", "starałem się" itd.). W powiązaniu zaś z rzeczownikami, inna jeszcze zaniedbana część mowy okazuje się istotna, mianowicie przyimki. Ważne jest nie tylko to, jakich przyimków — często w grę wchodzi kilka — używa się z danym rzeczownikiem: same przyimki jako takie zasługują na zbadanie. Narzuca się bowiem pytanie, dlaczego jednemu rodzajowi rzeczowników towarzyszy przyimek "pod", innemu "przez" czy "poprzez", jeszcze innemu "z" czy "wskutek" itd.? Dziwną byłoby rzeczą, gdyby takie związki nie miały żadnego uzasadnienia.

Naszym następnym źródłem będzie oczywiście prawo. W tej dziedzinie znajdziemy ogromną różnorodność przypadków rozmaitych uchybień, a także bardzo pożyteczne przykłady uznanych argumentów obrończych, i wreszcie — liczne wnikliwe analizy jednych i drugich. Ktokolwiek się tym źródłem posłuży, szybko stwierdzi, że najbogatszą kopalnią przykładów jest prawo zwyczajowe ("common law"), a zwłaszcza prawo odnoszące się do odpowiedzialności za delikty; cenne będzie tu również prawo karne i prawo zobowiązań, ale największy zakres i największa elastyczność charakteryzują prawo dotyczące odpowiedzialności za delikty. I tu jednak, a już zwłaszcza w dziedzinie tak starodawnej i ukształtowanej jak prawo karne, argumenty obrońcy i oskarżenia oraz wyroki sędziów — nawet najwnikliwsze — traktować należy z dużą ostrożnością pamiętając, że w przypadkach prawnych —

1) postulatem najważniejszym jest powzięcie decyzji, i to decyzji możliwie jednoznacznej — winny lub niewinny — dla skarżącego lub oskarżonego;

2) istotny jest postulat, aby zarzut lub wszczęte postępowanie oraz sama rozprawa — podpadały pod odpowiednie zakwalifikowania i odpowiednie procedury, zgodnie z tym, co zostało przyjęte w ciągu dziejów sądownictwa. A chociaż tych zakwalifikowań i procedur jest wiele, to jednak są one stosunkowo nieliczne i stereotypowe w stosunku do różnorodności przypadków, w których w życiu codziennym ludzie się o coś oskarżają, czy bronią przed zarzutami. Co więcej, wiele konfliktów lokuje się niejako poniżej szczebla prawa czy też nie wchodzi w jego zakres, ze względu na swój charakter czysto moralny, jak np. konflikt wynikły z powodu czyjejś bezwzględności wobec kogoś;

3) istotny jest też postulat, aby argumentacja opierała się na precedensach prawnych i stosowała się do nich. W dziedzinie prawa wartość precedensów nie ulega żadnej kwestii, niemniej może z pewnością prowadzić do zniekształcenia potocznych przekonań i sensu wyrażeń.

Z tych to powodów, które związane są ściśle z naturą i funkcją prawa i z nich wynikają, obrońcy, prokuratorzy i sędziowie dalecy są od odpowiedniej dbałości o używanie wyrażeń potocznych w ich potocznych znaczeniach i zastosowaniach. Stosują wygodny dla siebie rozkład akcentów, uciekają się do uników, naciągają argumenty i starają się przeciwnika "wystrychnąć na dudka", niezależnie od tego, że tworzą różne terminy techniczne lub nadają szczególne, techniczne znaczenie terminom potocznym. Niemniej badając dziedzinę prawa przeżywamy nieustannie miłe niespodzianki, kiedy wykrywamy, jak wiele można się stąd nauczyć; ponadto zaś możemy być pewni, że o ile jakieś rozróżnienie pojęciowe jest poprawne, chociaż nie uznane jeszcze oficjalnie na gruncie prawa, wówczas można liczyć na to, że obrońca albo prokurator je uwzględni, nie zechce bowiem ryzykować, że zrobi to jego oponent.

Trzecim wreszcie naszym źródłem będzie szeroko rozumiana psychologia z antropologią i badaniem zachowań zwierząt włącznie. Dziedzina ta niepokoi mnie jeszcze bardziej niż prawo. Nie ulega jednak wątpliwości, że psychologia uwzględnia i klasyfikuje pewne takie odmiany zachowań i sposoby działania, oraz takie wyjaśnienia tych działań, których nie zaobserwowali lub nie nazwali ludzie w życiu codziennym i których nie utrwalił język potoczny, chociaż mogło to było nastąpić, gdyby te zachowania czy działania miały większą doniosłość praktyczną. Lekceważenie "żargonu" psychologii jest bardzo niebezpieczne, w każdym razie tam, gdzie zmierza on do uzupełniania języka codziennego, a czasami nawet i wtedy, kiedy ten język w pewnych przypadkach próbuje wypierać.

Posługując się tymi źródłami i korzystając z pomocy własnej wyobraźni dojdziemy niewątpliwie do wykrycia znaczeń licznych wyrażeń oraz do zrozumienia i sklasyfikowania wielu "działań". Wówczas zaś pojmiemy jasno wiele pojęć i wyrażeń, których poprzednio używaliśmy tylko ad hoc. Definicja — od siebie dodałbym: definicja wyjaśniająca — powinna być naszym ważnym celem; nie wystarczy wykazać, jacy jesteśmy bystrzy odkrywając, że wszystko jest niejasne i pogmatwane. Mówi się, że i osiągnięcie jasności nie wystarcza — ale może nie pora zastanawiać się nad tym wtedy, gdy od owej jasności dzieli nas w rozważanej sprawie jeszcze duży dystans.

Kończę już tę gawędę. Pozostaje mi tylko sformułować kilka uwag — szeregując je może w niezbyt spójnym porządku — których celem będzie określenie, jakiego rodzaju ważne wyniki możemy osiągnąć i czego istotnego się nauczyć w toku badań nad problemem uniewinniania.

1. Modyfikacja zawsze wiąże się z jakąś anomalią. Kiedy stwierdzamy, że X uczynił A, skłonni jesteśmy zakładać, że mając pewne — czy może wręcz jakiekolwiek dowolne — wyrażenie modyfikujące czasownik będziemy upoważnieni do tego, żeby włączyć to wyrażenie, bądź też jego przeciwieństwo czy zaprzeczenie, do naszego stwierdzenia: to znaczy, że będziemy mieli prawo sformułować pytanie podpadające pod schemat "czy X uczynił A tak czy tak?" (np. "czy X zamordował Y umyślnie czy nieumyślnie?") i odpowiedzieć "tak" lub "nie". W każdym zaś razie zakładamy to przynajmniej, że jeżeli X uczynił A, to istnieje choćby jedno takie wyrażenie modyfikujące czasownik, które możemy, w sposób uzasadniony i prowadzący do nowej informacji, dołączyć do danego czasownika. W ogromnej większości przypadków użycia równie ogromnej większości czasowników (do których, być może, nie należy czasownik "zamordować") takie założenie jest zupełnie nieuzasadnione. Z naturalnej oszczędności języka wynika, że w przypadkach typowych, określanych za pomocą jakiegokolwiek zwykłego czasownika — tzn. nie tak brzemiennego w treść jak "zamordować", ale raczej takich jak "zjeść", "kopnąć", "przewrócić" — żadne wyrażenie modyfikujące nie tylko nie jest potrzebne, ale nie jest nawet dopuszczalne. Takie modyfikujące wyrażenie jest potrzebne czy konieczne w tych tylko przypadkach, kiedy odpowiedni czyn dokonany zostaje w jakiś szczególny sposób czy w szczególnych okolicznościach, innych niż te, w których byłby on działaniem normalnym, naturalnym (rzecz jasna, kwalifikacja działania jako normalnego lub nienormalnego zależy od tego, jaki czasownik wchodzi w grę w danym konkretnym przypadku). Oto siadam, jak zwykle, w moim fotelu — nie jestem ani zamroczony, ani pod wpływem jakichś gróźb, nic takiego nie zachodzi — i w tej sytuacji bezpodstawne będzie powiedzenie, że usiadłem umyślnie lub nieumyślnie [6], a nawet że usiadłem automatycznie, z przyzwyczajenia, cży coś w tym rodzaju. Albo: pora już iść spać, jestem sam, ziewnąłem — ale nie ziewnąłem nieumyślnie (ani też umyślnie!) ani celowo. Gdybym ziewnął w jakiś z tych szczególnych sposobów, nie byłoby to zwykłe ziewnięcie.

2. Granice stosowalności. Wyrażenia modyfikujące czasowniki, do których należą głównie przysłówki, mają ograniczony zakres stosowalności. Znaczy to, że łączenie danego przysłówka "uniewinniającego", takiego jak "nieświadomie", "spontanicznie" czy "odruchowo", z dowolnym czasownikiem określającym "czyn" czy "działanie" w dowolnym kontekście — nie gwarantuje, że całość będzie sensowna; na ogół bowiem przysłówek taki może być łączony z czasownikami należącymi do dość wąskiej klasy. Oto kogoś coś zafrapowało we wzniesionej twarzy chłopaka i rzucił w nią cegłę — "spontanicznie"? Rzeczą interesującą będzie tu wykrycie, dlaczego można kogoś uniewinnić w określony sposób za jakiś czyn, a za inne czyny — może np. właśnie za wyżej przytoczony — nie można [7]. Pozwoli to w dużej mierze wyjaśnić znaczenie argumentów uniewinniających, a równocześnie też rzuci światło na własności charakteryzujące grupę "czynów", które w ten sposób zostają wyodrębnione; w wielu przypadkach wyjaśni nam to również pewne szczegóły mechanizmu wszelkiego "działania" (por. pkt 4) albo kryteria akceptacji działań (por. pkt 5). Jest rzeczą bardzo ważną, żeby zdać sobie sprawę, iż pewne terminy chętnie używane przez filozofów i prawników nie są używane — w każdym razie w mowie potocznej (o ile pominąć przypadki przenikania do języka pewnych wyrażeń technicznych) — ani tak powszechnie, ani w sposób równie dychotomiczny. Weźmy dla przykładu słowa "umyślnie" i "nieumyślnie": możemy umyślnie, z własnej woli (voluntarily), wstąpić do wojska czy ofiarować komuś prezent, możemy nieumyślnie, mimo woli (involuntarily), kichnąć czy wykonać jakiś drobny gest; ale im więcej czynności czy działań rozpatrujemy, tym bardziej zaczynają się różnić i rozchodzić te dwie klasy, aż w końcu nabieramy wątpliwości, czy istnieje w ogóle jakikolwiek czasownik, z którym by się godziły oba powyższe przysłówki. Zapewne istnieją takie czasowniki, ale zdarza się, że kiedy już się nam wydaje, żeśmy odpowiedni czasownik znaleźli, okazuje się to złudzeniem, oczywistym wyjątkiem, faktycznie potwierdzającym regułę. Może i można "stłuc filiżankę" umyślnie, jeżeli zrobiło się to np. w celu zubożenia siebie samego, a inną stłuc nieumyślnie, jeżeli wykonało się jakiś mimowolny ruch, który do tego stłuczenia doprowadził. Jednakże wtedy dwa czyny opisywane jednakowo jako "stłuczenie filiżanki" są czymś bardzo różnym — pierwszy jest podobny do działań typowych dla klasy czynów "umyślnych", a drugi — typowych czynów "nieumyślnych".

3. Znaczenie negacji i przeciwieństwa. A zatem przysłówki "umyślnie" i "nieumyślnie" nie są wzajemnymi przeciwieństwami w taki oczywisty sposób, jaki sugeruje filozofia czy orzecznictwo sądowe. Przeciwieństwem, a raczej przeciwieństwami terminu "umyślnie" czy "z własnej woli" może być np. termin "pod przymusem" — takiego czy innego rodzaju: pod jakąś presją, z obowiązku czy pod wpływem czegoś [8]; analogicznie, przeciwieństwem terminu "nieumyślnie" mogą być terminy "świadomie" czy "celowo", i tak dalej. Taka rozbieżność przeciwieństw wskazuje, że terminy "umyślnie" i "nieumyślnie" są, mimo swojego pozornego związku, dalekie od jednorodności. Ogólnie biorąc, opłaci się nam ostrożność w przyjmowaniu czegokolwiek jako faktu pewnego czy oczywistego tam, gdzie chodzi o negacje i przeciwieństwa. Nie warto zakładać, że dla każdego terminu musi istnieć jakiś, czy też jeden tylko, termin przeciwny, zarówno w przypadku terminów "pozytywnych", np. "rozmyślnie", jak i "negatywnych", np. "przez nieuwagę". Powinniśmy raczej zadać sobie np. pytanie, dlaczego nie jest używane wyrażenie "przez uwagę". Nade wszystko bowiem ważne jest, żeby nie zakładać, iż termin pozytywny jest właśnie tym podstawowym; najczęściej słowo (w swoim kształcie) "negatywne" sygnalizuje (pozytywną) anomalię, gdy tymczasem słowo "pozytywne", o ile istnieje, służy tylko do tego, żeby usunąć podejrzenie zachodzenia tej anomalii. W świetle tego, o czym była mowa w pkt 1, jest rzeczą naturalną, że w niektórych przypadkach takiego słowa "pozytywnego" w ogóle nie znajdziemy. Popełniam czyn A1 (np. rozdeptuję ślimaka) poruszając się nieuważnie, jeżeli w trakcie dokonywania za pomocą ruchów niektórych części mojego ciała — pewnej innej czynności A2 (np. czynności spacerowania po ścieżce w parku) nie udało mi się zachować takiej kontroli nad przebiegiem ruchów mojego ciała, która by zapewniła, że niefortunne wydarzenie (w tym przypadku rozdeptanie ślimaka) nie nastąpi [9]. Twierdząc, że A1 nastąpiło przez nieuwagę, umieszczamy ów czyn tam, gdzie naszym zdaniem jest jego miejsce, czyli na poziomie klasy zdarzeń przypadkowych, które muszą zachodzić przy wykonywaniu wszelkich czynności fizycznych. Ażeby taki czyn usunąć spoza obrębu tej klasy, potrzebujemy wyrażenia, którym dysponujemy i jego właśnie użyjemy mówiąc: "nie ... przez nieuwagę"; gdybyśmy używali w tym celu wyrażenia "przez uwagę" czy "wskutek uwagi", nasuwałoby to myśl, że skoro nie popełniłem danego czynu przez nieuwagę (czy niezręczność), to musiałem dobrze wiedzieć, co robię, a przecież wcale tak być nie musiało (mogłem to np. zrobić w sytuacji, gdy byłem bardzo zamyślony), a w każdym razie sugerowałoby, że istnieje coś wspólnego, co łączy wszystkie czyny, które nie są popełniane przez nieuwagę, a przecież wcale tak nie jest. Tak więc słowo "uwaga" nie jest używane na tym samym poziomie, co słowo "nieuwaga": podając komuś masło nie przewracam dzbanuszka ze śmietanką, natomiast przewracam (przez nieuwagę) filiżankę, ale przecież nie przesunąłem ręki koło dzbanuszka ze śmietanką ze szczególną uwagą: na tym bowiem poziomie, przy wykonywaniu czynności niekontrolowanych dokładnie, cokolwiek robimy, robimy jakoś w pewnym sensie "przez nieuwagę", chociaż określamy nasze działania w ten sposób i potrzebujemy tego określenia tylko w przypadkach, kiedy zdarzy się nam uczynić coś niefortunnego, niepożądanego.

Następnym interesującym punktem byłoby zbadanie, w jaki sposób kształtowały się tak zwane słowa "negatywne". Dlaczego w jednej ich grupie występuje prefiks nie (niechcący, nieuważnie, nieumyślnie), a w innej prefiks bez (bezcelowo, bezmyślnie)? [10] Bezmyślnie, ale nieuważnie — dlaczego? Może pojęcia należytego namysłu i uwagi, tak często łączone, są czymś bardzo różnym? Oto wdzięczne pole badań.

4. Mechanizm działania. Wyrażenia przysłówkowe pozwalają wykrywać nie tylko rodzaje działań, ale także istotne szczegóły mechanizmu wykonywania działań, fragmenty, z których wykonanie działania się składa. Istnieje np. stadium, w którym właśnie musimy wykonać jakieś zamierzone działanie — raz będzie to wykonanie jakichś ruchów ciała, kiedy indziej wygłoszenie przemówienia. W samym trakcie wykonywania go musimy zwracać (pewną) uwagę na to, co robimy, i troszczyć się (w pewnym stopniu) o to, żeby się uchronić od (możliwych) niebezpieczeństw: może się nam okazać potrzebna właściwa ocena sytuacji, takt, odpowiednie kierowanie ruchami własnego ciała i tak dalej. Nieuwaga, niedbalstwo, błędy w ocenie sytuacji, brak taktu, niezręczność — wszystko to są uchybienia (których odpowiednikami będą argumenty uniewinniające), uchybienia odbijające się na specyficznej fazie mechanizmu działania, fazie dokonawczej, w której sfuszerowaliśmy je w jakiś sposób. Ale istnieje wiele innych stadiów działania, z których każde trzeba wyśledzić i umiejscowić za pomocą odpowiedniego zasobu czasowników, przysłówków i innych części mowy. Rzecz jasna, są tu fragmenty, w których lokuje się inteligencja i planowanie, w których zapadają decyzje i postanowienia, itd. Wymienię tu w szczególności jeden z nich, często przeoczany, w którym potknięcia i odpowiadające im uniewinnienia bywają szczególnie obfite. Zdarza się np. na wojnie, że najbystrzejsza inteligencja i znajomość niezawodnych zasad (złotych reguł odnoszenia zwycięstwa) nie uchronią od potknięcia w postaci takiego planu działania, który doprowadzi do klęski. Otóż jeden z przypadków, które o tym decydują, może nastąpić w stadium oceny sytuacji, czyli w tym stadium, w którym musimy naszą inteligencję tak ukierunkować i tak wyważyć czynniki, którym ma ona służyć, żeby owe niezawodne reguły odnoszenia zwycięstwa mogły być w pełni wykorzystane i doprowadziły do pozytywnego wyniku [11].Podobnie też,w zwykłym życiu, czyli po prostu w życiu cywilnym, w dziedzinie moralności czy też w codziennych praktycznych sprawach, może być tak, że znamy wszystkie fakty, a mimo to patrzymy na nie jakoś niewłaściwie czy opacznie, nie zdajemy sobie z czegoś w pełni sprawy albo czegoś nie doceniamy, albo też wręcz widzimy coś zupełnie fałszywie. Wiele wyrażeń formułujących uniewinnienia wskazuje na niepowodzenia występujące w tym szczególnie zdradliwym stadium: nawet bezmyślność, zlekceważenie czegoś, brak wyobraźni — w mniejszym stopniu, niż by się wydawało, zawinione są przez brak inteligencji czy wadliwe planowania, niż przez błędy w ocenie sytuacji. Wysłuchanie wykładów E. M. Forstera [12] mogłoby sprawić, ze na pewne sprawy spojrzelibyśmy innymi oczami, a przecież nie musiałoby to oznaczać, że poszerzyła się nasza wiedza albo że staliśmy się bystrzejsi.

5. Normy tego, co nie do przyjęcia. Jest charakterystyczną cechą argumentów uniewinniających, że bywają "nie do przyjęcia": każdemu chyba takiemu argumentowi odpowiadają przypadki takiego rodzaju i takiej wagi, że po prostu go "nie przyjmiemy", nie uznamy. Bardzo interesujące będzie wykrycie norm i kodów, do których się tu odwołujemy. Stopień świadomej kontroli, jakiej poddajemy wykonawstwo naszych czynności, nie może być nigdy nieograniczony, absolutny, i na ogół przyjmuje się, że ma on być utrzymany w określonych granicach (mówimy: "z należytą starannością i uwagą") w stosunku do zwykłych, normalnych czynności, chociaż, rzecz jasna, ustalamy te granice w różny sposób w różnych przypadkach. Możemy się tłumaczyć nieuwagą, kiedy weszliśmy na ślimaka, ale nie możemy, jeżeli weszliśmy na dziecko — musisz uważać, gdzie stawiasz swoje niezdarne nogi! Oczywiście, to było (naprawdę było) przez nieuwagę, ale to słowo stanowi argument broniący nas, uniewinniający, a takiej obrony nikt tu nie przyjmie, bo jest niezgodna z obowiązującymi normami. Podobnie też inne ustanawiamy normy i inne przyjmujemy argumenty uniewinniające w przypadku czynności regulowanych przez ściśle określone zasady, na przykład przez reguły pisowni, których przestrzeganie nas obowiązuje, a inne uznamy normy i argumenty obrończe w stosunku do przypadków mniej znormalizowanych: zastosowanie złej pisowni może być potknięciem, ale nie będzie wypadkiem, zranienie naganiacza może być wypadkiem, ale nie będzie potknięciem.

6. . Kto nadmiernie wierzy w walor przeciwieństw i dychotomii, ten nie dostrzega m. in. możliwej łączności i rozłączności przysłówków nawet w przypadkach tak oczywistych, jak to, że możemy postępować impulsywnie a zarazem w sposób zamierzony, albo że działając z zamiarem zrobienia czegoś możemy mimo to działać nie rozmyślnie, a tym bardziej nie celowo. Oto idziemy wzdłuż skalistego urwiska i nagle budzi się we mnie impuls, żeby cię pchnąć w dół, i od razu cię popycham. Powodował mną nagły impuls, a mimo to z pewnością popchnąłem cię z zamiarem, żeby to zrobić, może nawet użyłem jakiegoś małego fortelu, żeby się to udało — a przecież nawet w tym przypadku nie działałem z rozmysłem, skoro nie zadałem sobie pytania, czy zrobić to, czy nie.

Warto pamiętać o pewnej regule ogólnej, o tym mianowicie, że nie możemy się spodziewać znalezienia prostych etykietek dla skomplikowanych przypadków. Jeżeli jakaś omyłka doprowadzi do wypadku, wówczas pytanie, czy "to" była omyłka, czy wypadek, do niczego nie prowadzi, nie ma też po co domagać się, żeby "to" zostało krócej opisane. W takich okolicznościach daje o sobie znać naturalna oszczędność języka: jeżeli słowa, które już mamy do naszej dyspozycji w opisywaniu przypadków prostych, wystarczają we wzajemnych kombinacjach do opisania przypadku skomplikowanego, wówczas tylko jakieś specjalne powody mogłyby doprowadzić do powstania nowego słowa przeznaczonego do opisania tego skomplikowanego przypadku. Ponadto zaś, nasz język, nawet najlepiej wyposażony, nie jest nigdy przygotowany do opisania wszelkich możliwych przypadków: dziedzina faktów jest bogatsza niż nasza mowa.

7. Proces Finneya. Zdarzają się sprawy szczególnie złożone i trudne. Zacytuję tu dla przykładu sprawę Finneya [13]. Sąd w Shrewsbury, w roku 1874. Więzień (Finney) oskarżony był o zabójstwo Tomasza Watkinsa.

Więzień był pielęgniarzem w zakładzie dla obłąkanych. Mając pod opieką chorego, który brał kąpiel, odkręcił gorącą wodę, wskutek czego śmiertelnie oparzony chory zmarł. Wydaje się, że fakty zostały w adekwatny sposób przedstawione przez więźnia w jego zeznaniu złożonym w śledztwie: "Wykąpałem Watkmsa i wypuściłem wodę z wanny. Chciałem nalać do wanny czystej wody i powiedziałem Watkinsowi, żeby wyszedł z wanny. W tym momencie nowy pielęgniarz skierował moją uwagę na sąsiednią wannę zadając mi jakieś pytanie: tak więc moja uwaga odwróciła się od wanny, w której znajdował się Watkins. Opuściłem rękę, żeby odkręcić wodę i wpuścić ją do wanny, w której przebywał Watkins. Nie miałem zamiaru odkręcać gorącej wody, ale pomyliłem krany. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co zrobiłem, dopóki nie usłyszałem krzyku Tomasza Watkinsa; i nie pojąłem, na czym polegała moja omyłka, dopóki nie zobaczyłem pary ulatującej z wody. Do tej wanny nie można nalać wody, kiedy napełnia się inną wannę, ale w momentach, kiedy innych wanien się nie napełnia, woda leci niezwykle gwałtownym strumieniem..."

(Uprzednio zostało dowiedzione, że władze umysłowe chorego pozwalały mu rozumieć, co się do niego mówi, i wyjść z wanny).

A. Young (obrońca). Śmierć była rezultatem wypadku. Nie zachodziło tu takie zawinione zaniedbanie ze strony więźnia, które by stanowiło uzasadnienie niniejszego oskarżenia. Omyłka zawiniona, czy też zawiniona w pewnym stopniu, a powodująca śmierć, nie jest podstawą oskarżenia o zabójstwo; chyba że zaniedbanie byłoby tak zasadnicze, że równałoby się wyraźnej lekkomyślności (precedens: wyrok w sprawie Noakesa).

Lush, J. (sędzia). Aby człowieka obarczyć odpowiedzialnością, musi wchodzić w grę taki stopień winy, który kwalifikuje ją jako rażące niedbalstwo z jego strony. Jeżeli przyjmiemy zeznanie samego oskarżonego, to nie znajdziemy tu zaniedbania w stopniu, który by je kwalifikował pod powyższą definicję. Nie każdy fałszywy krok i nie każda omyłka czynią człowieka w ten sposób odpowiedzialnym. Obowiązkiem więźnia było nienalewanie wody do wanny w czasie, kiedy był w niej chory. Zgodnie z zeznaniem samego więźnia, nie sądził on, że wpuszcza do wanny gorącą wodę w czasie, kiedy chory w niej przebywał. Jakeśmy się tu dowiedzieli, obłąkany był zdolny do tego, żeby o własnych siłach wyjść z wanny i do tego, żeby rozumieć, co się do niego mówi. Powiedziano mu, żeby wyszedł z wanny. Nowy pielęgniarz, który tego dnia po raz pierwszy przyszedł do pracy, obsługiwał sąsiednią wannę i odwrócił uwagę więźnia. Dalej — gdyby więzień odkręcił gorącą wodę zamiast zimnej wiedząc, że chory przebywa w wannie, musiałbym to uznać za rażące niedbalstwo z jego strony; powinien był bowiem patrzeć, co robi. Ale z własnego zeznania więźnia wynika, że powiedział on choremu, żeby wyszedł z wanny, i myślał, że chory wyszedł. Jeżeli przyjąć, że to wskazuje na jaskrawą lekkomyślność, to więzień powinien być uznany winnym zabójstwa. Ale jeżeli się przyjmie, że wchodziło tu w grę przeoczenie nie kwalifikujące się jako karygodne — a więc, że zaszło coś, co poprawnie trzeba nazwać wypadkiem — to więzień nie jest odpowiedzialny.

Sąd wydał wyrok uniewinniający.

Ze sprawy tej wynika podwójny morał:

a) Zarówno adwokat, jak sędzia posłużyli się swobodnie licznymi  terminami "uniewinniającymi" używając niektórych z nich zamiennie, tak jakby były one synonimiczne czy równoważne, chociaż wcale takimi nie są, oraz przedstawiając jako alternatywne te, które bynajmniej alternatywnymi nie są.

b) Na podstawie ich wywodów nie można w ogóle być pewnym, jaki czyn kwalifikują i za pomocą jakiego wyrażenia uniewinniającego.

Zamykające sprawę podsumowanie uczonego sędziego jest wzorcowym przykładem tych błędów [14]. Natomiast Finney, odwrotnie, zaprezentował się jako mistrz w operowaniu angielszczyzną Jej Królewskiej Mości. Określił dokładnie wszystkie swoje czynności i stany, myślowe i fizyczne, posługując się poprawnie odpowiednimi terminami — i nie próbował niczego pomijać.

8. Rozróżnienia — małe i duże. Jest więc rzeczą oczywistą, że różne terminy służące do uniewinniania nie są wzajemnie równoważne i że nie jest rzeczą obojętną, którymi z nich się posługujemy: powinniśmy odróżniać nieuwagę nie tylko od takich "rzeczy" (przepraszam za to słowo), jak omyłka czy przypadek, ale i od takich, bliżej spokrewnionych, jak roztargnienie czy zamyślenie. Wyobrażając sobie różne możliwe przypadki odpowiednio żywo i dokładnie, powinniśmy umieć zdecydować, jakiego konkretnie użyć terminu określającego precyzyjnie np. czynność panny Plimsoll, która na swoim pięknym nowym sztambuchu umieściła starannym pismem napis MLECZARNIA [15] — powinniśmy umieć zdecydować, czy w grę wchodzi li-tylko omyłka (lub przeoczenie?), po prostu omyłka, czysta omyłka, zwykła omyłka. Niestety, zwłaszcza kiedy jesteśmy pogrążeni w myślach, mylimy się nie tylko w tych subtelnych podziałach. Czasem mieszamy nawet — miałem to możność zaobserwować — takie określenia, jak "przez przeoczenie" czy "przez nieuwagę" z terminem "automatycznie", tak jakby powiedzenie: "nadepnąłem na twój palec przez nieuwagę", znaczyło to samo, co: "nadepnąłem na twój palec automatycznie". A jak to jest, kiedy "ulegając pokusie tracimy panowanie nad sobą"? Bardzo to beztroskie pomieszanie pojęć! [16]

Wszystkie te kwestie są nie tyle lekcją płynącą z dociekań nad pojęciem uniewinniania, ile samym przedmiotem tych dociekań.

9. Precyzyjne wyrażenie i jego miejsce w zdaniu. Znalezienie "kluczowego" słowa to jeszcze nie wszystko — trzeba przywiązywać wagę również do pełnej i precyzyjnej formy użytego wyrażenia. Kiedy np. rozważamy sprawę omyłek, to musimy uwzględnić po kolei różne wyrażenia zawierające ten termin: "przez omyłkę", "wskutek omyłki", "omyłkowo", "omyłką było...", "pomylić się co do czegoś", "pomylić się w czymś", "to mnie zmyliło" itd.; rozważając zaś pojęcie celowości musimy wziąć pod uwagę wyrażenia: "celowo" (w sensie "świadomie"), "w celu", "dla celów" itd., jak również wyrażenia "celowy", "niecelowy", "bezcelowy" itp. Te różne wyrażenia mogą funkcjonować w zupełnie odmienny sposób, i zwykle tak właśnie się dzieje, bo w przeciwnym razie po cóż byśmy obarczali nasz język więcej niż jednym z nich?

Musimy również zatroszczyć się o to, gdzie umieścić w obrębie zdania wyrażenie "kluczowe" [17]. Odpowiednie umiejscowienie powinno oczywiście wskazywać, któremu czasownikowi użycie tego wyrażenia ma nadać specyficzne znaczenie; ale chodzi też o coś więcej: takie umiejscowienie może wpłynąć na sens całego zdania, tzn. na sposób, w jaki modyfikuje ono znaczenie czasownika. Porównajmy ze sobą następujące zdania:

a1 Jan w zamyśleniu wszedł na ślimaka.
a2 W zamyśleniu Jan wszedł na ślimaka.
b1 Jan wszedł w zamyśleniu na ślimaka.
b2 Jan wszedł na ślimaka w zamyśleniu.

W powyższym przykładzie zdania a1 i a2 opisują nadepnięcie Jana na ślimaka jako skutek zamyślenia — przyjmujemy implicite, że stało się to przypadkowo, przy okazji wykonywania jakiejś innej czynności; natomiast ze zdań b1 i b2 wynikałoby raczej, że nadepnięcie na ślimaka było zamierzeniem Jana, a krytyce poddany został sposób, w jaki zamiar ten Jan zrealizował ["w zamyśleniu" — może więc nie dość zręcznie?] [18]. Dla bardzo wielu przysłówków [w języku angielskim], chociaż nie dla wszystkich (np. nie dotyczy to przysłówka "celowo") typowe są te dwa odmienne ich użycia.

10. Sposób wykonywania czynności. W przypadku niektórych określeń odpowiadających na pytanie "jak"?, rozróżnienie dwóch wspomnianych wyżej odchyleń rzutujących na sens zdań sytuuje się jeszcze o szczebel wyżej. Zdanie: "Jan zjadł zupę z namysłem" może znaczyć tyle, co "Jan naumyślnie zjadł zupę", a więc zjedzenie zupy było z jego strony aktem umyślnym, świadomym, takim, być może, który w jego przekonaniu mógł kogoś zdenerwować — gdyby np. zjadł był umyślnie moją porcję zupy. Ale może to równie dobrze znaczyć, że zjadł zupę po prostu w pewien określony sposób, że przejawił pewien styl jedzenia: po każdej spożytej łyżce robił chwilę przerwy, starannie wybierał miejsce zanurzania łyżki, ocierał wąsy itd. I wówczas powyższe zdanie będzie znaczyło, że zjadał z namysłem, a nie że zjadł po namyśle. Zrozumiałe jest, że pewien styl wykonywania jakiejś czynności, powoli, bez pośpiechu, określamy wyrażeniem "z namysłem", bo w tym przypadku każdy ruch ma typowe cechy zewnętrzne czynów świadomych, rozmyślnych: ale nie twierdzimy, że każdy z tych ruchów jest faktycznie aktem świadomym, ani że osoba wykonująca te ruchy "dosłownie" się namyśla. Jest to więc przykład jaskrawszy, niż z wyrażeniem "w zamyśleniu", które przy obu swoich użyciach opisuje dosłownie sposób wykonywania czegoś.

Warto przyjrzeć się temu wtórnemu użyciu, kiedy badamy wyrażenia przysłówkowe [lub inne odpowiadające na pytanie "jak?"] — warto w szczególności zbadać powody, dla których to wtórne użycie czasami w ogóle nie występuje w języku. Niekiedy bardzo trudno jest stwierdzić, czy istnieje ono, czy nie istnieje. Wydaje się np., że istnieje w przypadku określenia "niedbale", ale jak się ma rzecz z określeniami "mimowolnie" czy "z roztargnieniem", albo "bezcelowo"? W niektórych przypadkach słowo pokrewne, zbliżone do określenia pierwotnego, ale różniące się od niego, używane jest w tej szczególnej roli, która polega na opisaniu stylu, sposobu dokonania jakiejś czynności: używamy w ten sposób określenia "z namysłem", ale nigdy słowa "naumyślnie".

11. Co powoduje modyfikację, a co jej podlega? W sprawie Finneya ze słów sędziego nie wynika jasno, w związku z jaką czynnością uniewinnia on oskarżonego i za pomocą jakiego argumentu. "Jeżeli przyjąć, że to wskazuje na jaskrawą lekkomyślność, to... Ale jeżeli się przyjmie, że wchodziło tu w grę przeoczenie nie kwalifikujące się jako karygodne — a więc że zaszło coś, co poprawnie trzeba nazwać wypadkiem — to..." Wydawałoby się, że sędziemu chodzi o to, iż Finney mógł odkręcić kran z gorącą wodą przez przeoczenie czy nieuwagę [19], ale czy chce również powiedzieć, że to kran mógł być odkręcony przypadkowo, czy raczej że Watkins mógł być przypadkowo oparzony i uśmiercony? I czy zaniedbanie polegało na odkręceniu niewłaściwego kranu, czy na domniemaniu, że Watkins wyszedł już z wanny? Wiele sporów co do tego, jakich argumentów uniewinniających powinniśmy poprawnie użyć, wynika stąd, że nie zadajemy sobie trudu, żeby sprecyzować ściśle, w związku z jakim czynem kogoś uniewinniamy.

Jest to sprawa tym ważniejsza, że w zasadzie stoi zawsze przed nami otworem możliwość opisania czy odwołania się do tego, "co uczyniłem", na wiele różnych sposobów. Temat jest oczywiście zbyt szeroki, żeby go tu szczegółowo opracować. Ale niezależnie od ogólnego i oczywistego problemu użycia owych "tendencyjnych" terminów deskryptywnych, wiele problemów specyficznych wiąże się ze szczególnym przypadkiem "działania". Czy powinniśmy powiedzieć i czy mówimy, że Jan wziął pieniądze Marii, czy że obrabował ją z pieniędzy? Że wkopał piłkę do bramki czy że strzelił bramkę? Czy mówimy, że Jan powiedział "zrobi się", czy że przyjął ofertę? Chodzi o to, jak dalece motywacje, intencje i konwencje stanowią część opisu naszych czynów? A w szczególności, w naszym przypadku — co to jest jakiś czyn, jeden czyn albo taki a taki czyn? Na ogół bowiem rozszczepiamy, rozdzielamy coś, co można by nazwać jednym czynem czy działaniem, na kilka oddzielnych części, na odcinki czasowe, fazy czy stadia. O stadiach była już mowa: możemy rozczłonkować mechanizm działania i przedstawić opis (a także argumenty przemawiające za uniewinnieniem, wytłumaczeniem) osoby czy osób działających, osobno pod względem inteligencji, oceny sytuacji, zaplanowania czynności, wykonania i tak dalej. Fazy zaś są czymś odmiennym: możemy powiedzieć, że ktoś namalował obraz albo wygrał kampanię, ale możemy też powiedzieć, że najpierw rzucił na płótno jedną farbę, potem drugą, albo że najpierw przeprowadził jedną akcję bojową, potem drugą, i tak dalej. Jeszcze czymś innym są odcinki czasowe: pojedynczy termin opisujący to, co ktoś zrobił, może obejmować krótszą lub dłuższą sekwencję zdarzeń, np. te zdarzenia, których nie obejmuje opis węższy, a które nazywamy "skutkami", "rezultatami" czy "wynikami" czyjegoś czynu. Tak też w przypadku sprawy Finneya możemy opisać jego czyn bądź to jako odkręcenie kranu z gorącą wodą, co uczynił on przez omyłkę, a czego rezultatem stało się oparzenie Watkinsa, bądź też jako oparzenie Watkinsa, czego nie zrobił przez omyłkę.

Jest rzeczą oczywistą, że obie grupy problemów — problemy uniewinniania i problemy różnego rodzaju opisów działań — są ze sobą najściślej związane.

12. W obłokach etymologii. Te ostatnie rozważania prowadzą nas nieuchronnie do terminów najtrudniejszych do zanalizowania w zakresie problematyki "uniewinniania" — terminów takich, jak "rezultat", "wynik", "konsekwencja", albo, odpowiednio, takich jak "intencja", "cel", "motyw". Wspomnę tu o dwóch zabiegach metodologicznych, które — jak mnie nauczyło doświadczenie — stanowią na tym szczeblu nieocenioną pomoc. Otóż, po pierwsze, żadne słowo nie uwalnia się nigdy — no, powiedzmy: prawie nigdy — od swojej etymologii i historii swojego ukształtowania się. Pomimo wszystkich zmian znaczeniowych, rozszerzania się i uzupełniania znaczeń, zawsze zachowuje jakoś pojęcie wyjściowe, i w gruncie rzeczy ono właśnie rządzi owymi zmianami. Jeżeli zaszedł jakiś wypadek, to coś się komuś przytrafiło; jeżeli zaszła omyłka, to z dwóch rzeczy wybrana została czy zrobiona ta niewłaściwa; jeżeli postąpiłeś rozważnie, to znaczy że działałeś po "zważeniu" samej sprawy (a nie po przemyśleniu tylko sposobów i środków działania). Powinniśmy zadać sobie pytanie, czy znamy dokładnie etymologię takich słów, jak "rezultat" czy "spontanicznie", i przyda się nam, jeżeli będziemy pamiętali, że słowa "niechętnie" i "nieumyślnie" lub "niedobrowolnie" — mają odmienne pochodzenie etymologiczne.

A teraz druga sprawa, która łączy się z pierwszą. Otóż śledząc historię słów, a więc cofając się bardzo często jeszcze do łaciny, odkrywamy na ogół formy czy modele, wedle których zachodzą zdarzenia czy przebiegają działania. Niektóre z tych modeli są bardzo "uczone" i bardzo niedawno ukształtowane, jak w przypadku "motywu" czy "impulsu"; ale najbardziej rozpowszechnione i najprymitywniejsze z tych modeli potrafią zwieść nas samą swoją naturalnością i prostotą. Bierzemy jakąś bardzo prostą czynność, np. popychanie kamienia, tak jakbyśmy to sami robili czy widzieli, i jej właśnie obrazem — wraz z zespołem charakteryzujących ją cech — posługujemy się jako modelem, w którego terminach możemy mówić o innych czynnościach czy zdarzeniach: okazuje się, że trzymamy się tego modelu, nie zdając sobie z tego niemal sprawy, nawet wtedy, kiedy te zupełnie inne czynności są już od tej wyjściowej odległe i jako takie znacznie dla nas bardziej interesujące niż czynności, które posłużyły do konstrukcji modelu; i trzymamy się modelu nawet wtedy, kiedy już przestaje on pomagać nam w obserwowaniu faktów, a obraz ich raczej zniekształca. W tych prostych przypadkach możemy jasno dostrzegać różnice np. pomiędzy pojęciami "rezultatu", "skutku" i "konsekwencji", a mimo to możemy wykryć, że te różnice przestają być tak oczywiste, a same terminy nie są już tak pożyteczne, kiedy w przypadkach bardziej skomplikowanych szermujemy nimi zbyt swobodnie. O modelu należy wiedzieć, w jakich przypadkach jest on przydatny. Myślę, że pojęcie "przyczyny", "spowodowania czegoś", jest pojęciem zapożyczonym z osobistych doświadczeń człowieka przy wykonywaniu prostych czynności, a człowiek prymitywny konstruował każde zdarzenie w terminach tego modelu: każde zdarzenie miało swoją przyczynę, to znaczy było czynnością przez kogoś wykonaną — jeśli więc nie przez człowieka, to przez quasi-człowieka, przez jakąś istotę duchową. Kiedy później ludzie wyróżnili zdarzenia nie będące czynnościami, nadal mimo to mówili, że muszą one mieć swoją "przyczynę", że musiały być "spowodowane", i w ten sposób wpadli w sidła zastawione przez słowo: borykali się, żeby nadać mu nowe, nieantropomorficzne znaczenie, nadal jednak, w toku analizowania pojęcia, odgrzebywali i ożywiali zarysy tego starodawnego modelu. Uległ temu nawet Hume, a później i Kant. Badając historię danego słowa bardzo często wykrywamy, że objęło ono przypadki, które już dziś mają zbyt słaby związek z owym przypadkiem "modelowym", i że taki termin jest źródłem pomieszania pojęć i trwania przesądów.

W słowach nasuwających na wpół zapomniane albo jeszcze żywe modele tkwi inne jeszcze niebezpieczeństwo. Trzeba pamiętać, że nie istnieje żadna konieczność, która by sprawiała, że różnorodne modele służące do kształtowania się naszego słownictwa powinny tak do siebie wzajemnie pasować, jakby stanowiły części składowe jakiegoś jednego jedynego modelu czy schematu wszelkich np. działań czy czynności. Jest rzeczą możliwą, a w gruncie rzeczy wysoce prawdopodobną, że nasz asortyment modeli zawiera i takie — może bardzo liczne — które na siebie zachodzą, są ze sobą sprzeczne, albo, najczęściej, po prostu wzajemnie nieporównywalne [20].

13. Pomimo że szeroko uprawiana i wnikliwa obserwacja zjawisk działania czy dokonywania czynów wciela je niejako w język potoczny, współcześni uczeni zdołali, jak się zdaje, wykryć nieadekwatność języka w wielu punktach, chociażby dlatego, że mają dostęp do większej ilości danych, które też analizują na gruncie zainteresowań bardziej ogólnych i beznamiętnych niż te, na które zdobyć się może przeciętny człowiek, a nawet prawnik. I teraz, na zakończenie, dwa przykłady.

Obserwacje zachowań zwierząt wskazują na to, że ilekroć zwierzę zabiera się do wykonania jakiejś typowej czynności podpadającej pod znany schemat, ale w jej trakcie napotyka na jakąś przeszkodę nie do pokonania, wówczas zaczyna w sposób energiczny, ale do niczego nie prowadzący, działać na oślep, np. bić głową o przeszkodę. To zjawisko, zwane "zachowaniem niedostosowanym", łatwo zidentyfikować. Kiedy teraz, w świetle tego zjawiska, spojrzymy znowu na codzienne życie ludzkie, to zobaczymy, że takie niedostosowane zachowania są w nim bardzo rozpowszechnione — pomimo to jednak, nie mamy odpowiedniego terminu, który by je określał, a w każdym razie terminu jednoznacznego i prostego. Kiedy w obliczu krzyżujących się nam planów "bijemy głową o mur" czy wykręcamy sobie palce, to przecież nie bijemy głową o mur tak po prostu, zwyczajnie, prawda? A jednak nie mamy żadnego dogodnego wyrażenia przysłówkowego, które moglibyśmy do wyrażenia "bić głową o mur" dołączyć, tak żeby oddać, o co nam chodzi. Jak bijemy głową o mur — "w desperacji", "desperacko"?

Albo weźmy zachowanie "kompulsywne" — bez względu na to, z jaką dokładnością definiują je tym terminem psychologowie — np. nakaz wewnętrzny, skłaniający do mycia się. W mowie potocznej nie brak oczywiście aluzji nasuwających, że w taki właśnie sposób różne rzeczy robimy: "po prostu czułem, że muszę to zrobić", "nie czułbym się spokojny, gdybym tego nie zrobił", i tak dalej; ale nie ma odpowiedniego wyrażenia przysłówkowego, które by w stosunku do określenia pewnych zachowań ludzkich było bardziej adekwatne niż wyrażenie "kompulsywnie". Jest to zresztą zrozumiałe, skoro zachowania "kompulsywne", podobnie jak "niedostosowane" nie mają tu większego znaczenia praktycznego.

Na tym kończę, polecając temat uwadze Czytelnika.


[1] Filozoficzne użycie tego terminu mało ma wspólnego z bardziej "przyziemnym" jego użyciem w języku potocznym.

[2] Jest jeszcze jeden termin, który mógłby śmiało konkurować z powyższymi: Wina. Wydaje się, że w obrębie tego pojęcia mieszczą się co najmniej dwie sprawy. Kiedy winię (czy oskarżam) X za czyn A, np. za stłuczenie wazonu, to w pewnych przypadkach chodzi tylko czy przede wszystkim o to, że dezaprobuję A: stłuczenie wazonu, czyli coś, co X niewątpliwie zrobił; ale w innych przypadkach chodzi po prostu lub przede wszystkim o to, jak dalece przekonany jestem, że to X właśnie odpowiedzialny jest za stłuczenie wazonu, co było niewątpliwie postępkiem zasługującym na dezaprobatę. Stąd też, jeżeli ktoś mnie wini za coś (coś mi zarzuca), to mogę albo się usprawiedliwiać, tak żeby oskarżająca mnie osoba przestała oceniać negatywnie mój postępek, albo też mogę się uniewinniać, tak żeby owa osoba przestała mi przypisywać winę, przynajmniej pełną i wszechstronną, za ów postępek.

[3] Wszystko to już dostrzegał i glosił Sokrates, od chwili kiedy uwagę swoją skierował na słowa.

[4] Ty masz osła i ja mam osła — oba pasą się na jednej polanie. Przychodzi dzień, kiedy mam już dosyć mojego osła. Idę go zabić, celuję, strzelam — bydlę upada. Idę obejrzeć ofiarę i z przerażeniem stwierdzam, że to twój osioł. Pojawiam »lę na progu twojego domu ze zwłokami osia i mówię — no właśnie, co ja mówię? "Mój stary, strasznie mi przykro itd., zabiłem twojego osła przez przypadek"" Albo "przez omyłkę"? Albo Inaczej: tak jak poprzednio, idę zabić mojego osła, celuję, strzelam — ale w tym właśnie momencie bydlęta się poruszyły i ku mojemu przerażeniu upada twoje. I znowu, scena na progu domu — co mówię? Zabiłem "przez omyłkę"? Czy "przez przypadek"?

[5] Zapomnijmy choć raz na chwilę o tym innym fascynującym pytaniu: "czy to jest słowo prawdziwe"? Czy uda się nam zapomnieć?

[6] Z następującym zastrzeżeniem: mogę oczywiście powiedzieć: "Nie usiadłem w fotelu 'umyślnie'" — ale tylko w przypadku, w którym chcę po prostu zaprzeczyć ewentualnemu przypuszczeniu, że usiadłem umyślnie.

[7] Zdarza się bowiem, że znacznie trudniej dostrzegamy, czego nie możemy mówić, a łatwiej co możemy mówić, a tymczasem to pierwsze jest znacznie bardziej pouczające.

[8] Pamiętajmy jednak, że kiedy podpisuję czek w normalnych warunkach, nie robię tego ani "dobrowolnie", ani "pod przymusem".

[9] Albo, analogicznie: wykonuję jakiś czyn A, (np. ujawniam mój wiek albo twierdzę coś, z czego wynika, że uważam cię za kłamcę) mimowolnie czy machinalnie, o ile w trakcie dokonywania — za pomocą Jakichś środków komunikacji — innego czynu, A, (np. snucia wspomnień z czasów mojej służby wojskowej w czasie wojny) nie udało mi się tak ściśle przestrzegać doboru i układu odpowiednich znaków porozumiewawczych, które by zapewniły, że ... Warto zwrócić uwagę na to, że przysłówki takie żyją w stosunku do siebie paralelnie: jedne z nich łączą się z czynnościami fizycznymi (z "robieniem" czegoś), inne zaś z aktami porozumiewania (z "mówieniem" czegoś), a niekiedy także z aktami "myślowymi" (np. kiedy się coś "mimowolnie" zakłada).

[11] Wszyscy wiemy, jak rozwiązać równanie kwadratowe: znane nam są wszystkie potrzebne fakty tekstowego zadania — wiemy wszystko, co trzeba, o występujących w nim rurach, zbiornikach, wodociągach i czasie trwania różnych procesów; mimo to otrzymujemy odpowiedź: "3 3/4 człowieka". Nie udało nam się ująć poprawnie naszych faktów w formę matematyczną.

[12] [Edward Morgan Forster — angielski pisarz i krytyk literacki, ur. w r. 1879, m. in. autor znanej powieści W słońcu Indyj (wydanej w języku polskim w r. 1938), która prezentuje konflikty pomiędzy ludnością hinduską i brytyjskimi kolonialistami.]

[13] Był to ulubiony, choć kłopotliwy, przykład w grupie, którą wraz z Hartem prowadziłem w pierwszych latach po wojnie (podkreślenia są moje).

[14] Prawdopodobnie jednak sędziemu udało się tak czy inaczej przekazać to, co ma na myśli. Sędziowie w ogóle zdają się mieć jakieś swoje chwyty, które pozwalają im przekazywać, co mają na myśli, a nawet przekonywać, za pomocą jakiegoś żargonu, który niekiedy nic dosłownie nie znaczy. Był np. sędzia, który ohcąc odróżnić przypadek ostrzelania posterunku wojskowego w przekonaniu, że jest to posterunek nieprzyjacielski, a więc przypadek nie będący świadomym "zamachem", od przypadku sięgnięcia do czyjejś pustej kieszeni w przekonaniu, że są w niej pieniądze, a więc od przypadku będącego takim świadomym "zamachem" — oświadczył, że w przypadku ostrzelania posterunku wojskowego "nigdy w ogóle nie zachodzi okoliczność błędu co do faktu".

[15] [Panna Plimsoll przestawiła litery pisząc "DAIRY" (mleczarnia) zamiast "DIARY" (pamiętnik).]

[16] Sądzę, że narzucili je nam Platon i później Arystoteles [Chodzi o Platońską teorię "czterech cnót" i Arystotelesową etyczną "doktrynę środka"], i że na swój sposób było ono równie wielkie, jak późniejsze, groteskowe pomieszanie słabości moralnej ze słabością woli. Oto jestem wielkim amatorem lodów. Przy profesorskim stole w college'u pojawia się patera z lodami — porcji jest tyle, ile osób przy stole. Odczuwam pokusę wzięcia dwóch porcji, no i biorę dwie — uległem więc pokusie i v/ ten sposób postąpiłem prawdopodobnie (bo chyba niekoniecznie?) wbrew własnym zasadom moralnym. Ale czy straciłem panowanie nad sobą? Czy rzucam się na moje porcje, czy chwytam je z patery i pożeram nie bacząc na konsternację moich kolegów? Nic podobripgo. Bardzo często ulegamy pokusie z całym spokojem i nawet z finezją.

[17] [W związku z tym, że w języku angielskim przysłówki, mające szczególnie szerokie użycie, mogą zmienić sens całego wyrażenia w zależności od tego, gdzie w jego obrębie zostały umieszczone (co nie zachodzi w języku polskim), poniższy fragment, do zdania b, włącznie, przetłumaczony został swobodnie: przysłówek ..clumsily" (niezdarnie, niezręcznie) zastąpiono wyrażeniem "w zamyśleniu"). W brzmieniu oryginalnym fragment ten brzmi następująco {Phllosophical Papers, s. 146—147): "Care must be taken too to observe the precise position of an adverbial expression in the sentence. This should of course indicate what verb it is being used to modify: but more Ihan that, the position can also affect the sense of the expression, i.e. the way in which it modifies the verb. Compore, for example: He clumsily trod on the snail. / Clumsily he trod on the snail. / He trod clumsily on the snail. / He trod on the snail clumsily."]

[18] W gruncie rzeczy, w licznych przypadkach można tego rodzaju zdania rozumieć w ów drugi, odmienny sposób, zwłaszcza jeżeli posłużymy się odpowiednią intonacją głosu, przecinkami albo odpowiednio dobranym kontekstem. Tak też a, może być poetycką inwersją o,, a b, przy wzięciu w przecinki słowa "clumsily" [w polskim tłumaczeniu wyrażenia "w zamyśleniu"] może być użyte zamiast au i tak dalej. Nie zmienia to faktu, że oba znaczenia są łatwo rozróżnialne.

[19] Sam Finney mówi coś innego: mówi, że pomylił krany. Posługuje się więc podstawowym użyciem pojęcia "omyłki", która zachodzi np. właśnie wtedy, kiedy po prostu chwytamy nie to, co trzeba, zamiast tego, co trzeba, chociaż niekoniecznie możemy uzasadnić, jakie były tego powody. Finney próbuje przytoczyć tu powody mówiąc, że jego uwaga została skierowana gdzie indziej. Ale przypuśćmy, że na rozkaz "w prawo zwrot" skręcam w lewo: dowódca oddziału będzie z pewnością mi zarzucał, że albo coś odciągnęło moją uwagę, albo nie umiem odróżnić mojej prawej ręki od lewej. Ale wcale tak nie było, umiem odróżnić moje ręce i była to po prostu czysta omyłka, co często się zdarza. Ani ja, ani dowódca oddziału nie będziemy przypuszczali, że zaszedł tu jakiś wypadek czy przeoczenie. Gdyby Finney odkręcił kran z gorącą wodą przez niedbalstwo, niezręczność czy niezdarność ruchów, to powinien był temu zaradzić np. sięgając od razu do zimnego kranu: sytuacja byłaby w ogóle inna.

[20] Nasuwa to następujące ostrzeżenie dla filozofów: chyba zbyt pochopnie zakładają, że jeśli tylko uda się wykryć istotne znaczenie jakiegoś zespołu terminów kluczowych, zwłaszcza terminów uświęconych tradycją a używanych w jakiejś określonej dziedzinie (takich np., jak "słuszność", "dobro" i inne terminy z zakresu etyki), to wówczas z pewnością okaże się, że każdy z nich będzie pasował do odpowiedniego, właściwego sobie miejsca w jakimś jedynym, jednorodnym, spójnym schemacie pojęciowym. Nie tylko zaś nie ma żadnego powodu uzasadniającego przyjęcie takiego założenia, ale przeciwko prawdopodobieństwu jego słuszności pr/emawia całe doświadczenie historyczne, zwłaszcza jeśli chodzi o język ukształtowany na gruncie kultury tak zróżnicowanej, jak nasza. Możemy beztrosko i nadając im odpowiedni ciężar gatunkowy, używać różnych terminów, które są nawet nie tyle nie do pogodzenia, ile po prostu wzajemnie nieporównywalne; terminów, które po prostu do siebie nie pasują, a nawet nie dadzą się w ogóle do siebie wzajemnie przymierzyć. Podobnie jak możemy beztrosko wyznawać ideały niejednorodnej natury albo pogrążać się w rozterce próbując wśród nich wybierać. Co mielibyśmy z konieczności rozumieć przez taki amalgamat jak "życie dobre dla człowieka"

strona główna