strona główna

Wojciech SADY

WITTGENSTEIN: ŻYCIE 1919-1951

Tekst powstał z połączenia rozdziału mojej książki Wittgenstein. Życie i dzieło, Daimonion, Lublin 1993
i tekstów z Wprowadzenia do Ludwig Wittgenstein, Uwagi o religii i etyce, Znak, Kraków 1995. W. S.

SZUKANIE MIEJSCA

Wkrótce po powrocie do Wiednia rozdzielił swój ogromny majątek między rodzeństwo. (Zapytany po latach, dlaczego nie ofiarował pieniędzy biednym miał odpowiedzieć, że pieniądze są złem, a jego brat i siostry byli już tak bogaci, że darem swoim wyrządził im stosunkowo niewielką krzywdę. Ale też dobroczynność nie wchodziła w jego przypadku w ogóle w grę! Mógł wspierać finansowo genialnych artystów, ale nie odrażające istoty, w których nie mógł nawet rozpoznać ludzi.) Po czym we wrześniu 1919 r. rozpoczął naukę w seminarium nauczycielskim w Wiedniu, kształcącym nauczycieli nowej, zreformowanej szkoły austriackiej, tworzonej zgodnie z ideałami socjalistyczno-republikańskimi. Oczywiście to nie te ideały skłoniły go do zostania nauczycielem.

Wojna niewątpliwie uczyniła z niego innego człowieka. Ale ani walki na froncie ani praca nad Traktatem ostatecznego zbawienia nie przyniosły. Nie tylko nie znalazł szczęścia, ale po wojnie pogrążył się na długie lata w głębokiej depresji. Bardzo doskwierała mu samotność: Pinsent nie żył, a w podzielonej Europie nie mógł spotkać się z Russellem i Engelmannem (ten ostatni mieszkał w Czechosłowacji). Z domu rodzinnego wyprowadził się do wynajętego mieszkania; w seminarium otoczony był chłopakami 17 i 18-letnimi, co czasem było zabawne, ale częściej bardzo nieprzyjemne.

Ten okres jego życia jest żywo dyskutowany w związku ze skandalizującą książką W. W. Bartleya III. Wspomniany autor pisał, że w tym czasie Ludwig odkrył młodych, prostackich homoseksualistów w wiedeńskim parku Prater - i z przerażeniem stwierdził, że nie może się oprzeć ciągłemu bywaniu tam, patrzeniu na nich, a może i pogrążeniu się w rozpuście. Bartley twierdzi też, że Wittgenstein powracał na Prater przez długie lata - również wtedy, gdy pracując na Uniwersytecie Cambridge spędzał w Wiedniu wakacje i przerwy międzysemestralne. Wyłaniał się z tego obraz szokujący dla tych, którzy znali go właśnie od strony Cambridge: oto człowiek oddany bez reszty filozofii, wcielenie ideału miłości platonicznej, wyjeżdżał regularnie do Wiednia po to, by z dala od wyrafinowanych intelektualnie przyjaciół utrzymywać kontakty homoseksualne z prostakami! Po czym, targany straszliwymi wyrzutami sumienia, pogrążał się znów w subtelną atmosferę Uniwersytetu. Bartley nie ujawnił źródeł swych rewelacji. Twierdzi, że odszukał pod koniec lat 60-ch w jakichś wiedeńskich barach starych homoseksualistów pamiętających Ludwiga - ale nie podał ich nazwisk ani nawet nie zrelacjonował ich wspomnień. Powoływał się też na, pisane kodem, intymne zapiski filozofa. Od tego czasu te dzienniki zostały udostępnione badaczom. Wittgenstein notował w nich np., że akurat onanizował się (skłonność do onanizmu wiązał z intensywnością prac filozoficznych; pływając na Goplanie stwierdził pewnego dnia ze zdziwieniem, że ma ochotę onanizować się, mimo że akurat filozofią się nie zajmował). Dyskutuje też swoją miłość do Pinsenta, a potem do Skinnera i Richardsa - ale brak najmniejszej choćby aluzji do uprawiania homoseksualnych stosunków. Wszystko wskazuje raczej na to, że jego miłości pozostały czysto platoniczne. Często napotykamy w zapiskach na wyrazy niepokoju związanego z odczuwaniem popędu seksualnego: miłość czysta zawsze była dla niego ideałem i jest prawdopodobne, że przeżył całe życie w cnocie.

Niewykluczone, że głównym źródłem depresji w tym okresie były niepowodzenia prób opublikowania Traktatu. W trudnych, powojennych czasach kolejni wydawcy odrzucali propozycje wydrukowania tak nietypowej i niezrozumiałej książki. Również Ficker, choć miał chyba dużo dobrej woli, książki ostatecznie do druku nie przyjął. Wittgenstein pisząc do niego wyjaśniał:

Ponieważ nie zrozumie Pan [tekstu], treść wyda się Panu obca. Faktycznie obca dla Pana ona nie jest, albowiem sens książki jest etyczny. Chciałem niegdyś włączyć do przedmowy parę słów, których teraz faktycznie tam nie ma, ale które jednak tu Panu napiszę, ponieważ mogą stać się dla Pana kluczem. Chciałem napisać, że moje dzieło składa się z dwóch części: z jednej zamieszczonej tutaj i z tego wszystkiego, czego nie napisałem. I to właśnie ta druga część jest ważna. Moja książka kreśli granice tego, co etyczne, niejako od wewnątrz; a jestem przekonany, że jest to JEDYNY ścisły sposób nakreślenia tych granic. Krótko mówiąc, sądzę, że to wszystko, co wielu dziś paple, zawarłem w swej książce milcząc. Tak więc ta książka, o ile się nie mylę, mówi wiele o tym, o czym Pan sam chce powiedzieć, choć być może nie zauważy Pan, że to zostało w niej powiedziane.

Frege nadal niewiele rozumiał, ale w liście z 16.09.1919 dał wyraz wrażeniom harmonizującym z powyższą uwagą: Traktat jest "osiągnięciem artystycznym raczej niż naukowym; to, co w nim powiedziano, jest mniej ważne od sposobu, w jaki to powiedziane zostało".

W grudniu Wittgenstein spotkał się w Hadze z Russellem. (By umożliwić Ludwigowi przyjazd ten nabył pozostawione przezeń w Cambridge meble i książki, robiąc przy tym, jak pisał w swej Autobiografii, najlepszy interes w życiu.) Przez tydzień, po kilka godzin dziennie, dyskutowali idee Traktatu. Russell z uporem odrzucał rozróżnienie powiedzieć-pokazać, twierdził też, że można mówić coś sensownie o świecie jako całości. Gdy Wittgenstein upierał się, że każde takie metafizyczne zdanie to niedorzeczność, Russell zrobił na kartce papieru trzy kleksy, próbując go przekonać, że skoro istnieją te trzy kleksy, to można sensownie (i prawdziwie) powiedzieć, że we wszechświecie istnieją co najmniej trzy rzeczy; Wittgenstein uznał poprzednik tej implikacji, odrzucił jednak następnik jako niedorzeczność. Ich argumenty rozmijały się, żaden drugiego nie przekonał.

Ale na podstawie tych rozmów Russell napisał do Traktatu Przedmowę, co od razu skłoniło wydawnictwo Reclam do zgody na publikację książki. Jednak po przeczytaniu Przedmowy, a zwłaszcza jej niemieckiego przekładu, Wittgenstein stwierdził, że drukowana ona z Traktatem być nie może. W związku z tym wydawnictwo odrzuciło również całą książkę, a jej autor popadł w stan głębokiej depresji. Po czym oświadczył Russellowi, że sam przestaje się sprawami wydawniczymi zajmować - i niech ten robi, co chce. 7 lipca 1920 r. otrzymał dyplom uprawniający go do wykonywania zawodu nauczyciela. Lato przepracował jako ogrodnik w klasztorze Klosterneuburg pod Wiedniem - stwierdzał, że gdy wieczorem nie jest zmęczony, nie czuje się nieszczęśliwy, ale przyszłość widział w barwach najczarniejszych. Pinsent - pisał w sierpniu do Russella - "zabrał ze sobą połowę mego życia. Diabeł zabierze drugą połowę".

WIEJSKI NAUCZYCIEL

Na miejsce pracy wybrał małą i biedną wioskę Trattenbach, położoną w górach sięgających 1500 m. n.p.m., jakieś 70 km na południe od Wiednia. Mieszkańcy pracowali na polach lub w miejscowej fabryczce włókienniczej. Do pracy zabrał się pełen romantycznego zapału, chcąc zmienić raczej dusze uczniów niż zewnętrzne warunki ich egzystencji - tymczasem to właśnie zmianą tych drugich zainteresowani byli, zwłaszcza w tych trudnych latach, ich rodzice. Oni chcieli, aby dzieci jak najszybciej zdobyły jakieś intratne zawody, on próbował uczyć je tego, co pieniędzy nie przynosiło. Szczególny nacisk kładł na naukę matematyki, wymagając jej opanowania również od dziewcząt, czego akurat rodzice nie oczekiwali. Uczył w dodatku abstrakcyjnej algebry na poziomie przekraczającym wymagania programowe. I to był pierwszy powód konfliktów z rodzicami. Innym było stosowanie przez Wittgensteina surowych kar cielesnych wobec uczniów mniej zdolnych lub nie przykładających się do nauki. Natomiast dobrym uczniom dawał co dzień dodatkowe lekcje - co znów nie podobało się rodzicom oczekującym, że dzieci pomogą im po szkole w pracach gospodarskich. W dodatku w tej małej, odciętej od świata wiosce stał się on szybko przedmiotem niezliczonych plotek i legend. Wszystko to razem sprawiło, że początkowe zachwyty Wittgensteina nad Trattenbach zastąpiło po kilku miesiącach uczucie odrazy do jego mieszkańców. Trochę wzajemne stosunki poprawiło (cudowne w opinii niektórych) naprawienie przezeń turbiny wodnej poruszającej maszyny w lokalnej fabryce.

Wakacje spędził w towarzystwie Arvida Sjörgena w Norwegii. (Po śmierci ojca Arvida, który był dyrektorem jednej z fabryk kartelu stworzonego przez Karla Wittgensteina, Ludwig w jakiś dziwny sposób zaczął zastępować mu ojca. Mieszkał u Sjörgenów jakiś czas w Wiedniu zaraz po wyprowadzeniu się z domu rodzinnego. Pod jego wpływem Arvid, zamiast studiować na uniwersytecie, obrał zawód mechanika; rad Ludwiga słuchał przez całe życie.) Jadąc tam z braku pieniędzy spędzili noc w Hamburgu w przytułku Armii Zbawienia. W Norwegii, gdzie Wittgenstein po raz pierwszy zobaczył swoją chatę, pracowali zarobkowo w warsztatach stolarskich.

Tymczasem Russell, mimo pobytu w Chinach, zabiegał o publikację Traktatu. Wreszcie przyjął go do druku Wilhelm Ostwald w swoim periodyku Annalen der Naturphilosophie - powodem pozytywnej decyzji była poprzedzająca książkę przedmowa Russella. Tekst wydrukowany bez korekty autorskiej zawierał nieco błędów; gdy Wittgenstein po kilku miesiącach otrzymał wreszcie kopię był przerażony. Ale wtedy trwały już zaawansowane prace nad niemiecko-angielskim wydaniem książki w Anglii przez Kegan Paul w serii International Library of Psychology and Philosophy. Przekładu, konsultując go a autorem, dokonali C. K. Ogden i 18-letni wówczas student matematyki z Cambridge, Frank Ramsey. Łaciński tytuł Tractatus logico-philosophicus zaproponował Moore. W czerwcu 1922 r. Wittgenstein przekazał wydawnictwu, nie otrzymując żadnego honorarium, prawa autorskie, w lipcu zrobił korektę. Zanim książka jesienią ukazała się drukiem, pod naporem narastających konfliktów opuścił Trattenbach.

Latem spotkał się w Innsbrucku z Russellem, który ze swą nową żoną, Dorą, jechał odwiedzić brata w Szwajcarii. Podczas wielogodzinnej rozmowy zarzucał swemu dawnemu nauczycielowi, że nie jest chrześcijaninem i źle się prowadzi, chciał go - jak pisał Russell w Autobiografii - przekonać, że "lepiej być dobrym niż sprytnym"; jednocześnie, co ten stwierdził z niemałym rozbawieniem, bał się robaków tak, że nie mógł zostać w hotelu o jedną noc dłużej. Było to ich ostatnie w życiu przyjacielskie spotkanie. Prawdopodobnie obaj uważali się od tego czasu za ludzi mniej lub bardziej złych: Russell czuł w tym okresie naglącą konieczność zmiany świata na lepsze, ale nie zamierzał na lepsze - wedle Wittgensteinowskich standardów - zmieniać siebie; Wittgenstein chciał koniecznie zmienić siebie, ale nie zamierzał na lepsze - wedle Russellowskich standardów - zmieniać świata. Russell walczył o pokój, Wittgenstein podkreślał, że to wojna ocaliła mu życie i uczyniła, po części przynajmniej, człowiekiem. Po latach tak mówił do jednego z uczniów:

Modne jest dziś podkreślanie okropności ostatniej wojny. Moim zdaniem tak okropna ona nie była. Równie straszne rzeczy dzieją się wokół nas dzisiaj, tylko że nie potrafimy ich dostrzec [Drury, 1936, s. 144].

Z nostalgią wspominał też "wspaniałe odgłosy ciężkich dział" [Drury, 1944, s. 163]. Russell walczył o zewnętrzną wolność dla wszystkich, Wittgenstein próbował wewnętrznie wyzwolić wybranych, a całą resztę pozostawić sobie samym.

Jego charakter i ideały skazywały go, w roli wiejskiego nauczyciela, na niepowodzenie. Zdając sobie z tego sprawę dyskutował z Russellem możliwość powrotu do Anglii, a z Engelmannem wyjazdu do Związku Radzieckiego. Na razie we wrześniu rozpoczął, w tej samej okolicy, pracę w szkole średniej w Hassbach. Od razu stwierdził, że tamtejsi nauczyciele, księża i inni to "w ogóle nie ludzie lecz obmierzłe robactwo" [list do Engelmanna 14 września 1922]. W listopadzie przeniósł się do szkoły podstawowej w Puchberg - i znów swe otoczenie określił jako w jednej czwartej zwierzęta, a w trzech czwartych ludzie. Wkrótce potem dotarły do niego pierwsze egzemplarze Traktatu. Zaprzyjaźnił się z miejscowym nauczycielem muzyki, odtąd prawie co dzień spotykali się, by grać zaaranżowane na klarnet i pianino utwory Brahmsa, Labora i Mozarta. (Ludwig, co w jego rodzinie niebywałe, jako dziecko nie pobierał nauki gry na żadnym instrumencie, na klarnecie nauczył się grać dopiero w seminarium nauczycielskim.) Potem dołączył do nich jeszcze miejscowy górnik, któremu Wittgenstein podarował książkę Lwa Tołstoja i próbował zainspirować go własnymi ideami moralnymi. Próbował też, częściowo bez skutku, korespondować z dawnymi przyjaciółmi z Cambridge, ale czekać musiał cały rok, nim Keynes odpowiedział na jego list; urwała się korespondencja z Russellem, Moore milczał obrażony.

Tymczasem Traktat staje się w dwóch ośrodkach prawdziwą sensacją. W Cambridge zwraca na niego uwagę Richard Braithwaite, do którego szybko dołączają John Wisdom i Frank Ramsey. A już w 1922 r. w Wiedniu idee Traktatu referuje jeden z inicjatorów Koła Wiedeńskiego, Hans Hahn.

Ramsey opublikował w Mind recenzję Traktatu, która do dziś uchodzi za jedną z najlepszych prezentacji logicznych partii książki - po czym został przez Wittgensteina zaproszony do Puchberg. Przyjechał 17 września 1923 zastając Ludwiga w malutkim pokoiku, w którym jedynymi meblami były lóżko, stół, krzesło i stojak na miednicę. Na kolację zjedli pospolity chleb z masłem, popijając kakao. Spędzili razem dwa tygodnie poświęcając cztery godziny dziennie na dyskusje nad Traktatem. Najwyraźniej Wittgensteinowi szalenie zależało na tym, by przybysz jak najlepiej zrozumiał jego idee; chciał chyba, podobnie jak Russell w związku z nim 10 lat wcześniej, by Ramsey podjął przerwaną przezeń pracę w filozofii. (Jeśli nawet, jak twierdził w Przedmowie, Traktat rozwiązywał wielkie problemy filozoficzne w sposób ostateczny i niepodważalny, to jego idee wymagały rozwinięcia i wyjaśnień.) Sam, jak twierdził, nie był już zdolny do twórczej pracy filozoficznej, nikt nie może pracy takiej kontynuować dłużej niż 5 czy 10 lat. Irytowały go przygotowania do drugiego wydania Principia Mathemathica mimo wszystkich braków tej książki (wniesione do tego wydania przez Russella poprawki wywołały zarzuty Ramseya - że są zbyt mało Wittgensteinowskie, i Whiteheada - że są zbyt Wittgensteinowskie). Ramsey wyjechał przekonany, że Wittgenstein jest największym z żyjących filozofów, jego pozycję porównywał do pozycji Einsteina wśród fizyków i Freuda wśród psychologów.

W marcu 1924 r. Ramsey znów przyjechał do Austrii i tym razem rozpoczął pobyt od wizyty w wiedeńskim domu Wittgensteinów. Bogactwo, jakie zobaczył i opowieści o dziejach rodziny pozwoliły mu zrozumieć zachowanie Ludwiga. (W tym czasie utrzymywał on rodzinne kontakty, ale odmawiał przyjmowania jakichkolwiek pieniędzy bądź prezentów, nawet na urodziny czy na gwiazdkę.) Keynes przyłączył się w tym czasie do wysiłków Ramseya, aby ściągnąć go z powrotem do Cambridge. Owszem, wyraził gotowość przyjazdu, nawet na stałe, ale wykluczał powrót do prac filozoficznych. Oczekiwał również, że na powrót nawiąże bliskie przyjacielskie kontakty, a na to nikt akurat nie miał ochoty; nawet Ramsey pisał, że gdyby nie dyskusje filozoficzne, nie potrafiłby znieść towarzystwa Wittgensteina dłużej niż przez dzień lub dwa. A zatem letnie wakacje przyszło mu spędzić w Wiedniu. We wrześniu 1924 rozpoczął pracę w szkole podstawowej w (oddalonym trzy kilometry od Trattenbach) Otterthal. Oczywiście jego stosunki z otoczeniem nie uległy najmniejszej poprawie i już na samym początku pisał do Hänsela, że myśli o porzuceniu zawodu nauczyciela. Tymczasem zabrał się do przygotowywania słownika do użytku swych uczniów. Zawierający około 6000 słów Wörterbuch für Volkschulen opublikowany został w 1926 r. i odniósł umiarkowany sukces.

W sierpniu 1925 r. przyjechał jednak na dwa tygodnie do Anglii. Pobudził go do tego niespodziewany list od Ecclesa, z którym niegdyś studiował w Manchesterze. Po przyjeździe zamieszkał z Keynesem w jego wiejskiej posiadłości - i stwierdził, że jednak przebywanie z jednym z największych intelektualistów epoki odpowiada mu zdecydowanie bardziej niż towarzystwo austriackich chłopów. W Manchesterze odwiedził Ecclesa, którego zaszokowała zmiana w jego wyglądzie: w miejsce nienagannie ubranego młodzieńca ujrzał wątłą postać okrytą mundurem nieistniejącej armii. W Cambridge odnowił kontakty z Johnsonem, na którego wykłady nie chciał chodzić trzynaście lat wcześniej. Natomiast z Ramseyem pokłócił się tak, że nie odzywali się do siebie przez następne dwa lata.

Po powrocie do Otterthal pisał do Keynesa, że zostanie nauczycielem już tylko tak długo, jak długo wywołane tym cierpienia przynosić mu będą jakąś korzyść, potem zaś zamierza poszukać w Anglii jakiejś uczciwej fizycznej pracy. Uznał ostatecznie mieszkańców tych okolic za ludzi tak ograniczonych, że wszelkie wysiłki dźwignięcia ich na wyższy poziom z góry skazane są na niepowodzenie. Jego rozstanie ze szkołą przyspieszył jednak niefortunny wypadek. Wspomniano już powyżej o karach cielesnych, jakie wymierzał niezdolnym lub leniwym uczniom w stopniu znacznie przekraczającym przyjęte normy. W kwietniu 1926 r. uderzył jednego z nich parokrotnie w głowę tak, że chłopak upadł. Wittgenstein wpadł w panikę, rozesłał pozostałe dzieci do domów, ucznia przeniósł do pokoju dyrektora, wezwał lekarza i wybiegł ze szkoły. Opiekun chłopca, od dawna czekający na okazję, by się na drażniącym go nauczycielu odegrać, wniósł przeciw niemu oskarżenie, ale nim to nastąpiło Ludwig złożył rezygnację. Próby nakłonienia go przez okręgowego inspektora do pozostania w szkole nie przyniosły rezultatu. Nieco później po krótkim dochodzeniu oczyszczony został z zarzutów; jednak podczas przesłuchania zataił rozmiary stosowanych przez siebie kar cielesnych - i fakt ten dręczył go przez szereg lat.

ARCHITEKT

Na trzy miesiące schronił się jako ogrodnik w klasztorze Hütteldorf pod Wiedniem, mieszkając w szopie na narzędzia. Chciał zostać mnichem, ale Ojciec Przełożony wyjaśnił mu otwarcie, że ani on nie znajdzie w zakonie tego, czego oczekuje, ani na odwrót. 3 czerwca umarła jego matka, co kompletnie zmieniło stosunek Ludwiga do rodziny: odtąd n.p. z entuzjazmem uczestniczył w rodzinnych obchodach Bożego Narodzenia. Gdy tego lata powrócił wreszcie do Wiednia, jego siostra, Gretl, zleciła mu zaprojektowanie domu i nadzór nad jego budową. Pracować miał wspólnie z Paulem Engelmannem, z którym dziesięć lat wcześniej dyskutował zagadnienia życia religijnego i mistycyzmu. W listopadzie gotowy był projekt domu uderzającego swą prostotą i brakiem jakichkolwiek ornamentów, projekt nosił podpis: "P. Engelmann i L. Wittgenstein, architekci". Ludwig projektował głównie drzwi, okna i kaloryfery. Dokładności wykonania pilnował z niesłychanym rygoryzmem, kaloryfery np. wykonane zostały na specjalne zamówienie za granicą, nikt bowiem nie potrafił zrobić tego w Austrii. A sufit w jednym z pokoi musiano na jego żądanie, tuż przed wykończeniem całości, podnieść o trzy centymetry. W domu nie było dywanów i zasłon, oświetlały go nagie żarówki. Do osobowości Gretl pasował ponoć idealnie. (Zaraz po wojnie w domu stacjonowali radzieccy żołnierze, Gretl zamieszkała w nim ponownie w 1947 r., po jej śmierci w 1958 r. dom stał przez kilkanaście lat pusty, potem, po przebudowie, służył jako siedziba Wydziału Kultury Ambasady Bułgarii.)

W tym czasie pojawiła się w Wiedniu Marguerite Respinger, młoda dama z bogatej rodziny studiująca sztuki piękne. Przez następnych pięć lat Ludwig i Marguerite spędzali razem bardzo wiele czasu, nigdy nie rozmawiając o filozofii czy jakichś poważnych sprawach. Chodzili do kina na westerny i do kawiarni na proste posiłki składające się z jajek, chleba z masłem i mleka. Ona nigdy przedtem czegoś takiego nie jadała i nie chodziła po mieście z mężczyzną noszącym przetartą na łokciach kurtkę. Wittgenstein wyrzeźbił, w studio Drobila, jej popiersie. Są oznaki wskazujące, że się w niej kochał.

Tymczasem, jak już powiedziano, Traktat wywołał prawdziwą sensację właśnie w Wiedniu, wśród grupy filozofów, matematyków i przyrodników spotykających się w czwartki na seminarium prowadzonym przez Moritza Schlicka, a którzy określili się mianem Koła Wiedeńskiego. Latem 1924 r. Schlick napisał do Wittgensteina list, wyrażając swe uznanie dla Traktatu i proponując spotkanie. Pojechał wreszcie do Otterthal w kwietniu 1926 r. (wyjeżdżał, jak wspominała jego żona, niczym na religijną pielgrzymkę - na spotkanie z jednym z największych geniuszy tego czasu) - by dowiedzieć się, że Wittgenstein właśnie zrezygnował z pracy. Wreszcie doszło do spotkania w lutym 1927 r. w domu Gretl, po którym Schlick powrócił w stanie ekstazy. Choć Wittgenstein odmówił udziału w czwartkowych seminariach twierdząc, że nie jest w stanie skupić się na problemach logicznych, to spotykał się odtąd ze Schlickiem regularnie. Latem w spotkaniach tych poczęli uczestniczyć Rudolf Carnap, Herbert Feigl i Friedrich Waismann. Oddajmy głos Carnapowi:

Gdy spotkałem Wittgensteina stwierdziłem, że przestrogi Schlicka [by nie wdawać się w dyskusje] były w pełni uzasadnione. Zachowanie jego nie było jednak przejawem arogancji. Ogólnie miał życzliwe usposobienie i był bardzo uprzejmy, był jednak nadwrażliwy i łatwo ulegał irytacji. Cokolwiek powiedział było zawsze interesujące i stymulujące, a sposób, w jaki to wyrażał, był częstokroć fascynujący. Jego punkt widzenia i sposób podejścia do ludzi i problemów, nawet problemów teoretycznych, przypominały raczej podejście twórczego artysty niż naukowca; można by niemal powiedzieć, że przypominały podejście religijnego proroka czy jasnowidza. Gdy zaczynał formułować swój pogląd na jakiś szczególny problem filozoficzny, odczuwaliśmy często pojawiającą się w nim w tej właśnie chwili wewnętrzną walkę, walkę w wyniku której próbował przeniknąć z ciemności w jasność pod wpływem intensywnego i bolesnego wysiłku, który widoczny był nawet na jego pełnej wyrazu twarzy. Gdy wreszcie, często po przedłużających się ciężkich zmaganiach, odpowiedź nadchodziła, twierdzenie jego jawiło się nam niczym nowo stworzone dzieło sztuki czy boskie objawienie. Nie żeby wyrażał swe poglądy w sposób dogmatyczny. Chociaż pewne sformułowania Traktatu brzmią tak, jakby wątpliwości nie były dopuszczalne, to często wyrażał swe odczucia, iż stwierdzenia jego były nieadekwatne. Ale sprawiał na nas wrażenie, jak gdyby zyskiwał wgląd w wyniku boskiego natchnienia, tak że nie mogliśmy powstrzymać uczucia, iż jakikolwiek trzeźwy, racjonalny komentarz czy analiza byłyby profanacją. Istniała zatem uderzająca różnica między podejściem Wittgensteina do problemów filozoficznych a podejściem Schlicka i moim. Nasze podejście do problemów filozoficznych jest mniej więcej takie samo jak podejście naukowców do ich problemów. Nam dyskusja nad wątpliwościami i zarzutami innych wydaje się najlepszym sposobem na sprawdzenie nowej idei, zarówno w dziedzinie filozofii, jak i w różnych dyscyplinach naukowych; Wittgenstein, z drugiej strony, nie tolerował krytycznej dyskusji ze strony innych gdy już, w wyniku aktu natchnienia,wgląd został uzyskany. Miałem czasem wrażenie, że celowo racjonalne i wolne od emocji podejście naukowca i podobnie wszelkie idee mające posmak "oświeceniowy" były dla Wittgensteina odrażające.

Warto dodać, że czasem Ludwig przerywał nagle wywody filozoficzne i czytał zebranym wiersze Rabindranatha Tagore. Wkrótce oświadczył, że nie życzy sobie, aby Carnap i Feigl uczestniczyli w tych spotkaniach, w rezultacie odbywały się one z udziałem tylko Schlicka i Waismanna. Zwłaszcza ten ostatni traktował Wittgensteina niczym nieomylną wyrocznię; od 1929 zaczął stenografować jego wypowiedzi.

W tym czasie ukazała się książka Keynesa, A Short View of Russia, w której, krytykując jako całkowicie błędną ekonomiczną doktrynę leninizmu, Keynes stwierdzał, że godny uznania jest jego religijny charakter; uważał wręcz, że jako ruch quasi-religijny leninizm, w zmodyfikowanej postaci, "wnieść może coś do prawdziwej religii przyszłości". Wittgenstein, który już kilka lat wcześniej rozważał możliwość wyjazdu do Związku Radzieckiego, nabrał teraz na to ochoty jeszcze większej.

Tymczasem w marcu 1928 r. przybył do Wiednia L. E. J. Brouwer, lider intuicjonistycznej szkoły podstaw logiki i matematyki i 10-go wygłosił wykład "Matematyka, nauka i język". Wittgenstein, który nieco wcześniej skrytykował polemiczny wobec Brouwera artykuł Ramseya, poszedł na ten wykład w towarzystwie Feigla i Waismanna. Po czym przez kilka godzin z pasją wyjaśniał swym towarzyszom idee, które znaleźć można w jego późniejszych pracach: tego wieczora znów stał się pracującym twórczo filozofem.

POWRÓT DO FILOZOFII

Ukończywszy budowę domu pojawił się w połowie stycznia 1929 r. w Anglii. Keynes, który wcześniej zastanawiał się, czy potrafi znieść jego pobyt, z najwyższym zdumieniem dowiedział się, że Wittgenstein nie przyjechał ani na odpoczynek, ani by zamiatać ulice, ale by pracować jako filozof na Uniwersytecie Cambridge. Przez pierwsze dwa semestry miał status zaawansowanego studenta robiącego pod kierunkiem Ramseya doktorat. Prowadzili obaj kilka razy w tygodniu wielogodzinne dyskusje, wbrew różnicom ich zainteresowań: Ramsey był matematykiem pracującym nad przebudowaniem podstaw tej dyscypliny według idei przejętych, jak sądził, od Wittgensteina; Wittgenstein jako filozof nie akceptował matematycznych pomysłów Ramseya i interesował się zupełnie innymi zagadnieniami.

Cotygodniowe dyskusje prowadził też z Piero Sraffą, lewicowym włoskim ekonomistą, który na zaproszenie Keynesa znalazł na Cambridge schronienie przed grożącymi mu w ojczyźnie represjami. O czym dyskutowali, dokładnie nie wiadomo, w każdym razie Ludwig mówił, że po tych rozmowach czuł się niczym drzewo, z którego obcięto wszystkie gałęzie; później zaś twierdził, że Sraffa był głównym źródłem idei, które złożyły się na jego nową filozofię. Keynes zawsze był gotów do udzielenia pomocy, ale nie byli przyjaciółmi, tym bardziej, że próby wciągnięcia Wittgensteina, podobnie jak kilkanaście lat wcześniej, do Stowarzyszenia Apostołów spełzły na niczym. Z Moorem spotkał się w pociągu, którym przybył do Cambridge. Dawne urazy znikły i odtąd znów się przyjaźnili, choć Wittgenstein nigdy nie uważał Moore'a za wybitnego filozofa. ("Moore? Widać po nim, jak daleko zajść może ktoś całkowicie pozbawiony inteligencji".) Odnowił też przyjaźń z W. E. Johnsonem, choć ten powrót Wittgensteina uważał za nieszczęście dla Cambridge.

Zdominował do tego stopnia filozoficzne dyskusje w Moral Sciences Club, że C. D. Broad przestał na nie przychodzić, a Moore, choć bywał regularnie, przestał się w jego obecności odzywać. Natomiast dla studentów Ludwig stał się rodzajem bożyszcza, nieomylnej wyroczni. Od samego początku zaczął wielu z nich zniechęcać do uprawiania filozofii i w ogóle do życia akademickiego i namawiać do podjęcia jakiejś "uczciwej" pracy. Jednym z takich młodych ludzi był Maurice Drury, który pod wpływem Wittgensteina porzucił plany zostania anglikańskim pastorem ("religia przyszłości obywać się będzie bez księży i pastorów. Jedną z rzeczy której, jak sądzę, ty i ja musimy się nauczyć, jest to, że musimy żyć bez pociechy płynącej z należenia do jakiegoś kościoła", powiedział mu Wittgenstein w 1930 r.). Porzuciwszy pod presją Wittgensteina uniwersytet, pracował czas jakiś z bezrobotnymi górnikami, a po paru latach chciał zostać pielęgniarzem. Wtedy Wittgenstein nakazał mu powrócić do Cambridge, powitał go na dworcu kolejowym oświadczając, że ma studiować medycynę i że wszystko zostało już przygotowane. Ostatecznie Drury został psychiatrą i zamieszkał w Dublinie, Wittgenstein zaś był dumny, że tak dobrze pokierował losem swego studenta. W 1973 r. Drury, który od 1929 do końca notował wypowiedzi swego mistrza, opublikował książkę The Danger of Words, uważaną często za najbardziej może wittgensteinowską książkę napisaną przez któregokolwiek z jego uczniów. Przez dziesięć lat trwała przyjaźń Ludwiga z innym młodym studentem, Gilbertem Pattissonem, który nie przejawiał najmniejszego zainteresowania filozofią. Obaj uwielbiali nonsensowny humor. Gdy Gilbert zamieszkał w Londynie Ludwig odwiedzał go regularnie, razem chodzili do kina na amerykańskie westerny, musicale i romantyczne komedie. (Innych filmów Wittgenstein nie uznawał; kiedyś próbował przekonać Gilberta Ryle'a, że jest niemożliwością, aby dobry film został nakręcony w Anglii.)

Rychło znalazł się w tarapatach finansowych. Początkowo dostał trochę pieniędzy od Keynesa, ale dłużej ich brać nie chciał. Stypendium mu odmówiono wiedząc o bogactwie jego rodziny - tymczasem wykluczał przyjęcie od nich choćby pensa. Wreszcie postanowiono przyznać mu doktorat na podstawie Traktatu logiczno-filozoficznego, dzieła, które zyskało już rangę pozycji klasycznej. Egzamin przeprowadzony przez Moore'a i sprowadzonego specjalnie na tę okazję Russella (prowadził on wtedy eksperymentalną szkołę w Sussex) odbył się 18 czerwca 1929 r. Russell, który nie widział Wittgensteina od siedmiu lat, zaczął od stwierdzenia, że po raz pierwszy uczestniczy w czymś równie absurdalnym. Próbował poddać krytyce pewne idee Traktatu, na co jego autor zaczął poklepywać swoich egzaminatorów po ramionach i stwierdzać ze współczuciem, że wie, iż nigdy książki jego nie zrozumieją. Moore napisał w sprawozdaniu: "Osobiście sądzę, że praca p. Wittgensteina jest dziełem geniusza; w każdym jednak razie całkowicie spełnia kryteria wymagane dla uzyskania w Cambridge stopnia Doktora Filozofii". Przyznane mu w dzień później stypendium na rok rozwiązało jego problemy finansowe.

Pracował w tym czasie z niewiarygodną intensywnością, co dzień sporządzając dodatkową kopię swych prac i dając ją Ramseyowi, by ocalała w razie jego śmierci. Napisał w tym czasie krótki artykuł "Some Remarks on Logical Form" (Kilka uwag o formie logicznej) - i była to jedyna poza Traktatem praca filozoficzna, jaką za życia opublikował. Miał ten tekst wygłosić na posiedzeniu Towarzystwa Arystotelesowskiego, ale wcześniej uznał go za nic nie warty. Była to próba odpowiedzi na zarzut, jaki wobec jednej z tez Traktatu [6.375] wysunął Ramsey, podstawowe idee książki były jednak w tym artykule zachowane. Niedługo potem, chyba pod wpływem dyskusji ze Sraffą, porzucił najważniejszą ideę swej wczesnej filozofii: tę, że forma logiczna wspólna jest językowi i światu. I zaczął pracę nad zupełnie nową filozofią.

Stale rosło w tym czasie jego poczucie intelektualnej izolacji, przekonanie, że nikt, łącznie z Ramseyem, nie będzie w stanie zrozumieć jego nowych, rewolucyjnych idei. Pod koniec 1929 roku wygłosił dla Stowarzyszenia Heretyków jedyny w życiu wykład popularny, którego ocalały tekst znany jest jako "Wykład o etyce". W tym czasie nadal wyznawał, przynajmniej jeśli chodzi o idee zasadnicze, teorię obrazowania logicznego, sam "Wykład" natomiast zdecydowanie kojarzy się z partiami mistycznymi Traktatu. Nie zmieniony pozostaje pogląd, że w języku można przedstawić fakty - i tylko fakty. Każda próba powiedzenia czegoś o wartościach absolutnych wiedzie do formułowania niedorzeczności: zdań, które choć poprawnie gramatycznie zbudowane, w rzeczywistości nie mówią o niczym. Nadal Wittgenstein wyraźnie daje do zrozumienia, że istnieje coś niewyrażalnego - i tam lokuje wartości absolutne. Zachowana też zostaje więź między etyką a estetyką, pojawia się natomiast, nieobecne we wcześniejszych tekstach, powiązanie wyrażeń etycznych z religijnymi. Podobnie jak w Traktacie, teza o niewyrażalności wartości nie jest w "Wykładzie o etyce" poparta żadnymi argumentami - głosi się ją niczym prawdę objawioną. Teraz jednak, w przeciwieństwie do swej młodzieńczej książki, Wittgenstein przyjmuje ton proroka w sposób jawny: "widzę jasno, jak gdyby w błysku światła", pisze pod koniec tekstu. Gdyby podobne wyznanie znalazło się w Traktacie, zapobiegłoby może wielu nieporozumieniom, jakie wokół tej książki narosły. Jest natomiast w "Wykładzie o etyce" coś, czego nie znajdziemy ani w Notatnikach 1914-1916, ani w Traktacie logiczno-filozoficznym: przypisanie wartości absolutnej pewnego rodzaju - niewyrażalnym - doznaniom. Trudno powiedzieć, czy taki pogląd da się pogodzić z mistycyzmem Traktatu (słowo "mistyczny" w "Wykładzie" się nie pojawia), a jeśli tak, to gdzie należałoby go tam umiejscowić.

WITTGENSTEIN A POZYTYWIŚCI LOGICZNI

Ilekroć bywał w Wiedniu, spotykał się ze Schlickiem i Waismannem. Podczas spotkania 17 grudnia 1930 r. wygłosił m.in. komentarz na temat "Wykładu o etyce", zanotowany przez Waismanna:

Pod koniec mego wykładu o etyce mówiłem w pierwszej osobie. Sądzę, że jest to rzecz bardzo istotna. Tu już nic więcej do powiedzenia nie ma; pozostało mi jedynie wystąpić jako jednostka i przemówić w pierwszej osobie. Dla mnie teoria jest bezwartościowa. Teoria niczego mi nie daje.

Następnie podkreślił, iż fakty też są dla niego nieważne, ale to, co ludzie mają na myśli mówiąc, iż "tu jest świat", jest czymś, co i on nosi w sercu. A na pytanie Waismanna, czy istnienie świata jest związane z tym, co etyczne, odparł:

Ludzie czuli, że zachodzi tu związek i wyrazili to następująco: Bóg Ojciec stworzył świat; Syn Boży (lub Słowo, które od Boga pochodzi) jest tym, co etyczne. To, że o Bogu myśli się, iż jest podzielony, a zarazem, że jest jednością, wskazuje, iż zachodzi tu związek.

Podczas tego samego spotkania skomentował wydaną właśnie książkę Schlicka Zasady etyki. Zdaniem Schlicka istnieją dwa rodzaje teologicznej interpretacji moralnego dobra. Zgodnie z tą, którą określa mianem "powierzchownej", czyn jest dobry, jeśli jest zgodny z wolą Boga, natomiast według interpretacji "głębszej" to, co dobre, jest dobre samo w sobie, a jeśli jest to zgodne z wolą Boga, to dlatego, że Bóg pragnie tego, co dobre. Ocena Wittgensteina była dokładnie przeciwstawna:

Myślę, że głębszy jest ten pierwszy pogląd: dobre jest to, co Bóg rozkazał. Ucina on bowiem wszelkie wyjaśnienia, "dlaczego" jest to dobre; natomiast drugi pogląd jest płytki, racjonalistyczny, stwarzający pozory, że to, co dobre, można uzasadnić.
Pierwszy pogląd stwierdza jasno, że istota dobra nie ma nic wspólnego z faktami, a zatem żadne zdanie nie może jej wyjaśnić. Jeśli jakieś zdanie wyraża to, co mam na myśli, to brzmi ono "Dobre jest to, co Bóg rozkazał".

W chwilę potem dodał:

Czy wartość jest pewnym szczególnym stanem ducha? Albo formą zawartą w pewnych danych świadomości? Odpowiadam: cokolwiek by mi powiedziano, odrzuciłbym to; i doprawdy nie dlatego, że to wyjaśnienie jest fałszywe, ale dlatego, iż jest to wyjaśnienie.
    Gdyby mi powiedziano coś, co byłoby teorią, stwierdziłbym: Nie, nie! To mnie nie interesuje. Nawet gdyby teoria była prawdziwa, to mnie by ona nie interesowała - nie byłaby tym, czego szukam. Nie można nauczać tego, co etyczne. Gdybym mógł wyjaśnić to, co etyczne, jedynie za pomocą teorii, wówczas to, co etyczne, byłoby całkowicie bezwartościowe.

Schlick i Waismann na spotkaniach Koła Wiedeńskiego referowali treść tych osobliwych dyskusji-wykładów. W Kole - mimo protestów Neuratha i powściągliwej postawy Carnapa - stopniowo rósł mit tajemniczego filozofa, który otworzył w dziejach myśli nową epokę, a teraz ukrywa się gdzieś, unikając spotkań z kimkolwiek z wyjątkiem wąskiego grona wybrańców. Schlick tymczasem na Siódmym Międzynarodowym Kongresie Filozofii w Oxfordzie w 1930 r. w referacie "Przyszłość filozofii" mówił:

Wielkie prawdy rzadko odkrywa się nagle, zwykle zbliżają się do nich różni ludzie z różnych stron. A zatem prawda o rzeczywistej funkcji filozofii zaświtała w czasach współczesnych w głowach pewnej liczby myślicieli, którzy sformułowali ją w sposób mniej lub bardziej niedoskonały. Ale pierwszym, który dojrzał ją z absolutną jasnością był, moim zdaniem, Ludwig Wittgenstein i on wyraził ją w sposób absolutnie adekwatny.

Tymczasem Waismann, na podstawie sporządzonych podczas ich spotkań notatek zaczął pisać książkę Logik, Sprache, Philosophie, którą ukończyć miał przy pomocy Wittgensteina i którą uważał za obszerny komentarz do Traktatu. Miał to być pierwszy tom wydawanej przez Koło Wiedeńskie serii książkowej Schriften zur Wissenschaftlichen Weltauffassung. Ale w tym właśnie czasie Wittgenstein zaczął coraz szybciej zmieniać poglądy na naturę języka, logiki, matematyki, myślenia i świata, z czego Schlick i Waismann zdali sobie sprawę z opóźnieniem. Kolejne wersje książki były w rezultacie przez autora Traktatu bezlitośnie odrzucane. Waismann, na którego Wittgenstein wywierał wpływ niemal hipnotyczny, pracował coraz bardziej zdesperowany, wreszcie po śmierci Schlicka postanowił ukończyć książkę pod własnym nazwiskiem. Ale opublikowana ona została pt. The Principles of Linguistic Philosophy dopiero po jego śmierci, a wspomniana seria książkowa na zawsze pozostała pozbawiona numeru pierwszego.

W tym czasie Wittgenstein powiedział do Schlicka i Waismanna, że aby określić sens zdania znać musimy procedurę, w wyniku zastosowania której orzec byśmy mogli, czy zdanie to jest prawdziwe. Waismann natychmiast ogłosił to twierdzenie światu - i odtąd stało się ono znane pod nazwą weryfikacyjnej teorii znaczenia: sensem zdania jest metoda jego weryfikacji. Była to przez pewien czas zasada konstytutywna dla pozytywizmu logicznego jako całości. Latem 1930 r., dyktując Waismannowi "Tezy" mające stać się podstawą ich planowanej książki, Ludwig sformułował tę zasadę w sposób najzupełniej neopozytywistyczny. Rychło ten pogląd porzucił, nigdy jednak nie zaprzeczył, że był twórcą weryfikacyjnej teorii sensu.

Pozytywiści logiczni zaliczani są dziś do klasyków filozofii analitycznej. W przeciwieństwie do Russella i Moore'a nie chcieli oni jednak, za pomocą analiz językowych (w tym przypadku logicznych) rozwiązywać klasycznych problemów filozoficznych. Ich program był programem walki z metafizyką. Metafizyka miała być, jak twierdzili, zawoalowanym wyrazem naszych stanów emocjonalnych, podobnie jak sztuka. Szkodliwość metafizyki polega na tym, że udaje ona wiedzę, rodzi pozory, iż jej twierdzeniom przysługuje wartość logiczna. Analiza logiczna ujawnia, że dla zdań metafizycznych brakuje metody weryfikacji, a zatem nie są one autentycznymi zdaniami. Pozytywiści logiczni chcieli tępić metafizykę niczym chwasty, by na tak oczyszczonym polu tym bujniej rozkwitały nauki przyrodnicze; a wszystko to robione było w imię społecznego programu, który Carnap określił kiedyś mianem "naukowego humanizmu". Na naukowy humanizm składały się trzy przekonania: (1) ludzkość zdana jest we wszechświecie na własne siły; (2) możliwe jest polepszenie naszego losu (co rozumiano w sposób utylitarystyczny, czyli w sensie ogólnego bilansu przyjemności i cierpień, jakich doznaje ogół ludzi); (3) wszelkie planowe działanie wymaga wiedzy o świecie, nauka jest najlepszym rodzajem wiedzy, jaki posiadamy, a zatem nauka należy do najwartościowszych narzędzi służących polepszaniu naszego losu.

Cała ta historia zakrawa na paradoks: pozytywiści logiczni przejęli od Wittgensteina szereg zasadniczych składników swego programu - i użyli ich do realizacji celów filozoficznych i społecznych dokładnie przeciwstawnych życiowym celom autora Traktatu. Maurice O'C. Drury zanotował pod koniec lat dwudziestych znamienne słowa Wittgensteina:

Widzisz, nie wierzę w to, w co wierzył Kierkegaard, ale pewny jestem tego, że nie jesteśmy tu dla przyjemności. [Drury, s. 102-103].

Wielu niepokoiły pochwalne opinie, jakie Wittgenstein wygłaszał pod adresem zarówno komunistycznego Związku Radzieckiego, jak i faszystowskich Niemiec. Rush Rhees wspominał charakterystyczny epizod. Na początku 1938 r. jedna z emigracyjnych gazet niemieckich zestawiła oświadczenie Benesza na temat istotnych cech liberalnego rządu, szanującego autonomię jednostek, z fragmentem Mein Kampf Hitlera. Pomyślane to było, rzecz jasna, jako hołd złożony Beneszowi. Wittgenstein, wskazując na tekst Mein Kampf, rzekł jednak: "A jednocześnie to jest o wiele bardziej solidne niż tamto". Słowo "solidne" [businesslike] zawsze stanowiło w jego ustach pochwałę.

Filozoficzne pisma Lenina są oczywiście absurdalne, ale przynajmniej chciał on czegoś dokonać. Niesłychanie interesująca twarz, o rysach nieco mongolskich. Czyż to nie ciekawe, że Rosjanie, wbrew głoszonemu przez siebie materializmowi, zadali sobie tyle trudu, aby po wsze czasy zachować ciało Lenina i odwiedzać jego grobowiec? Wiesz, że nie cenię współczesnej architektury, ale ten grobowiec na Kremlu został dobrze zaprojektowany [Drury, 1934, s. 141].

Pod koniec 1939 r. powiedział do Drury'ego:

Anglia i Francja nie są w stanie wspólnie pokonać Niemiec. Ale jeśli Hitler zdoła ustanowić europejskie imperium, to nie wierzę, by trwało ono przez dłuższy czas. Ludzie oskarżają Stalina o to, że zdradził Rosyjską Rewolucję. Ale nie mają oni pojęcia o problemach, z jakimi Stalin musiał się borykać i o dostrzeganych przez niego niebezpieczeństwach zagrażających Rosji. Popatrzyłem na zdjęcie Rządu Brytyjskiego i pomyślałem sobie: "kupa bogatych, starych ludzi" [s. 158].

"Tyrania mnie nie oburza", powiedział w tym samym mniej więcej czasie do Rheesa, komentując sytuację w Związku Radzieckim, a na początku 1945 r. rzekł ze współczuciem w głosie: "W jakże straszliwym położeniu jest teraz ktoś taki jak Hitler" [Drury, s. 163]. Wreszcie pod koniec 1945 r., donosząc swemu uczniowi i przyjacielowi, Normanowi Malcolmowi, o tym, że kończy pisać Dociekania filozoficzne i wyrażając obawy, iż książka jest mierna, dodał:

To mnie jednak nie martwi. Martwi mnie to, co słyszę o Niemczech i Austrii. Reedukatorzy Niemców świetnie sobie radzą. Szkoda, że niewielu pozostanie, by cieszyć się z owoców tej reedukacji.

Skąd ten przedziwny pociąg do systemów, zwanych dziś zwykle "totalitarnymi", połączony z niechęcią do systemów demokratyczno-liberalnych? Trzeba pamiętać, że nigdy wspomnianych reżimów jako takich Wittgenstein nie chwalił. Niemieckich faszystów określał mianem "gangsterów" [Drury, 1936, s. 152], a Rheesa skutecznie przekonał, aby - w imię intelektualnej niezależności, stanowiącej dla filozofa wartość nadrzędną - nie wstępował do partii komunistycznej. Powody jego "pociągu do systemów totalitarnych" musiały być inne, a dwa wydają mi się najbardziej prawdopodobne. Po pierwsze, system totalitarny nieustannie stawia nas w sytuacjach ekstremalnych, stwarzających okazje do "stania się ludźmi", analogiczne do tych, jakich Wittgenstein szukał na frontach I Wojny światowej (zob. poniżej komentarze do Notatników 1914-1916). Natomiast w systemach demokratycznych nasze życie, stosunkowo łatwe i bezpieczne, zamienia się w ciąg niewiele znaczących epizodów; brak w nim pasji, która pchałaby ludzi ku przeobrażeniu własnego życia. Taką pasję - i to jest powód drugi - przejawiają natomiast budowniczy nowych, "totalitarnych" społeczeństw. W notatkach Waismanna znajdujemy znamienną wypowiedź Wittgensteina z 1931 r.:

Cóż my możemy dać Amerykanom? Naszą na wpół przegniłą kulturę? Amerykanie jeszcze kultury nie posiadają. Od nas jednak niczego się nie nauczą. (...) Rosja. Ta pasja rokuje jakieś nadzieje. Natomiast nasze gadanie jest bezsilne.

(Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Wittgenstein w 1915 r. czytał i wysoko oceniał pisma Fryderyka Nietzschego: zawartą tam wizję nadczłowieka, który kształtuje siebie i otaczający go świat zgodnie z właściwą mu wolą mocy.)

Pozytywiści logiczni ze sporym uznaniem odnosili się do marksizmu, zarówno jako do naukowej teorii społecznej, jak do naukowego projektu przeobrażenia świata. Wittgensteinowi też zdarzało się mówić o marksizmie z sympatią - ale właśnie dlatego, że nie uważał go za naukę. Marks, jego zdaniem, po prostu opisał społeczeństwo, jakiego pragnął, starając się sprawić, by inni zaczęli myśleć i czuć tak jak on. Gdyby przewidywania Marksa dotyczące ukształtowania się w przyszłości społeczeństwa komunistycznego były naukowe, to nie stanowiłoby to żadnego powodu, by o realizację takiego społeczeństwa walczyć. Dlatego, jak stwierdził w połowie lat czterdziestych, "gdy Lenin interweniował w 1917 r., jego czyn nie był naukowy, był tragiczny".

Wittgenstein odrzucał zatem z odrazą utylitarystyczną etykę, charakterystyczną dla postaw życiowych wszystkich chyba pozytywistów logicznych. Równą odrazę budził w nim tzw. naukowy światopogląd i wszelkie przejawy "naukowego" podejścia do życia. W Traktacie logiczno-filozoficznym starał się odróżnić zdania sensowne - do których zaliczał przede wszystkim zdania nauk przyrodniczych - od metafizyki. Pozytywiści logiczni brzydzili się metafizyką, uważali ją za zawoalowany wyraz naszych pragnień i lęków, który przybrany w zwodniczą formę teorii zwodzi nas na intelektualne manowce, szkodząc postępowi społecznemu. Ale Wittgenstein metafizyką nie tylko się nie brzydził, on zaliczał ją do największych osiągnięć ludzkiego ducha:

Potrzeba metafizyki. Doskonale pojmuję, jak sądzę, co Schopenhauerowi dała jego filozofia. Nie sądź, że gardzę metafizyką. Uważam niektóre spośród wielkich systemów filozoficznych przeszłości za jedne z najszlachetniejszych wytworów ludzkiego umysłu. Zaprzestanie pisania tego typu rzeczy wymagałoby od niektórych ludzi heroicznych wysiłków [Drury, 1930, s. 120].

A 29 grudnia 1929 r., podczas spotkania w domu Schlicka, wygłosił następującą, zanotowaną przez Waismanna uwagę:

Dobrze rozumiem to, co Heidegger mówi o byciu i trwodze. Ludzie przejawiają skłonność, by szturmować granice języka. Pomyślcie na przykład o zdziwieniu, że coś istnieje. Tego zdziwienia nie da się wyrazić w formie pytania i nie istnieje też odpowiedź na nie. Wszystko, co możemy powiedzieć, musi a priori być niedorzecznością. A jednak wpadamy na granice języka. Kierkegaard również dostrzegł te ataki i nawet opisał w bardzo podobny sposób (jako szturmowanie paradoksu). Tym szturmowaniem granic języka jest etyka. Jest to, moim zdaniem, bardzo ważne, kładzie bowiem kres całej tej paplaninie o etyce - czy istnieje etyczne poznanie, czy istnieją wartości, czy można zdefiniować dobro itd. W etyce nieustannie próbuje się powiedzieć coś, co nie dotyczy i nie może dotyczyć istoty rzeczy. Jest pewne a priori: jakiejkolwiek definicji dobra by się nie podało, to przypuszczenie, iż to sformułowanie odpowiada temu, co naprawdę ma się na myśli, jest zawsze nieporozumieniem. (Moore.) Ale tendencja, szturmowanie, na coś wskazują.

W tym stwierdzeniu, "na coś wskazują", kryje się klucz do zrozumienia filozoficznej działalności Wittgensteina. Metafizykę, o czym była mowa powyżej, uważał za owoc prób powiedzenia czegoś niesłychanie ważnego, co decyduje o sensie naszego życia. Są to próby tragiczne, albowiem to, co mistyczne, jest właśnie niewyrażalne. Ale o ile są autentyczne, o tyle filozof jest "głęboki". To wyjaśnia pochwały, jakie przez całe życie wygłaszał pod adresem św. Augustyna, Pascala, Kierkegaarda, a nawet Berkeleya i Kanta.

Ceniąc przynajmniej niektóre teksty metafizyczne, przez całe życie był antyscjentystą. Na początku 1914 r. wysłał z Norwegii list do Russella, oznajmiając mu, że w sposób ostateczny zrywa wszelkie z nim kontakty. Wyjaśniał swą decyzję różnicami ich osobowości, uniemożliwiającymi istnienie między nimi prawdziwej przyjaźni - a jedynym konkretnym przykładem, jaki w tym liście podał, były różnice ich poglądów na temat "wartości pracy naukowej". W ukończonym w cztery lata później Traktacie stwierdzał, z jednej strony, że zdania nauk przyrodniczych są wszystkim, co da się powiedzieć (teza 6.53; ze względu na wcześniejszą tezę 4.11 powinno tu być raczej: co da się prawdziwie powiedzieć), z drugiej strony jednak podkreślał, iż "gdyby nawet rozwiązano wszelkie możliwe zagadnienia naukowe, to nasze problemy życiowe nie zostałyby jeszcze tknięte" [6.52]. Nauka zwraca się ku światu faktów, odwracając się zarazem od wszystkiego, co wielkie i ważne. Jeśli - niewyrażalne - zdumienie istnieniem świata, postrzeganie świata jako cudu, ma w pewnym - niewyrażalnym - sensie wartość absolutną, to nauka właśnie świata jako cudu nie postrzega, mówił Wittgenstein w zamieszczonym poniżej "Wykładzie o etyce". To, co niewyrażalne, ujawnić się może w pewien - niewyrażalny - sposób w wielkich dziełach sztuki, zwłaszcza w muzyce - i to wyjaśnia sens uwagi, jaką Wittgenstein wypowiedział do Drury'ego w 1930 r.:

Przechadzając się po Cambridge minąłem księgarnię, na wystawie której widniały portrety Russella, Freuda i Einsteina. Nieco dalej, w sklepie muzycznym, ujrzałem wizerunki Beethovena, Schuberta i Chopina. Porównując te portrety intensywnie odczułem tę straszliwą degenerację, jakiej uległ duch ludzki na przestrzeni zaledwie stu lat [s. 127].

Trudno o większe różnice celów niż te, jakie przyświecały filozoficznej działalności Wittgensteina z jednej, a członków Koła Wiedeńskiego z drugiej strony. A jednocześnie pozytywiści logiczni dla realizacji swych celów wykorzystywali narzędzia analizy logicznej przejęte w wielkiej mierze z Traktatu logiczno-filozoficznego! Paradoksalność tej sytuacji zmniejsza fakt, że za pomocą owych narzędzi on i oni usiłowali wytyczyć te same granice: granice tego, co wypowiadalne. Tyle, że Carnap, Neurath, Schlick i ich koledzy za realne - i wartościowe - uznawali tylko to, co mieści się w obrębie owych granic, dla Wittgensteina natomiast opisywalne w języku fakty były całkowicie bezwartościowe, a wartość miało tylko to, co znajdowało się poza granicami świata faktów.

OKRES PRZEJŚCIOWY

Na początku 1930 r. rozpoczął kursowe wykłady: "Filozofia" - przy tym tytule pozostał do końca. Treść tych niezwykłych wykładów znana jest m.in. dzięki Moore'owi, który chodził na nie przez trzy kolejne lata, a wkrótce przed śmiercią ogłosił drukiem poczynione wówczas notatki. Od 1931 r., gdy Wittgenstein zamieszkał w swych starych pokojach w Whewell's Court, wykładał u siebie, zwykle dla grupy kilkunastu studentów, którzy coś do siedzenia przynosili ze sobą (tylko Moore'owi z honorami oferowano miejsce na leżaku).

Znów zabrakło mu pieniędzy i musiał coś przedstawić aby otrzymać stypendium. Przez całą przerwę wiosenną 1930 r. dyktował więc maszynistce fragmenty swych rękopisów - powstała w ten sposób książka, którą opublikowano pośmiertnie jako Philosophische Bemerkungen (Uwagi filozoficzne). W planowanej Przedmowie zawarł wyraźną - negatywną - aluzję do tezy 6.54 Traktatu:

Mógłbym powiedzieć: Gdyby to miejsce, do którego chcę dotrzeć, było osiągalne jedynie za pomocą drabiny, zrezygnowałbym z prób dotarcia tam. Ponieważ w miejscu, gdzie rzeczywiście muszę się znaleźć, muszę już właściwie być.
To, co jest osiągalne za pomocą drabiny, nie interesuje mnie.

Ale w Przedmowie otwierającej maszynopis, na podstawie którego Philosophische Bemerkungen wydano drukiem, jest wyznanie utrzymane w duchu jego pierwszego dzieła:

Chciałbym powiedzieć "Ta książka została napisana ku chwale Bożej", ale w dzisiejszych czasach byłoby to krętactwo, nie zostałoby bowiem poprawnie zrozumiane. Znaczy to, że książka została napisana w dobrej wierze, a o ile tak nie było, o ile napisana została z próżności itd., to jej autor życzyłby sobie, by doczekała się potępienia. Nie może on sprawić, by było w niej tych zanieczyszczeń mniej niż jest w nim samym.

Russell mimo ogromnych kłopotów osobistych przygotował po rozmowach z Wittgensteinem recenzję, na podstawie której ten uzyskał pięcioletnie stypendium, połączone z członkostwem Kolegium św. Trójcy.

Duże wrażenie wywarł w tym czasie na Ludwigu Zmierzch Zachodu Spenglera. W tym czasie marnym weiningerowski geniusz nie ma innego wyjścia jak odizolować się i tylko czyścić swą małą pustelnię. W takiej sytuacji - i tu, być może, tkwi klucz do zrozumienia całej późnej filozofii Wittgensteina - wypowiadanie się wprost byłoby rzucaniem pereł przed wieprze. Można więc milczeć lub pisać szyfrem, w nadziei, że tylko ci nieliczni, dla których książka została napisana, będą ją w stanie zrozumieć.

Nie ma najmniejszego sensu mówić komuś coś, czego nie zrozumie, nawet jeśli się doda, że nie będzie mógł tego zrozumieć. (...)
Gdy nie chcesz, aby pewni ludzie wchodzili do pokoju, to zakładasz kłódkę, do której nie mają klucza. Ale nie ma sensu o tym z nimi rozmawiać, chyba że chcesz jednak, aby podziwiali pokój z zewnątrz!
Przyzwoitym jest zawiesić na drzwiach kłódkę, która zwróci uwagę tylko tych, którzy mogą ją otworzyć.
Ale należałoby powiedzieć, że ta książka, w moim mniemaniu, nie ma nic wspólnego z postępową europejską i amerykańską cywilizacją. że choć ta cywilizacja stanowi nieodzowne otoczenie jej ducha, to mają one różne cele. [Uwagi różne 1930, s. 176]

Tak pisał w Przedmowie do Philosophische Bemerkungen. Mocno podkreślał, że książka "przeznaczona jest dla wąskiego kręgu ludzi", którzy "stanowią mój krąg kulturowy, są niejako ludźmi mojego kraju, w przeciwieństwie do innych, którzy są mi obcy".

Przy okazji, w dawnym rozumieniu - może w rozumieniu (wielkich) zachodnich filozofów - istniały dwa rodzaje problemów w sensie naukowym: istotne, wielkie, uniwersalne i nieistotne, quasi-przypadkowe. My się temu przeciwstawiamy, naszym zdaniem żadne problemy w sensie nauk przyrodniczych nie są wielkie, istotne. [ibid., s. 177]

A rok wcześniej zapisał:

Człowiek - i być może narody - przebudzić się musi do zdziwienia. Nauka jest środkiem dalszego usypiania. [ibid., s. 174]

Zasiadał wtedy do pisania autobiografii - co znów Weininger uważał za oznakę geniuszu. Wciąż wracał w tym czasie w swych zapiskach do Płci i charakteru, a lekturę zalecał tak Moore'owi, jak swym studentom. Podjął przygotowania, by zawrzeć "święty" związek małżeński z Marguerite. Zaprosił ją latem 1931 r. do Norwegii. Zamieszkał samotnie w swej chacie, Marguerite zaś ulokował we wsi, podrzuciwszy jej Biblię z listem wetkniętym między strony z Hymnem o Miłości św. Pawła. Prawie się nie widywali. Ludwig w dodatku wyjaśnił jej, że wyklucza posiadanie dzieci. Gdy Marguerite po dwóch tygodniach wyjechała, zostawiając go w towarzystwie Pattissona, było dla niej oczywiste, że za Ludwiga za mąż nie wyjdzie. Ale przyjaźnili się nadal i widywali co dzień gdy przyjechał na resztę lata do Hochreit.

W Hochreit zaczął pracę nad książką. Ustaliła się wtedy metoda pracy, jakiej trzymał się do końca życia. Najpierw spisywał swe myśli w niewielkich notesach. Potem najlepsze z uwag przepisywał tworząc z nich obszerne rękopisy. Po kolejnej selekcji dyktował uwagi maszynistce, po czym maszynopisy ciął często na kawałki, próbując zestawić fragmenty w zadowalające go całości. Pracując w ten sposób do końca życia nie ukończył ani jednej książki.

Nadal przekonywał studentów, by nie zostawali profesjonalnymi filozofami - tylko pracę dziennikarską uważał za jeszcze gorszą. Gdy upierali się przy zdobywaniu stopni naukowych wyrażał nadzieję, że nie zabije to do reszty ich zainteresowań filozoficznych. A mimo to był zazdrosny o swe idee. Gdy Carnap przejął od Neuratha tezę fizykalizmu, oskarżył go korespondencyjnie o plagiat: teza fizykalizmu tkwiła implicite w systemie Traktatu, zaś jawnie wyraził ją podczas rozmów ze Schlickiem i Waismannem. Carnap upierał się, że jeśli nawet twórcą spornej tezy nie był Neurath, to był nim Poincaré - na co Wittgenstein zareagował zrywając kontakty z Waismannem.

By zabezpieczyć swe idee spędził lato 1932 r. w Hochreit dyktując po kilka godzin dziennie swe uwagi, wybrane z ośmiu tomów rękopisów jakie sporządził w ciągu dwóch lat. Powstał w ten sposób tekst podzielony na opatrzone tytułami rozdziały i zaopatrzony w spis treści. Zachowane fragmenty, zestawione przez wydawców, opublikowane zostały w 1969 r. pt. Philosophische Grammatik (Gramatyka filozoficzna). W zapiskach tych z teorii obrazowania logicznego Traktatu nie zostało już nic, choć Wittgenstein nie dokonał jeszcze tego zasadniczego zwrotu, który znamionuje przejście od jego wczesnej do późnej filozofii: zastąpienia metafory zdań jako obrazów metaforą zdań jako narzędzi.

Dużą część Gramatyki filozoficznej wypełniają uwagi z filozofii matematyki. W roku akademickim 1932-33 do kursu "Filozofii" dodał kurs "Filozofii dla matematyków". Na te wykłady przychodzić zaczął dwudziestoletni wówczas Francis Skinner, uważany za bardzo obiecującego studenta matematyki. Wkrótce potem Wittgenstein polecił, aby w razie jego śmierci opublikowano jego rękopisy opatrując je tytułem Uwagi filozoficzne i dedykując Skinnerowi. Francis odwzajemnił jego miłość, pozostał Ludwigowi oddany całkowicie i bezkrytycznie do końca swego życia.

W artykule opublikowanym w marcowym numerze Mind Richard Braithwaite wspomniał o Wittgensteinie i o jego poglądach. Wywołało to ostrą reakcję: w "Liście do wydawcy" Ludwig pisał, że część twierdzeń Braithwaite'a to nieścisła prezentacja jego poglądów, część zaś im jawnie przeczy. On sam, jak wyjaśniał, nie jest w stanie swej książki ukończyć, a tym bardziej nie będzie nowych idei prezentował w tym liście. Tale zawierał ostatni tekst, jaki ogłosił drukiem za życia. Jesienią 1933 znów zaczął wykładać "Filozofię" i "Filozofię dla matematyków". Na ten ostatni przedmiot zaczęło przychodzić ponad trzydzieści osób, czego wykładowca psychicznie nie zniósł i wykłady przerwał. Po czym zaczął piątce ulubionych studentów - byli to Alice Ambrose, H. M. S. Coxter, Louis Goodstein, Margaret MacDonald i Francis Skinner - dyktować swe myśli. Ich notatki zostały później powielone i oprawione w niebieskie okładki (stąd ich obecny tytuł: Blue Book, Księga niebieska) poczęły krążyć wśród filozofów Cambridge i Oxfordu. Uznać je można za pierwszy wyraz tzw. późnej filozofii Wittgensteina.

Poprawiał w tym czasie tekst Gramatyki filozoficznej, a podczas przerwy Wielkanocnej 1934 r. w Wiedniu pracował (znów nawiązawszy kontakty) z Waismannem nad planowaną wspólną książką. Z drugiej strony rozmyślał nad porzuceniem życia akademickiego i wyjazdem ze Skinnerem do Związku Radzieckiego, gdzie obaj pracowaliby jako robotnicy. Zaczęli nawet uczyć się rosyjskiego. W Anglii w tym czasie nie rozstawali się prawie wcale, a gdy Ludwig wyjeżdżał do Wiednia, Francis co dzień pisał do niego listy w rodzaju: "Wiele o Tobie myślę. Tak chciałbym być z tobą. Noc była cudowna, a gwiazdy wyglądały szczególnie pięknie. Tak chciałbym czuć wszystko w taki sposób, w jaki bym to czuł będąc z Tobą".

KU DOCIEKANIOM FILOZOFICZNYM

W roku akademickim 1934-1935 zaczął dyktować Alicji Ambrose i Skinnerowi tekst znany dziś jako Brown Book (Księga brązowa). Dyktanda odbywały się cztery dni w tygodniu, każdorazowo trwały od dwóch do czterech godzin. Przerywano je tylko na wspólną kawę. Zadaniem Alicji i Francisa było zadawanie uzupełniających pytań. Potem szli razem na spacer lub na western do kina. Tymczasem Alicji kończyło się stypendium, musiała wracać do Stanów Zjednoczonych, a jej doktorat wciąż nie był gotowy. Moore, jej promotor, zdecydował się w tej sytuacji ogłosić w Mind artykuł Alicji przedstawiający to, czego, jak sądziła, nauczyła się od Wittgensteina. Ten, jak zwykle gdy ktoś próbował prezentować jego myśli, ostro się publikacji sprzeciwił, co, gdy Moore nie ustąpił, doprowadziło do przerwania dyktand. A jednak wyjeżdżającą Alicję pożegnał błogosławieństwem, zaś winą obarczył bezduszne tryby akademickiej biurokracji.

Trudno powiedzieć, czego Wittgenstein szukał w Związku Radzieckim. Pociągał go zapewne - w obliczu spenglerowskiej wizji upadku Zachodu - quasi-religijny charakter dokonujących się tam przemian, na który w swoich książkach wskazywali (z dezaprobatą) Russell i (z aprobatą) Keynes. Wielu jego przyjaciół w Cambridge było marksistami i członkami Partii Komunistycznej. Dzięki wstawiennictwu Keynesa został przyjęty przez ambasadora Związku Radzieckiego w Londynie, Majskiego. Do Leningradu przypłynął 12 września 1935 r., zaraz potem pojechał do Moskwy. Ponoć zaoferowano mu katedrę na Uniwersytecie w Kazaniu, ale odmówiono zatrudnienia go jako robotnika. Po dwóch tygodniach wyjechał, a po powrocie do Anglii nie bardzo chciał opowiadać o tym, co mu się w Rosji przydarzyło. Kiedyś zwierzył się Pattissonowi, że trudno by tam było żyć ludziom ich pokroju z powodu ogromnej ilości drobnych krętactw, do jakich trzeba się w Rosji uciekać, aby przetrwać. Z uznaniem wyrażał się o braku bezrobocia i radzieckim systemie edukacyjnym. Na powszechne w tym czasie krytyki stalinizmu odpowiadał, że krytycy nie zdają sobie sprawy ze skali wewnętrznych problemów i zewnętrznych zagrożeń, z jakimi nowy system musi się borykać. Ale na serio do planów osiedlenia się w Rosji nigdy już nie wracał.

Zaraz po powrocie zaczął wykłady o "Danych Zmysłowych i Doznaniach Prywatnych", jako przykłady do dyskusji wykorzystując fragmenty ze swego ukochanego magazynu powieści kryminalnych publikowanego przez wydawnictwo Street & Smith. Na tych wykładach pojawił się zaawansowany student Rush Rhees, który stał się odtąd jednym z jego najbliższych przyjaciół.

Gdy w 1936 r. jego stypendium wygasło jasnym było, że Wittgenstein nie ma zamiaru pozostawać dłużej w Cambridge; zupełnie jednak nie wiedział, co robić dalej. Rozmyślał o studiowaniu medycyny, a zwłaszcza psychiatrii (wysoko cenił prace Freuda). Rozważał możliwość pracy fizycznej. Ale jakoś na nic nie mógł się zdecydować. Podjął natomiast decyzję w sprawie Skinnera: powinien porzucić karierę akademicką i pracować fizycznie, czego ten bez sprzeciwu usłuchał i, wbrew woli rodziny i opiniom przyjaciół, podjął pracę jako mechanik w Cambridge Instrument Company. Wittgenstein natomiast, spędziwszy wakacje we Francji w towarzystwie Pattissona, w sierpniu 1936 r., mając trochę oszczędzonych pieniędzy, wyjechał do swej samotni w Norwegii. Tam miał nadać ostateczne sformułowanie swej nowej filozofii. Odizolowany od świata zaczął poprawiać Księgę brązową. Porzucił wkrótce tę pracę i dość szybko napisał tekst, który dziś stanowi pierwszych 188 paragrafów Dociekań filozoficznych. Była to jedyna część książki, z której był zadowolony i której nigdy, nie licząc drobnych uzupełnień, nie próbował poprawiać.

Znów, podobnie jak w przypadku Traktatu, cel nowej książki miał być etyczny. "Jeśli nie chcesz wiedzieć, kim jesteś, twoje pisanie będzie formą oszustwa", powiedział kiedyś do Rheesa. I dlatego poczuł, że przed ukończeniem książki musi stać się czysty. Jako formę oczyszczenia wybrał spowiedź, na spowiedników wyznaczając swych przyjaciół. Najpierw, pojechawszy na Boże Narodzenie do Wiednia, wyznał grzechy Engelmannowi i niektórym członkom swej rodziny. Potem w Cambridge spowiedzi wysłuchali Drury, Rowland Hutt, Moore, Fania Pascal i Skinner. Niestety prawie wszyscy zniszczyli listy, w których zapowiadał swą spowiedź i - jak w przypadku Moore'a i Drury'ego - spisał swe grzechy, zabrali też ze sobą do grobu tajemnicę tej spowiedzi. Dla większości cała sprawa była kłopotliwa, wręcz żenująca. Pascal i Hutt po wielu latach wspominali, że jeden z grzechów polegał na tym, że nie rozwiał krążących na temat jego pochodzenia pogłosek i nie ujawnił, że jest w trzech czwartych Żydem. Innym było chwilowe tchórzostwo, na jakim przyłapał się podczas walk na froncie. Wkrótce potem Wittgenstein pojawił się w Otterthal i chodził po domach swych dawnych uczniów przepraszając za wymierzane im niegdyś kary cielesne.

Mimo że nadal odmawiał ogłoszenia swych idei drukiem, stawały się one powoli własnością publiczną. Obok krążących w odpisach ksiąg "Niebieskiej" i "Brązowej" pojawiły się artykuły publikowane przez słuchaczy jego wykładów, którzy tworzyć poczęli tzw. "szkołę Cambridge", a której pierwszymi zwiastunami były artykuły Johna Wisdoma "Philosophical Perplexity" i G. A. Paula "Is There a Problem About Sense Data?", ogłoszone w 1936 r. w Proceedings of the Aristotelien Society.

Wiosną 1937 r. w Norwegii pracowało mu się źle, wyjechał wreszcie do rodziny do Wiednia, a potem do Cambridge do Skinnera. W sierpniu znów znalazł się w Norwegii by stwierdzić, że nie jest w stanie przebywać w samotności. Zamieszkał we wsi, a wkrótce przystał na ponawiane wciąż prośby Skinnera, by zamieszkali choć na trochę wspólnie w Norwegii. 27 sierpnia zapisał:

Sposobem na rozwiązanie problemu, jaki w życiu dostrzegasz, jest żyć w taki sposób, by to, co problematyczne, znikło. (...)
Ale czy nie czujemy, że ktoś, kto nie widzi w życiu problemu, jest ślepy na coś ważnego, nawet na najważniejszą ze wszystkich rzeczy? Czy nie powiedziałbym, że człowiek tego rodzaju po prostu żyje bez celu - ślepo, niczym mól, i że gdyby tylko mógł widzieć, to ujrzałby ten problem?
A może trzeba raczej rzec: człowiek, który żyje właściwie, nie doświadcza tego problemu jako cierpienia, tak że dla niego będzie on świetlistym kręgiem otaczającym jego życie, a nie pełnym wątpienia tłem. [Monk, s. 375]

Sytuował więc siebie po środku: jest kimś, kto dostrzega Wielką Zagadkę życia, ale nie potrafi jej rozwiązać, żyjąc zaś niewłaściwie - cierpi. 18 września przyjechał Francis i zamieszkali razem w chacie.

Leżałem z nim dwa czy trzy razy. Zrazu zawsze z uczuciem, że nie ma w tym nic złego, potem ze wstydem. Byłem również niesprawiedliwy, surowy i nieuczciwy wobec niego, czasem też okrutny [zapisek szyfrowany z 22 września, Monk, s.376].

Po dwóch tygodniach Francis wyjechał. W listopadzie i grudniu Ludwig popadł w depresję. Dręczyły go wyrzuty sumienia w związku z fantazjami seksualnymi i tym, że nie mogąc im się oprzeć onanizował się. Nachodziły go wizje śmierci własnej i bliskich, nie mógł dłużej znieść surowego klimatu Norwegii. A jednak spisał w tym czasie uwagi o filozofii matematyki, które miały stanowić drugą część Dociekań filozoficznych, wydane jednak zostały pośmiertnie jako Część I Remarks on the Foundations of Mathematics (Uwag o podstawach matematyki). Z uporem trwał na miejscu, ale z wielką ulgą wyjechał na Boże Narodzenie do Wiednia.

Pierwsze dni stycznia 1938 r. przeleżał chory w rodzinnym domu. O Francisie myślał z pożądaniem: "to niedobrze, ale tak to teraz jest" [5. 1. 1938]. Przede wszystkim jednak nie wiedział, gdzie się podziać. Wygodnego życia w Wiedniu zaakceptować nie chciał, wykluczał też powrót do życia akademickiego, a samotności w Norwegii nie mógł znieść. Wreszcie na początku lutego pojawił się u Drury'ego w Dublinie. Ale i tam nie mógł sobie znaleźć miejsca. Podjęcie decyzji ułatwiły mu wydarzenia polityczne.

12 marca Austria wcielona została do Rzeszy. W dwa dni potem Sraffa udzielił mu listownie dokładnych i niezwykle trafnych instrukcji, jak się zachować, by pomóc pozostałej w Austrii rodzinie. Zgodnie z tymi instrukcjami wystąpił z podaniem o posadę wykładowcy w Cambridge, by na tej podstawie uzyskać brytyjskie obywatelstwo - i móc bezpiecznie wyjechać do Wiednia. Wracał do Cambridge w połowie 1938 r. pożądając Francisa i lękając się bycia z nim razem. Zamieszkali pod wspólnym dachem, nie istnieją jednak żadne listy czy prywatne zapiski, które udzieliłyby jakiejś informacji na temat charakteru ich związku. Po roku okazało się, że miłość Wittgensteina nie przetrwała fizycznej bliskości i tylko miłość Francisa trzymała ich razem.

We wrześniu 1938 r. przekazał Cambridge University Press napisane w Norwegii Dociekania filozoficzne. Po miesiącu tekst wycofał niezadowolony z partii poświęconych filozofii matematyki, wkrótce potem okazało się, że nie może też zaakceptować dokonanego przez Rheesa angielskiego przekładu. Ale przedstawił poprawiony własnoręcznie przekład jako podstawę starań o przyznanie mu opuszczonej właśnie przez Moore'a Katedry Filozofii. Choć jego kontrkandydatem był John Wisdom, to nawet niechętny mu Broad stwierdził, że odrzucenie kandydatury Wittgensteina byłoby podobne do nie przyznania katedry fizyki Einsteinowi. Profesorem Filozofii wybrano go 11 lutego 1939 r., a wkrótce potem zaczął wykładać.

Los rzucił go więc z powrotem do Cambridge. Ale pamiętać należy, że choć życia akademickiego nie znosił, to poza uczelnią nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Rozpowiadał wszystkim o planach zostania lekarzem lub robotnikiem, tymczasem skierował na te drogi Drury'ego i Skinnera, zamiast wstąpić na nie samemu. A z planów osiedlenia się w Rosji zrezygnował po dwóch tygodniach pobytu.

Bojąc się zbyt dużej liczby słuchaczy, nie ogłaszał wykładów w uniwersyteckim informatorze, a jedynie prosił Braithwaite'a, Moore'a i Wisdoma o kierowanie do niego około 10 studentów. Jak dawniej przekonywał ich, aby nie zostawali profesjonalnymi filozofami, czego większość istotnie usłuchała. W semestrze wiosennym na jego wykładach z filozofii matematyki pojawił się słynny matematyk Alan Turing. Wykłady zmieniły się w dyskusję między nimi, polegającą na tym, że Wittgenstein atakował logikę matematyczną w jej roli podstaw matematyki, Turing bronił swego platońskiego podejścia. Ich argumenty rozmijały się, wreszcie Turing przestał przychodzić.

Paszport brytyjski Ludwig otrzymał 2 czerwca. Do tego czasu Paul uciekł z Rzeszy, Gretl mająca obywatelstwo amerykańskie była bezpieczna, toczyły się natomiast skomplikowane negocjacje z faszystami, by zapewnić bezpieczeństwo Herminie i Helenie. Ludwig wziął udział w negocjacjach, odwiedzając w związku z tym Berlin, Wiedeń i Nowy Jork. Skończyło się na przekazaniu do Banku Rzeszy znacznej części ulokowanych w Stanach Zjednoczonych pieniędzy rodziny w zamian za - dotrzymaną - obietnicę bezpieczeństwa.

WYKŁADY O WIERZE

Co ciekawe, przedmiotem wykładów w 1938 r. stały się psychologia, estetyka i wiara religijna. Nigdy przedtem ani potem na podobne tematy nie wykładał, zagadnienia te nie są też poruszane w jego zapiskach filozoficznych. Podczas jednego z wykładów Wittgenstein prosił, aby nie robiono notatek:

Jeśli spiszecie te spontaniczne uwagi, to ktoś kiedyś może je opublikuje jako moje przemyślane poglądy. Nie chcę, by tak się stało. Albowiem teraz mówię swobodnie w miarę, jak napływają moje myśli, to wszystko będzie jednak wymagało o wiele więcej namysłu i będzie trzeba lepiej to wyrazić [Drury, 1938, s. 155].

Dokładne, choć przecież nie dosłowne, notatki z tych wykładów sporządzili Yorick Smythies, Rush Rhees i James Taylor (prywatny pokój tego ostatniego służył za salę wykładową). Bezpośredni komentarz do nich nie jest w tym miejscu możliwy - musiałby być bowiem poprzedzony wprowadzeniem do późnej filozofii Wittgensteina. Warto natomiast pokusić się o uzupełnienie wykładów ogólną charakterystyką stosunku Wittgensteina do religii, a do chrześcijaństwa w szczególności, opartą głównie o notatki Drury'ego, stanowiące cenne uzupełnienie uwag, jakie znaleźć można na kartach zamieszczonych poniżej Uwag różnych.

Ludwig Wittgenstein utracił wiarę religijną z niejasnych powodów mając lat kilkanaście. W owym czasie duże wrażenie wywarła na nim filozofia Schopenhauera - nie ma jednak w jego zapiskach żadnych śladów zainteresowania buddyzmem, który tak bardzo inspirował autora Świata jako woli i przedstawienia. Ogólną wiedzę o religiach czerpał z książki Williama Jamesa, The Varieties of Religious Experience. 22 czerwca 1912 r. pisał do Russella:

Gdy tylko mam czas, czytam teraz Doświadczenia religijne Jamesa. Nie chcę przez to powiedzieć, że wkrótce będę świętym, ale podejrzewam, że polepsza mnie ona nieco w taki sposób, w jaki bardzo chciałbym się polepszyć: a mianowicie, iż pomaga mi uwolnić się od Sorge [troski, niepokoju] (w sensie, w jakim Goethe użył tego słowa w 2 części Fausta).

Książkę Jamesa polecał Drury'emu w 1930 r. O wpływie Tołstoja i Dostojewskiego była już mowa powyżej. W 1915 r. przeczytał jednak nie tylko Ewangelię Tołstoja, ale też Antychrysta Fryderyka Nietzschego i pod wpływem tych lektur ukształtował się jego stosunek do chrześcijaństwa, przy którym trwał do końca.

Zdaniem Nietzschego do światopoglądów nie stosują się kategorie prawdy i fałszu: są one odzwierciedleniem siły naszej woli, a każdy przyjmuje taki światopogląd, jakiego potrzebuje i do jakiego jest zdolny. Chrześcijaństwo to wiara ludzi o słabej woli, a zatem jego rozpowszechnienie się jest symptomem upadku ludzkości. Wittgenstein z tą ostatnią opinią się nie zgadzał; chrześcijaństwo to "jedyna pewna droga do szczęścia". Ale przyznawał, że nie należy tej - ani żadnej innej - religii oceniać jako zgodnej lub niezgodnej z rzeczywistością. Liczy się tylko to, do jakich stanów duchowych prowadzi nas lektura pism religijnych, modlitwy czy uczestnictwo w obrzędach. Oto kilka znamiennych wypowiedzi:

Dla mnie Stary Testament jest zbiorem hebrajskich opowieści ludowych - tak, użyłbym tego wyrażenia. Ale historycy nie muszą też dowodzić prawdziwości Nowego Testamentu. Gdyby nie istniała postać historyczna taka, jak przedstawiony w Ewangeliach Jezus, niczego by to nie zmieniło; choć nie sądzę, by kompetentni znawcy wątpili w to, że ktoś taki istniał [Drury, 1929, s. 116].

Symbolizm katolicyzmu jest niewypowiadalnie piękny. Ale każda próba przekształcenia go w system filozoficzny jest odpychająca.
Wszystkie religie są piękne, nawet religie najprymitywniejszych plemion. Sposoby, na jakie ludzie wyrażają swe uczucia religijne, ogromnie się różnią [Drury 1929, s. 117].

Religia. Czy mowa jest istotna dla religii? Łatwo mi wyobrazić sobie religię, w której nie ma doktryn, a zatem niczego się nie mówi. Oczywiście istota religii nie ma nic wspólnego z tym, że pojawia się mowa; a raczej: jeśli pojawia się mowa, to sama jest składnikiem religijnych zachowań, a nie teorią. A zatem nic nie zależy od tego, czy te słowa są prawdziwe, fałszywe, czy niedorzeczne.

Mowa religijna to nie są również alegorie, w takim razie bowiem powinno się je dać wyrazić prozą. Szturmowanie granic języka? Język nie jest klatką.
Czy św. Augustyn popełnia błąd, wzywając Boga na każdej stronie Wyznań? Cóż - można by rzec - jeśli błędu nie popełnia, to z pewnością popełnia go święty buddyjski, lub jakiś inny, którego religia wyraża zupełnie inne pojęcia. Ale żaden z nich błędu nie popełnia, chyba że przedstawia to jako teorię.

Kościół rzymski głosi dogmat, że przyrodzony rozum może dowieść istnienia Boga. Ten dogmat uniemożliwił mi bycie rzymskim katolikiem. Gdybym myślał o Bogu jako o innej istocie podobnej do mnie, poza mną, a jedynie o wiele potężniejszej, to uważałbym za swój obowiązek przeciwstawić się mu [Drury, 1930, s. 123].

Ale pamiętaj, że w chrześcijaństwie nie chodzi o to, by odmawiać wiele modlitw: faktycznie powiedziano nam, by tego nie czynić. Jeśli ty i ja mamy wieść życie religijne, to nie wolno nam wiele o religii mówić, ale zmianie musi ulec nasz sposób życia. Wierzę, że jeśli próbuje się pomóc innym ludziom, to w końcu znajdzie się drogę wiodącą ku Bogu [Drury, 193?, s. 129].

Powiedział kiedyś, że jedynymi europejskimi pisarzami, którzy w ostatnich czasach mieli coś ważnego do powiedzenia o religii, byli Tołstoj i Dostojewski [Drury, s. 101]. Jednak nie lubił pism Tołstoja o charakterze teoretycznym: pisarz powinien pokazać, na czym polega prawe życie, ale nie powinien o tym mówić.

Próbowałem niegdyś czytać Zmartwychwstanie, ale nie mogłem. Widzisz, gdy Tołstoj po prostu opowiada jakąś historię, to wywiera na mnie nieskończenie większe wrażenie niż wtedy, gdy zwraca się do czytelnika. (...) Wydaje mi się, że jego filozofia jest najprawdziwsza wtedy, gdy jest ukryta w opowieści.

Ten fragment listu do Normana Malcolma z 1945 r. jest, jak się wydaje, nie tyle wyrazem opinii o twórczości Lwa Tołstoja, co manifestem programowym samego Wittgensteina. A był to program wspólny, jak łatwo zauważyć, dla obu okresów jego twórczości.

Podobnie jak na pisma Tołstoja reagował na dzieła św. Augustyna: powiedział kiedyś, że Wyznania są być może "najpoważniejszą książką, jaka kiedykolwiek została napisana", nie był natomiast w stanie czytać Państwa Bożego [Drury, s. 105]. Nadzwyczaj też cenił Kierkegaarda: "Kierkegaard był nieporównanie najgłębszym myślicielem ostatniego stulecia. Kierkegaard był świętym" [Drury, s. 102]. "W pewnym sensie jesteśmy obaj chrześcijanami", powiedział do Drury'ego około 1930 r. [s. 129], a w 1931 r., zauważywszy wiszący nad łóżkiem swego ucznia krzyż, ostrzegł go: "Drury, uważaj, by nie spoufalić się zbytnio ze świętymi rzeczami" [s. 136]. W 1949 r. wyraził jednak zaniepokojenie, że Drury pod jego wpływem stał się mniej religijny i doradził:

W religii, jak sądzę, należy eksperymentować. Stwierdzić, drogą prób i błędów, co nam pomaga, a co nie. Będąc jeńcem wojennym we Włoszech byłem bardzo zadowolony, gdy zmuszono nas do uczestnictwa we mszy. Dlaczego więc nie miałbyś spróbować, czy pójście na mszę co rano nie sprawi, iż zaczniesz dzień w dobrym nastroju? Wcale nie chodzi mi o to, że powinieneś zostać rzymskim katolikiem. Sądzę, iż to zupełnie by ci nie odpowiadało. Wydaje mi się, że twoja religia zawsze przybierze formę pragnienia czegoś, czegoś jeszcze nie znalazł. [Drury, s. 179]

Sam kiedyś, jak wyznał, odmawiał co rano Ojcze Nasz, "najbardziej niezwykłą modlitwę, jaka kiedykolwiek została napisana" [s. 109]. W 1948 r. powiedział do Drury'ego: "Nie jestem człowiekiem religijnym, ale nie potrafię postrzegać wszystkich problemów inaczej niż z religijnego punktu widzenia" [s. 94].

LATA DRUGIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ

Zaraz po wybuchu wojny Wittgenstein usiłował podjąć jakąś związaną z nią pracę, uniemożliwiło mu to jednak jego austriackie pochodzenie. Skinner natomiast nie mógł znieść pracy fizycznej i powrócił do Cambridge, szukając posady na Uniwersytecie. Ku jego rozpaczy nie zamieszkali już razem: Ludwig przeniósł swe uczucia na kolegę Francisa z pracy, Keitha Kirka. By umożliwić Kirkowi, wywodzącemu się z klasy robotniczej, dalszą naukę, udzielał mu przez półtora roku bezpłatnych lekcji, posługując się sokratejską metodą zadawania pytań. Gdy w połowie 1941 r. Ministerstwo Wojny przeniosło Kirka do innego miasta, starał się utrzymać z nim kontakt. Kirk nigdy chyba się nie domyślił, że Ludwig żywił do niego jakieś uczucia, ten zaś, w swych intymnych zapiskach, zupełnie nie przejawiał zainteresowania tym, jaki był do niego stosunek ukochanego. Tymczasem w październiku Skinner nagle rozchorował się na chorobę Heine-Medina i po paru dniach zmarł. Ludwig do końca życia targany był wyrzutami sumienia, że przestał Francisa kochać.

Wreszcie jesienią 1941 r. otrzymał pracę odźwiernego w londyńskim Guy's Hospital. Wkrótce potem przeniesiono go do laboratorium jako technika farmaceutycznego - zdaniem lekarzy maść, jaką wytwarzał dla oddziału dermatologicznego, była najwyższej jakości. W kwietniu 1942 r. w szpitalu, w którym pracował, usunięto mu operacyjnie kamień żółciowy - nie ufając angielskim lekarzom przystał jedynie na miejscowe znieczulenie, a walcząc z bólem obserwował cały zabieg w lustrze.

Większość jego prac filozoficznych w tym okresie dotyczyła filozofii matematyki: usiłował poprawić napisaną w 1937 r. w Norwegii drugą część Dociekań filozoficznych. Raz na dwa tygodnie dawał też wykład z filozofii matematyki w Cambridge. Ale w tych jego rozważaniach widoczne jest, inspirowane psychoanalizą Freuda, przesuwanie się zainteresowań z filozofii matematyki ku filozofii psychologii.

Nie znosił atmosfery panującej na uniwersytecie, ale uciekając od niej - do Norwegii, do szkół w Dolnej Austrii, czy teraz do londyńskiego szpitala - cierpiał z powodu samotności. Tęsknił do swych uniwersyteckich przyjaciół, prosił listownie, by im go przypominano, odwiedzał ich przy lada okazji. Miał coraz większe kłopoty ze zdrowiem; kilka lat wcześniej wyglądał tak nienaturalnie młodo, że brano go czasem za studenta, teraz nagle zaczął wyglądać staro.

Zaprzyjaźnił się z młodym lekarzem Basilem Reeve, który prowadził właśnie ze swym kolegą badania nad szokiem pourazowym. Obaj byli zdumieni sugestywnością pytań i trafnością uwag Wittgensteina na te tematy. Gdy w 1942 r. bombardowania Londynu zaczęły ustawać, przeniesiono ich do szpitala w Newcastle, specjalizującego się w przypadkach ciężkich zranień - i wtedy zaproponowali Ludwigowi, by za 4 funty tygodniowo pracował dla nich jako asystent laboratoryjny. Pracę rozpoczął w kwietniu 1943 r. Chodził do kina prawie codziennie i czytał sterty powieści kryminalnych. (Wiele osób wspominało wizyty w jego pokojach, w których nie było żadnych książek filozoficznych, za to całe mnóstwo magazynów detektywistycznych.) Nowej pracy oddał się z niesłychaną pasją. Żadnych notatek filozoficznych w tym okresie nie poczynił, czego jednak bardzo żałował, jak bowiem twierdził, było to jedyne zajęcie, które dawało mu prawdziwe zadowolenie. Interesujący się filozofią dr Reeve próbował z nim dyskutować filozoficzne problemy, czego jednak odmówił twierdząc, że filozofia, w przeciwieństwie do medycyny, jest absolutnie bezużyteczna i powinni ją uprawiać tylko ci, którzy nie mogą bez niej żyć. Obaj lekarze wyjechali w styczniu 1944 r., szukając materiałów do dalszych badań, na front włoski, w lutym Wittgenstein zrezygnował z pracy w szpitalu.

Nieco wcześniej złożył Cambridge University Press ofertę wydania Traktatu w jednym tomie ze swą nową książką, Dociekaniami filozoficznymi: druga książka miała obalać tezy wyłożone w pierwszej.

Praca na potrzeby wojny zwalniała go z obowiązków wobec uniwersytetu. Porzuciwszy ją powrócił do Cambridge w lutym 1944 r., choć absolutnie nie miał na to ochoty. Władze Uniwersytetu, wykazujące wobec kaprysów Ludwiga nieskończoną niemal cierpliwość (pamiętajmy, że od 15 lat niczego nie opublikował!) i tym razem poszły mu na rękę - po paru tygodniach otrzymał urlop na pracę nad książką. W marcu zamieszkał w Swansea na wybrzeżu Walii, gdzie przebywał Rhees. Jego pierwsza gospodyni napisała kiedyś, że Ludwig byłby znakomitym powiernikiem dla kogoś, kto popełnił morderstwo lub chce zmienić wiarę, jako doradca w codziennych kłopotach jest jednak bezużyteczny, udziela bowiem wyłącznie porad skrajnych. Gdy Drury przyjechał, aby pożegnać się przed wyruszeniem na front - miał wziąć udział w inwazji Francji - doradził mu, że gdyby doszło do walki wręcz powinien stanąć i dać się zabić. Potem zamieszkał w domu metodystycznego pastora; zapytany, czy wierzy w Boga, odparł: "Tak, ale różnica między tym, w co wy wierzycie, i w co ja wierzę, jest może nieskończona".

Wkrótce po przyjeździe do Swansea otrzymał od Wisdoma krótki tekst o sobie przygotowany do słownika biograficznego, uzupełnił go uwagą: "Główny wkład wniósł Wittgenstein do filozofii matematyki". Pracował wtedy nad poprawieniem drugiej, matematycznej części Dociekań filozoficznych. Ale już po dwóch miesiącach porzucił tę problematykę całkowicie i nigdy już do niej nie powrócił, koncentrując się odtąd na zagadnieniach, które zaliczał do filozofii psychologii. W konsekwencji rozszerzył część pierwszą książki o uwagi dotyczące postępowania według reguły (189-242) i niemożliwości istnienia języka prywatnego (243-421) - i wyjechał w październiku do Cambridge w nadziei opublikowania tych uwag jako pierwszego tomu planowanej całości.

Powracał do Cambridge z najwyższą niechęcią. Stwierdził, że pokój po klęsce Niemiec będzie straszniejszy niż sama wojna. Na uniwersytecie spotkał Russella, który po kilku latach pobytu musiał opuścić Stany Zjednoczone na skutek oburzenia wywołanego jego poglądami na temat religii i moralności. Wittgenstein, acz z innych zupełnie powodów, to oburzenie podzielał; powiedział wtedy, że książki Russella z dziedziny logiki matematycznej powinny stanowić dla studentów filozofii lekturę obowiązkową, natomiast te na temat etyki, polityki i religii powinny zostać zakazane. Niczego sobie do powiedzenia właściwie nie mieli. Moore, który też powrócił ze Stanów Zjednoczonych, był już zbyt stary i chory, by prowadzić tak intensywne filozoficzne dyskusje, jak tego Wittgenstein oczekiwał. Nota bene, jeszcze zanim w Bibliotece żyjących Filozofów (redagowanej przez P. A. Schilppa) wydano poświęcony Moore'owi tom, Wittgenstein ostro cały projekt skrytykował: "Lękam się, czy nie wędrujesz teraz drogą po skraju tej przepaści, na dnie której widzę tylu naukowców i filozofów leżących bez życia, a Russella pośród nich". Teraz był oburzony, że żona Moore'a przerywała ich rozmowy: gdyby Moore podniecony i wyczerpany dyskusją dostał wylewu i umarł, byłaby to przecież śmierć godna prawdziwego filozofa!

W październiku 1944 pisał do Rheesa:

Myślenie jest czasem łatwe, często trudne, a wówczas też pasjonujące. Ale gdy jest najważniejsze, jest po prostu nieprzyjemne, a jest tak wtedy, gdy zagraża ono, iż pozbawi nas naszych ulubionych pojęć, że pozostawi nas zdezorientowanych i z poczuciem bezwartościowości. W takich przypadkach zarówno ja, jak i inni wzbraniamy się przed myśleniem lub zmusić się możemy do myślenia po długiej walce. Sądzę, że ty też znasz to wszystko i życzę ci wiele odwagi! choć mnie jej brakuje. Jesteśmy wszyscy chorymi ludźmi. [Monk, s. 474]

Krótko przed wybuchem wojny na jego wykładach pojawił się doktorant z Harvardu, Norman Malcolm. Szybko uległ kompletnej fascynacji Wittgensteinem. W swych wspomnieniach dał najżywszy chyba obraz niezwykłych wykładów niezwykłego filozofa:

Wykładał bez przygotowania i bez notatek. Powiedział mi, że kiedyś próbował posługiwać się na wykładzie notatkami, ale był zdegustowany wynikiem. Myśli, które wypowiadał, były "zwietrzałe", albo, jak się wyraził w rozmowie z innym przyjacielem, wyglądały jak "trupy", kiedy zaczął odczytywać je z notatek. Metodą przygotowywania się do wykładów, na jaką w końcu przeszedł, było spędzanie kilku minut przed wykładem na przypominaniu sobie, jaki bieg przybrały dociekania poprzednim razem. Na początku wykładu zwykł dawać krótkie resumé, a potem podejmował przerwane rozważania, starając się wprowadzić nowe myśli i w ten sposób posunąć rozważanie naprzód. Powiedział mi, że prowadzenie wykładów w taki improwizowany sposób było dlań możliwe tylko dzięki temu, że i uprzednio, i równolegle z wykładami, rozmyślał i pisał bardzo wiele na tematy, o których mówił. Niewątpliwie było to prawdą, niemniej to, co się odbywało na tych zebraniach, były to w znacznej mierze nowe badania. (...)
Wittgenstein siedział na zwykłym drewnianym krześle na środku pokoju. Tutaj prowadził widoczną walkę ze swymi myślami. Nieraz czuł - i mówił - że gubi się w swych myślach. Często mówił takie rzeczy, jak "Jestem głupcem!", "Macie okropnego wykładowcę!", "Dzisiaj jestem po prostu za głupi". Czasem wygłaszał powątpiewanie, czy będzie zdolny kontynuować wykład, ale rzadko kiedy istotnie dawał za wygraną przed nadejściem godziny siódmej.
(...) zebrania te polegały w znacznym stopniu na rozmowie. Zazwyczaj Wittgenstein kierował bezpośrednie pytania do poszczególnych osób spośród obecnych i ustosunkowywał się do ich odpowiedzi. Często przeważał dialog. Czasem jednak, kiedy starał się wydobyć jakąś myśl z siebie samego, zabraniał stanowczym ruchem ręki wypowiadać jakiekolwiek pytania i uwagi. Często na długo zapadała cisza, napełniona jedynie skupioną uwagą słuchaczy i rzadkim mamrotaniem Wittgensteina. Jego spojrzenie było skupione, nieruchome; jego twarz - żyła; ręce dokonywały różnych ruchów; miał wyraz skupiony, poważny. Wiedziało się, że się jest w obecności nadzwyczajnego skupienia, powagi i siły umysłu. (...)
Wittgenstein był zawsze wyczerpany po wykładzie. Był również w najwyższym stopniu niezadowolony z siebie. Czuł odrazę do tego, co powiedział. Często pędził natychmiast po wykładzie do kina. Kiedy słuchacze zaczynali wynosić z sali swoje krzesła, spoglądał nieraz błagalnie na któregoś z przyjaciół i cicho pytał: "Poszedłbyś może do kina?" Po drodze Wittgenstein kupował bułkę albo pierożki z mięsem i chrupał je podczas filmu. Upierał się, aby siedzieć w pierwszym rzędzie, tak żeby ekran zajmował całe jego pole widzenia i żeby jego umysł mógł oderwać się od myśli o wykładzie i od związanego z tym uczucia obrzydzenia. Kiedyś powiedział do mnie szeptem: "To jest jak prysznic". Filmu nie śledził obojętnie czy relaksowo. W napięciu pochylał się do przodu i rzadko odrywał oczy od sceny. (...)
Nie było to dlań bez znaczenia, kto przychodził na jego wykłady. Lubił rozważać kwestie filozoficzne "z przyjaciółmi". Przywiązywał wagę do tego, aby mieć na wykładzie "przyjazne twarze". (...) Podczas II wojny światowej, kiedy dniem jego wykładu była sobota, na wykłady przychodził pewien żołnierz amerykański, Murzyn. Wittgenstein wielokrotnie mówił, jaką przyjemną i dobrą twarz ma ten człowiek i bardzo żałował, kiedy żołnierz-Murzyn przestał przychodzić. Zazwyczaj połowa ludzi, którzy przyszli na jego pierwszy wykład na jesieni, przestawała przychodzić po pięciu lub sześciu wykładach, ponieważ problematyka była dla nich niezrozumiała lub nie interesująca. Za to dziesięć czy piętnaście osób, które przychodziły dalej, nigdy prawie nie opuszczało wykładów.
Mnóstwo razy zauważyłem ciekawą rzecz: kiedy Wittgenstein wymyślał w czasie wykładu dla zilustrowania jakiejś kwestii przykład, sam bywał rozśmieszony absurdalnością tego, co mu przyszło do głowy. Ale jeśli ktoś ze słuchaczy zachichotał, wyraz twarzy Wittgensteina stawał się surowy. Wołał karcąco: "Nie, nie! Ja nie żartuję!" Fikcyjne zdarzenia i sytuacje bywały tak dziwaczne i tak sztuczne, że on sam nie mógł powstrzymać się od uśmiechu; ale cel, dla którego przykład był przywołany, był oczywiście serio. Wittgenstein nie mógł ścierpieć na swoim wykładzie dowcipkującego tonu, tak charakterystycznego dla dyskusji filozoficznych prowadzonych przez inteligentnych ludzi, którzy nie mają poważnego celu.

Często cytowany jest list Wittgensteina do Malcolma z 16 listopada 1944:

Dziękuję za otrzymany dziś rano Twój list z 12 listopada. Ucieszył mnie. Sądziłem, żeś o mnie prawie zapomniał lub że chciałeś zapomnieć. Miałem szczególny po temu powód. Kiedy o Tobie myślę, nie mogę zapomnieć o pewnym ważnym, moim zdaniem, incydencie. Spacerowaliśmy wzdłuż rzeki w kierunku mostu kolejowego prowadząc ożywioną dyskusję, w trakcie której rzuciłeś uwagę o "charakterze narodowym", która zaszokowała mnie swoim prymitywizmem. Pomyślałem wówczas: cóż za pożytek płynie ze studiowania filozofii, jeśli wynosisz stąd jedynie umiejętność mówienia z pewnym stopniem wiarygodności o pewnych zawiłych problemach logiki itp., a jeśli nie wzbogaca to Twego myślenia na temat ważnych problemów życia codziennego, jeśli nie czyni cię to bardziej niż jakiegoś... dziennikarza skrupulatnym w używaniu niebezpiecznych zwrotów, których tacy ludzie używają na własną zgubę. Cóż, wiem, że trudno jest poprawnie myśleć o "pewności", "prawdopodobieństwie", "spostrzeganiu" itp. Ale, o ile to w ogóle możliwe, jest jeszcze trudniej myśleć, czy próbować myśleć, naprawdę uczciwie o własnym życiu i o życiu innych. A trudność polega na tym, że myślenie o tych sprawach nie jest przejmujące, ale często wręcz wstrętne. A gdy jest wstrętne, jest najważniejsze.

Z listem tym związana jest charakterystyczna historia. Pływający jako oficer na okręcie US Navy, Malcolm na list ten odpowiedział z dużym opóźnieniem. Odpowiedź, pełna skruchy, nie dotarła do chwili, kiedy okręt przybił do Southampton, a Norman bez zwłoki złożył Wittgensteinowi wizytę. Sądząc, że brak odpowiedzi świadczy o braku powagi i gotowości do wewnętrznej przemiany, Ludwig nawet nie odpowiedział na powitanie, a tylko zaprosił go na kolację z jajek w proszku, podczas której siedział chmurny i milczący. Gdy następnego dnia list dotarł, natychmiast swego ucznia przeprosił i zaproponował, aby odtąd mówili sobie po imieniu. Mimo nalegań swego mistrza, aby podjął jakąś "uczciwą" pracę, Malcolm powrócił do Harvardu, zrobił doktorat i został znanym filozofem.

OSTATNIE LATA

Wittgenstein wykładał wówczas filozofię psychologii, posługując się jako źródłem przykładów Zasadami psychologii Williama Jamesa. Choć miały to być przykłady filozoficznego zamętu, to zarazem bardzo pisma Jamesa cenił. Spędziwszy Boże Narodzenie w Swansea uznał, że Dociekania filozoficzne są już niemal gotowe do publikacji i w styczniu 1945 r. napisał do nich Przedmowę. Po czym przez ponad rok uzupełniał tekst o uwagi noszące dziś numery 422-693, a pochodzące głównie z jego rękopisów sporządzanych od roku 1931. W ten sposób na początku 1946 r. gotowy był tekst stanowiący dziś Część I książki. Do tego czasu Wittgenstein zrezygnował z wydania jej drukiem, niemniej jednak czytał tekst wybranym przyjaciołom i studentom, jako niedoskonały wprawdzie, ale jednak najlepszy na jaki go było stać wyraz nowej filozofii. Wyrażał przekonanie, że książka zostanie źle zrozumiana, zwłaszcza przez filozofów akademickich. W pochodzącej z 1948 r. wersji Przedmowy pisał:

Nie bez oporu oddaję tę książkę czytelnikom. Ręce, w które wpadnie, w większości wypadków nie będą tymi, w których chciałbym ją widzieć. Niechby - czego bym sobie życzył - została zupełnie zapomniana przez filozoficznych dziennikarzy i w ten sposób uchowała się, być może, dla czytelników lepszego typu. [Uwagi różne, s. 194]

Do Drury'ego zaś powiedział:

W dzisiejszych czasach nikt mojego typu myślenia nie potrzebuje. Muszę tak silnie płynąć pod prąd. Może za sto lat ludzie będą naprawdę potrzebować tego, co piszę.

Świadom był, że ludzie przejmują od niego pewien żargon, technikę filozoficzną, ale stosują je do celów zupełnie innych od tych, które były jego celami. Bardzo pesymistycznie spoglądał na powojenny świat. Przerażały go nie tylko ujawnione zbrodnie hitleryzmu, ale również tendencja do winienia za nie całego narodu niemieckiego, zbombardowanie Drezna itd. Głosował na Partię Pracy i zachęcał do tego innych - by jak najszybciej pozbyć się Churchilla. Kryzys, jaki ogarnął świat, utożsamiał z zastąpieniem wiary (i ufności) w Boga wiarą (i ufnością) w postęp naukowy. Dlatego nadzieję budziło w nim skonstruowanie bomby atomowej, której niszczycielska moc może doprowadzić do kryzysu tej straszliwej cywilizacji naukowo-technicznej. Pragnął rewolucji, ale takiej, która obali naukowy światopogląd - a więc odrzucał marksizm z jego wizją rewolucji sterowanej przez naukę o społeczeństwie. (Po części dlatego doszło w maju 1946 do zerwania cotygodniowych dyskusji ze Sraffą, który miał dość tych rozmów prowadzonych w narzucony przez Wittgensteina sposób.) Cywilizacja nasza, jej domy, samochody itd. oddzielają ludzi od źródeł, od Boga, od wszystkiego, co wieczne i ważne. Aby do źródeł tych powrócić filozofia nie wystarcza:

Mądrość jest czymś zimnym i o tyle głupim. (Wiara natomiast jest pasją.) Można by rzec: Mądrość tylko ukrywa przed nami życie. (Mądrość jest niczym zimny, szary popiół, który przykrywa żar.) [Uwagi różne, s.192]

Sam wciąż odczuwał brak pasji i żaru. Dlatego z taką nadzieją zareagował, gdy w 1946 r. zakochał się w młodszym od siebie o prawie czterdzieści lat studencie medycyny z Cambridge, Benie Richardsie.

Podczas wojny na jego wykładach pojawiła się Elizabeth Anscombe, studentka filozofii z Oxfordu. W roku akademickim 1946-7 przyjeżdżała do Cambridge raz w tygodniu, by studiować pod jego kierunkiem filozofię religii. Choć nie znosił uczonych kobiet, to Elizabeth została jednym z jego najbliższych przyjaciół i powierników. ("Dzięki Bogu, że pozbyliśmy się kobiet", rzekł kiedyś podczas wykładu stwierdziwszy, że oprócz niej nie ma na sali żadnej słuchaczki.) W semestrze letnim 1947 r. ostatecznie postanowił porzucić pracę na Uniwersytecie. ("Wszystko w tym miejscu mnie odpycha. Sztywność, sztuczność, samozadowolenie tych ludzi. Atmosfera uniwersytecka przyprawia mnie o mdłości", pisał 30 września 1946.) Jego ostatnie wykłady oparte były na książce Wolfganga Köhlera, Gestalt Psychology. Formalnie zrezygnował z katedry pod koniec roku 1947.

W tym okresie ostatecznie usunął z Dociekań filozoficznych prawie wszystkie uwagi poświęcone filozofii matematyki - które przez kilkanaście poprzednich lat stanowiły około połowy kolejnych wersji książki, a parę lat wcześniej uważał je za swoje najważniejsze osiągnięcie. Zaczął natomiast spisywać uwagi z zakresu, jak to określał, filozofii psychologii. Usunięta, matematyczna część Dociekań, została po jego śmierci opublikowana pt. Uwagi o podstawach matematyki.

Latem wyjechał, po raz pierwszy od czasów wojny, do okupowanego przez Armię Czerwoną Wiednia. Było to bardzo gorzkie doświadczenie: dom, który wybudował dla Gretl, zamieniony został na koszary i stajnię, wszędzie krążyły wieści o aktach przemocy i gwałtu. Potem przez miesiąc przygotowywał w Cambridge maszynopis mający służyć jako materiał do rewizji ostatnich partii Dociekań (tekst opublikowano później jako tom I Remarks on the Philosophy of Psychology), a wreszcie wyjechał do Drury'ego do Dublinu. Wkrótce potem zamieszkał na farmie Red Cross, County Wicklow, na wschodnim wybrzeżu Irlandii. Co dzień odbywał długie spacery po pięknej okolicy, pracując intensywnie nad zamierzoną modyfikacją Dociekań filozoficznych - choć porzucił myśl o ogłoszeniu książki drukiem za życia. Zaczął bardzo cierpieć z powodu niestrawności i pogłębiającego się rozstroju nerwowego. W marcu 1948 r. pojawił się nagle w Dublinie, skarżąc się na bezsenność i niezdolność do pracy. W miesiąc później opuścił ostatecznie Red Cross i zamieszkał samotnie w należącej do brata Drury'ego małej chatce w Connemara w pobliżu Galway na zachodnim wybrzeżu Irlandii. W pobliżu mieszkało jeszcze kilka rodzin, ale do najbliższej wsi czy sklepu było wiele kilometrów. Najbliżsi sąsiedzi mieli go za obłąkanego. Opiekował się nim na, polecenie Drury'ego, jeden z tubylców, który co dzień przynosił mleko i pomagał sprzątać (Wittgenstein przez całe życie panicznie bał się robaków). Malcolm regularnie przysyłał paczki z amerykańskimi powieściami sensacyjnymi publikowanymi przez Street & Smith, co Wittgenstein skomentował kiedyś listownie:

Nie pojmuję, jak ludzie mogą czytać Mind, skoro mogliby czytać Street & Smith. Jeśli filozofia ma coś wspólnego z mądrością, to z pewnością nie ma jej ani odrobiny w Mind, a dość często jest jej trochę w powieściach kryminalnych.

(Mind to czołowy, redagowany wówczas przez Moore'a, brytyjski kwartalnik filozoficzny.) Choć wiele w tym czasie napisał, ogólne osłabienie i napady melancholii zmusiły go w sierpniu 1948 r. do wyjazdu z Connemara. Odwiedził w Wiedniu śmiertelnie chorą na raka Herminę, a potem przez parę tygodni dyktował w Cambridge maszynistce napisane w Irlandii teksty, znów mające służyć za podstawę rewizji Dociekań filozoficznych, a wydane pośmiertnie jako tom II Remarks on the Philosophy of Psychology. Zimę spędził w Ross's Hotel w Dublinie, spisując uwagi opublikowane w 1982 r. jako Last Writings in the Philosophy of Psychology. W tym czasie powiedział Drury'emu:

Nie jestem w stanie powiedzieć w mojej książce ani słowa o tym, co w moim życiu znaczyła muzyka. Jakże więc żywić mogę nadzieję, iż zostanę zrozumiany?

Ale odmówił dyskutowania z Drury'm, z którym widywał się prawie codziennie, problemów filozoficznych. Nie dyskutował ich z Benem, który odwiedzał go od czasu do czasu. Natomiast przez dwa tygodnie wykładał w grudniu swoje poglądy Elizabeth Anscombe, a potem Rhees'owi.

Na pytanie Malcolma odpowiedział, że zgromadzone oszczędności wystarczą mu jeszcze na dwa lata, a zupełnie nie dba o to, co będzie potem. Czuł się coraz gorzej, miał kłopoty z jelitami, na które lekarz nie mógł nic poradzić. Wreszcie w marcu 1949 r. stał się zupełnie niezdolny do pracy - spędzał czas na lekturze książek historycznych. Latem mieszkał parę tygodni w Cambridge u von Wrighta, który był jego następcą na katedrze filozofii. Powstał wtedy, na podstawie przygotowanych wcześniej obszernych rękopisów, maszynopis opublikowany później jako Część II Dociekań filozoficznych - choć posłużyć miał jedynie do rewizji Części I, zaś planowana Część II, dotycząca filozofii matematyki, opublikowana została w 1958 r. w zupełnie innym tomie. Ale po czerwcu 1949 r. Wittgenstein już nie próbował tekstu Dociekań poprawiać, choć nadal spisywał sterty uwag filozoficznych.

Pozbawiony domu, dochodów i niezdolny dłużej do bycia samemu, spędził pozostałe mu dwa lata życia jako gość swoich uczniów i przyjaciół. W lipcu 1949 r. przypłynął do Malcolma, mieszkającego z żoną w Ithaca, U.S.A. (Na wszystkie posiłki jadł chleb z serem.) W tamtejszym Cornell University brał udział w licznych seminariach i dyskusjach, w których uczestniczyli m.in. Max Black i Oets Bouwsma. Zwłaszcza z tym ostatnim, który był jego rówieśnikiem, a wcześniej wysłał do Cambridge Ambrose i Malcolma, prawdziwie się zaprzyjaźnił. Wyjaśnił kiedyś Bouwsmie, że porzucił nauczanie gdyż nie mógł pojąć, jaki pożytek może stąd dla studentów płynąć - uczynił wyjątek tylko dla paru z nich, którzy byli ogarnięci prawdziwą obsesją, a zarazem poważni. Najbardziej zadowolony był z tych, którzy porzucili filozofię, zaś profesjonalnym filozofom, jak podejrzewał, wyrządził więcej szkody niż pożytku.

Z Malcolmem dyskutował tekst Dociekań filozoficznych, którego, z powodu licznych niedociągnięć, nie chciał opublikować, ale nie czuł się też zdolnym go poprawić. Malcolm w tym czasie analizował artykuły Moore'a "Obrona zdrowego rozsądku" i "Dowód na istnienie zewnętrznego świata", dyskusje z nim na ten temat pobudziły Wittgensteina do spisania, już po powrocie do Europy, serii notatek wydanych w 1969 r. pt. O pewności. Stanowią one, nie tylko zdaniem piszącego te słowa, najważniejszy obok Dociekań filozoficznych zbiór jego uwag, a pojawia się w nich szereg nowych idei, które czekają nadal na rozwinięcie.

Na jesieni poczuł się bardzo źle, ale badania lekarskie znów niczego nie wykryły. W październiku 1949 r. powrócił do Europy. Dr E. Bevan, lekarz z Cambridge, stwierdził u niego raka prostaty. Wiadomość przyjął z całkowitym spokojem, zmartwiła go raczej informacja, że kuracja hormonalna może przedłużyć mu życie jeszcze o kilka lat. Ale na leczenie przystał. W grudniu przyjechał do domu rodzinnego do Wiednia, ukrywając jednak powód swej choroby. Czytał wtedy Farbenlehre (Teorię kolorów) Goethego; notatki, do jakich go ta lektura pobudziła, opublikowane zostały po latach w tomie On Colour (O kolorze). 11 lutego 1950 r. umarła Hermina.

Często spotykał się w tym czasie z Elizabeth Anscombe, studiującą w Wiedniu niemiecki w ramach przygotowań do tłumaczenia jego prac. To dzięki niej teksty Wittgensteina otrzymał studiujący wtedy w Wiedniu filozofię Paul Feyerabend. Spotkali się chyba tylko raz, gdy dał się namówić na udział w zebraniu Koła Krafta, nieformalnej grupy studentów zbuntowanych przeciw panującym na uniwersytecie metodom nauczania. (W 1955 r. Feyerebend opublikował jedno z pierwszych omówień Dociekań filozoficznych.) Pod koniec marca Ludwig powrócił do Anglii, w miesiąc potem zamieszkał w domu Anscombe w Oxfordzie. Mimo że nie miał prawie pieniędzy, odrzucił stypendium oferowane mu przez Fundację Rockefellera twierdząc, że nie jest już zdolny do twórczej pracy. Anscombe i jego były student Smythies byli katolikami; na prośbę Wittgensteina doszło do serii spotkań między nim a dominikaninem, Ojcem Konradem. Ale pozostało dla niego oczywiste, że nie jest w stanie zaakceptować dogmatów wiary swego dzieciństwa.

Na początku października odpłynął w towarzystwie Bena do Norwegii. Po powrocie do Anglii zarezerwował na koniec grudnia miejsce na odpływającym do Norwegii statku, chciał tam spędzić zimę w domu starej znajomej. Gdy plany te zawiodły chciał za wstawiennictwem Ojca Konrada zamieszkać w klasztorze. Ale na początku 1951 r. zdrowie jego raptownie się pogorszyło. Żadnej poprawy nie przyniosły naświetlania promieniami Roentgena. Bał się umierać w szpitalu i z wdzięcznością przyjął ofertę dra Bevana, by ostatnie dni spędził (nie płacąc za nic) w jego domu. W ten sposób na początku lutego znów znalazł się w Cambridge.

W ciągu ostatnich lat palił całe sterty swych rękopisów i maszynopisów, prosił też przyjaciół o zniszczenie tekstów, które zostawił kiedyś w ich domach (nie wszyscy usłuchali). Prawo do pośmiertnego wydania swoich tekstów przekazał Elizabeth Anscombe, Rushowi Rheesowi i Georgowi von Wrightowi, nie udzielając im jednak żadnych wskazówek, jak tego dokonać. Ostatecznie nawet Dociekania filozoficzne nie zostały przez niego ukończone. Część maszynopisów, jakie pozostawił - świadomie lub dlatego, że ich nie odnalazł - to odrzuty z Dociekań. Inne to wybory fragmentów, które chyba miały służyć do rewizji tekstu. Dochodzi do tego wielka ilość rękopisów i maszynopisów o charakterze roboczym. W sumie po jego śmierci wydano na tej podstawie kilkanaście książek.

Pod koniec lutego zaprzestano jakichkolwiek kuracji i lekarz oznajmił mu, że koniec jest bliski. Wiadomość przyjął z wyraźną ulgą, po czym jak szalony zabrał się do pracy: w ciągu dwóch miesięcy spisał połowę tekstu O pewności, ostatnie uwagi zanotował dwa dni przed śmiercią. Powiedział wtedy Drury'emu, że nawet w obliczu rychłego końca nie interesuje się ewentualnym życiem przyszłym: "Interesuje mnie wyłącznie to życie i to, co jeszcze mogę napisać". Co wieczór wychodził z panią Bevan do pobliskiego baru. 27-go kwietnia po powrocie poczuł się nagle bardzo źle. Słysząc, że śmierć nadchodzi, wykrzyknął: "Dobrze!" Gdy 28-go czuwająca przy nim pani Bevan powiedziała, że jego przyjaciele niedługo przybędą, rzekł: "Powiedz im, że miałem wspaniałe życie".

29 kwietnia 1951 r. Anscombe, Drury, Richards, Smythies i Ojciec Konrad zgromadzili się wokół łóżka nieprzytomnego filozofa. Ponieważ powiedział kiedyś Drury'emu, że chciałby, aby jego katoliccy przyjaciele modlili się za niego, wszyscy uklękli, a Ojciec Konrad odmówił stosowne na tę okoliczność modlitwy. Wkrótce potem dr Bevan oznajmił, że Ludwig Wittgenstein nie żyje.

Następnego dnia rano urządzono mu w Cambridge katolicki pogrzeb.

strona główna