strona główna
jiddu krishnamurti
Dziennik Krishnamurtiego
Krishnamurti's Journal, Victor Gollancz 1982
przełożył Wojciech Sady
15 września 1973 Dobrze jest być samemu.
17 września 1973 Tego wieczora, idąc przez las, poczułeś zagrożenie.
20 września 1973 Tego ranka rzeka była szczególnie piękna ...
27 września 1973 W tej zrujnowanej świątyni znajdowały się długie, pozbawione dachów korytarze...
4 października 1973 Jako młody chłopak przesiadywał samotnie pod dużym drzewem ...
10 kwietnia 1975 W ciszy głębokiej nocy i w milczeniu poranka, gdy słońce wynurza się zza wzgórz ...
14 kwietnia 1975 Olbrzymi wąż – gruby, ociężały, leniwie się poruszający – pełzł tuż przed tobą ...
Dziennik Krishnamurtiego 02
Brockwood Park 15 września 1973
Dobrze jest być samemu. Być z dala od tego świata, a jednak chodzić po jego ulicach, to być samemu. Być samemu idąc pod górę drogą wzdłuż rwącego, hałaśliwego górskiego strumienia, pełnego źródlanej wody i topniejącego śniegu, to uświadamiać sobie to rosnące na pustkowiu drzewo, samotne w swym pięknie. Samotność człowieka na ulicy jest bólem życia; on nigdy nie jest sam, oddalony, nietknięty i bezbronny. Rozległa wiedza rodzi niekończącą się niedolę. Tym chodzącym po ulicach człowiekiem jest żądza ekspresji, z jej frustracjami i bólami; on nigdy nie jest sam. Udręka jest ruchem tej samotności.
Górski strumień był pełen topniejącego śniegu i wczesnowiosennych deszczy. Wielkie głazy pod naporem rwących wód wydawały głuche odgłosy. Wysoka, ponad pięćdziesięcioletnia sosna, zwaliła się w wodę, drogę zalewało. Błotnisty strumień miał kolor łupków. Na polach ponad nim rosło mnóstwo dzikich kwiatów. Powietrze było czyste, panował niepojęty urok. Na wysokich wzgórzach wciąż leżał śnieg, a świeży padał na lodowce i wielkie szczyty; będą one niezmiennie białe przez całe lato.
W ten piękny ranek mogłeś iść przed siebie bez końca, nie czując stromizny wzgórz. W powietrzu unosił się zapach, czysty i silny. Nikt tą ścieżką nie szedł, ani w górę ani w dół. Byłeś sam z tymi ciemnymi sosnami i rwącą wodą. Niebo tylko w górach bywa tak przedziwnie błękitne. Patrzyłeś na nie przez liście i strzeliste sosny. Nie było nikogo, z kim można by porozmawiać, również umysł w kółko nie paplał. Czarno-biała sroka przeleciała i znikła w lesie. Ścieżka oddaliła się od hałaśliwego strumienia i zapanowała absolutna cisza. Nie cisza po ustaniu hałasu, nie ta cisza, która nastaje wraz z zachodem słońca. Nie cisza muzeów i kościołów, ale coś, co nie ma nic wspólnego z czasem i przestrzenią. Nie ta cisza, jaką umysł stwarza dla siebie. Słońce przypiekało, a cienie niosły ulgę.
Dopiero niedawno odkrył, że podczas tych długich spacerów, po zatłoczonych ulicach lub odludnych ścieżkach, nie pojawiała się ani jedna myśl. Od lat chłopięcych tak było, żadna myśl nie przedostawała się do jego umysłu. Patrzył i słuchał, nic więcej. Myśl, ze swymi skojarzeniami, nie powstawała. Nie tworzyły się wyobrażenia. Pewnego dnia nagle sobie uświadomił, jakie to niezwykłe; często próbował myśleć, ale żadna myśl nie przychodziła. W czasie tych spacerów, z ludźmi lub bez nich, nie następowały żadne poruszenia myśli. Oto co znaczy być samemu.
Ponad ośnieżonymi szczytami tworzyły się chmury, ciężkie i ciemne; zapewne później miało padać, ale teraz cienie były bardzo ostre, a słońce jasne i czyste. W powietrzu nadal unosiła się ta przyjemna woń, inny zapach miały przynieść deszcze. Do pensjonatu w dole było daleko.
Dziennik Krishnamurtiego 04
Brockwood Park 17 września 1973
Tego wieczora, idąc przez las, poczułeś zagrożenie. Słońce właśnie zachodziło, a palmy stały samotnie na tle złocącego się nieba. Małpy na bananowcu szykowały się do snu. Z tej ścieżki prawie nikt nie korzystał, trudno było na niej kogoś spotkać. Żyło tam wiele jeleni, płochliwych i niknących w gęstych zaroślach. A jednak zagrożenie trwało, ciężkie i przenikliwe: otaczało cię zewsząd, oglądałeś się za siebie. Nie było tam niebezpiecznych zwierząt; odeszły stamtąd; miasto leżało zbyt blisko. Z zadowoleniem opuścił to miejsce i wrócił przez oświetlone ulice. Ale następnego wieczora znów było tam pełno małp i jeleni, a słońce właśnie kryło się za najwyższymi drzewami; zagrożenie minęło. Wręcz przeciwnie, drzewa, krzaki i małe roślinki pozdrawiały cię. Byłeś wśród przyjaciół, czułeś się zupełnie bezpieczny i najgoręcej przyjmowany. Las cię zaakceptował i co wieczór z przyjemnością po nim spacerowałeś.
Puszcze są inne. Panuje tam fizyczne niebezpieczeństwo, nie tylko ze strony węży, ale i żyjących w nich, jak wiadomo, tygrysów. Gdy spacerował tam pewnego popołudnia, nagle zapanowała niecodzienna cisza. Ptaki przestały szczebiotać, małpy znieruchomiały, wszystko zdawało się wstrzymywać oddech. Stanął bez ruchu. I nagle wszystko znów ożyło. Małpy bawiły się i przedrzeźniały jedna drugą, ptaki podjęły swój wieczorny szczebiot, on zaś uświadomił sobie, że niebezpieczeństwo minęło.
W lasach i gajach, gdzie ludzie zabijają króliki, bażanty i wiewiórki, panuje zupełnie inna atmosfera. Wchodzisz w świat, gdzie przebywał człowiek ze swą strzelbą i osobliwym okrucieństwem. Odtąd lasy straciły swą delikatność, swą gościnność; osobliwe piękno przepadło, przeminął szczęśliwy szelest.
Masz tylko jedną głowę i dbaj o nią, bo to rzecz cudowna. Nie dorówna jej żadna maszyna, żaden komputer. Jest tak bezmierna, tak złożona, tak niesłychanie zdolna, subtelna i płodna. To magazyn doznań, wiedzy, wspomnień. Pochodzą z niej wszystkie myśli. To, co stworzyła, jest wręcz niewiarygodne: nieszczęścia, zamęt, udręki, wojny, zepsucie, złudzenia, ideały, ból i niedolę, wielkie katedry, piękne meczety i świątynie. To fantastyczne, co zdziałała i może zdziałać. Ale jednego najwyraźniej dokonać nie jest w stanie: całkowicie zmienić swego postępowania w stosunku do innej głowy, do innego człowieka. Ani kara ani nagroda zapewne jej zachowania nie zmienią, wiedza też chyba jej postępowania nie przeobrazi. Ja i ty pozostają. Ona nigdy nie pojmie, że ja to ty, że obserwujący jest tym, co obserwowane. Jej miłość jest jej zwyrodnieniem; jej przyjemności są jej udręką, bogowie jej ideałów niszczą ją. Jej wolność jest jej własnym więzieniem; wychowuje się ją tak, by żyła w tym więzieniu, czyniąc je tylko wygodniejszym i przyjemniejszym. Masz tylko jedną głowę, troszcz się o nią, nie niszcz jej. Tak łatwo ją zatruć.
Zawsze charakteryzował go ten dziwny brak dystansu między nim a drzewami, rzekami i górami. Nie było to wypracowane: czegoś takiego nie da się ukształtować. Nigdy od innych nie oddzielał go mur. Cokolwiek mu uczynili, cokolwiek mu powiedzieli, nigdy go nie raniło, pochlebstwa też go nie poruszały. Jakoś pozostał całkowicie nietknięty. Nie usuwał się, nie stał na uboczu, był niczym woda w rzece. Tak niewiele myślał; a już nie myślał wcale, gdy był sam. Jego mózg działał, gdy mówił lub pisał, ale poza tym był cichy i aktywny bez ruchu. Ruch jest czasem, a aktywność nie.
Ta dziwna, nieukierunkowana aktywność wydaje się trwać, we śnie czy na jawie. Często budzi się z tym działaniem medytacji; coś w tym rodzaju odbywa się przez większość czasu. Nigdy tego nie odrzucał ani nie przywoływał. Pewnej nocy rozbudził się całkowicie. Uświadamiał sobie, że coś, jakby kulę ognia, światła, umieszczano w jego głowie, w samym jej środku. Przez dłuższy czas przyglądał się temu bezstronnie, tak jakby przytrafiało się to komuś innemu. Nie było to złudzenie, coś wyczarowanego przez umysł. Nadchodził świt i przez szparę w zasłonach ujrzał drzewa.
Dziennik Krishnamurtiego 07
Brockwood Park 20 września 1973
Tego ranka rzeka była szczególnie piękna; słońce właśnie wschodziło ponad drzewami i skrytą wśród nich wioską. Powietrze ani drgnęło, na wodzie nie pojawiała się ani jedna zmarszczka. Za dnia miało być gorąco, ale teraz panował chłód; samotna małpa wygrzewała się w słońcu. Zawsze tam przesiadywała, duża i ciężka. W ciągu dnia znikała, by pojawić się znów wczesnym rankiem na wierzchołku tamaryndowca, a gdy robiło się gorąco, drzewo zdawało się ją połykać. Złotozielone muchołówki siedziały wraz z gołębiami na parapecie, sępy zaś trwały na najwyższych gałęziach innego drzewa. Panował bezgraniczny spokój. Usiadł na ławce, zapominając o całym świecie.
Wracając z lotniska ocienioną drogą pełną zielonych i czerwonych papug, skrzeczących wśród drzew, dojrzał z daleka coś, co wyglądało na duży tobołek. Gdy samochód zbliżył się, okazało się, że to człowiek, prawie nagi, leżący w poprzek drogi. Samochód zatrzymał się, wysiedliśmy. Ciało miał duże, a głowę malutką; gapił się przez liście na zdumiewająco błękitne niebo. My również zadarliśmy głowy, by sprawdzić, czemu się przygląda: niebo widziane z drogi było naprawdę błękitne, a liście naprawdę zielone. Był zdeformowany, powiedziano nam, że to jeden z wioskowych idiotów. Nie poruszył się ani razu i samochód musiał go bardzo ostrożnie ominąć. Wielbłądy dźwigające towary i krzyczące dzieci przechodziły obok nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Przeszedł pies, robiąc duże koło. Papugi pochłonięte były własnym skrzekiem. Wyschnięte pola, wieśniacy, drzewa, żółte kwiaty – wszystko to zajmowało się własnym istnieniem. W tej zacofanej części świata nie działały organizacje, które zajęłyby się tym człowiekiem. Były tam otwarte rynsztoki, brud i tłumy ludzi, a święta rzeka płynęła w swoją stronę. Wszędzie unosił się smutek życia, a wysoko na błękitnym niebie krążyły, godzina za godziną, ciężkoskrzydłe sępy, nieruchome, czekając i wypatrując zdobyczy.
Czym jest zdrowie psychiczne, a czym choroba? Kto jest normalny, a kto obłąkany? Czy politycy są zdrowi umysłowo? A kapłani, czy są nienormalni? Co z tymi, którzy angażują się ideologicznie? Oni nas kontrolują, kształtują, popychają – i czy jesteśmy psychicznie zdrowi?
Czym jest zdrowie psychiczne? Bycie pełnym, nie rozbitym na kawałki w działaniu, w życiu i w każdego rodzaju związkach – oto sama istota umysłowego zdrowia. Oznacza to bycie pełnym, zdrowym i świętym. Być obłąkanym, neurotykiem, psychopatą, schizofrenikiem, nazwijcie to jak chcecie, to być rozbitym na kawałki w działaniu i w tym ruchu związków, będącym istnieniem. Wzbudzanie antagonizmów i podziałów, czym zajmują się reprezentujący was politycy, to kultywowanie i podtrzymywanie obłędu, niezależnie od tego, czy czynią to dyktatorzy, czy też ci, którzy są u władzy w imię pokoju lub pewnej ideologii. I kapłan: spójrzcie na świat kapłaństwa. Stoi on pomiędzy tobą a tym, co uważasz za prawdę, zbawiciela, Boga, niebo, piekło. On jest interpretatorem, reprezentantem; dzierży klucze do nieba. Uwarunkował ludzi za pomocą wiary, dogmatu i rytuału; jest prawdziwym propagandystą. Uwarunkował ciebie, bowiem pragniesz wygody, bezpieczeństwa, a jutro cię przeraża. Artyści, intelektualiści, naukowcy, tak bardzo podziwiani i wielbieni – czy są zdrowi psychicznie? A może żyją w dwóch światach – w świecie idei i wyobraźni z jej fascynującą ekspresją, całkowicie oddzieleni od swego codziennego życia udręki i przyjemności?
Świat wokół ciebie jest rozbity na kawałki, co znajduje wyraz w konfliktach, zamęcie i niedoli: ty jesteś światem, a świat jest tobą. Być zdrowym psychicznie to żyć działając bez konfliktu. Działanie i idea przeczą sobie wzajem. Widzenie jest czynieniem, a nie najpierw tworzenie idei, a potem działanie zgodnie z wnioskiem. To rodzi konflikt. Analizujący sam jest tym, co analizowane. Kiedy analizujący wyodrębnia siebie jako coś różnego od tego, co analizowane, wywołuje konflikt, a konflikt jest polem działania niezrównoważonych. Obserwujący jest tym, co obserwowane i w tym leży zdrowie psychiczne, pełnia, świętemu zaś towarzyszy miłość.
Dziennik Krishnamurtiego 13
Brockwood Park 27 września 1973
W tej zrujnowanej świątyni znajdowały się długie, pozbawione dachów korytarze, bramy, bezgłowe posągi, opuszczone dziedzińce. Stała się sanktuarium dla ptaków i małp, papug i gołębi. Niektóre z bezgłowych posągów wciąż były majestatyczne w swym pięknie, pełne niewzruszonej godności. Całe to miejsce zadziwiało czystością, siadało się na ziemi by obserwować małpy i szczebioczące ptaki. Niegdyś, bardzo dawno temu, ta świątynia z pewnością była kwitnącym miejscem, z tysiącami wiernych, girlandami kwiatów, wonią kadzideł i dźwiękami modlitw. Wciąż panowała tam owa atmosfera, nadzieje i lęki tamtych ludzi, oddawana przez nich cześć. Święte sanktuarium dawno temu zamarło. Teraz małpy znikły, robiło się bowiem coraz goręcej, ale papugi i gołębie miały gniazda w dziurach i szczelinach wysokich ścian. Stara zrujnowana świątynia leżała daleko od wioski i to ocaliło ją przed kompletnym zniszczeniem. Gdyby wieśniacy tu przyszli, zbezcześciliby pustkę.
Religia zmieniła się w przesąd i kult wyobrażeń, wiarę i rytuał. Straciła piękno prawdy, kadzidło zajęło miejsce rzeczywistości. Miejsce bezpośredniego widzenia zajął wizerunek wyryty przez dłoń lub umysł. Jedynym zadaniem religii jest całkowite przeobrażenie człowieka. A cały ten cyrk odprawiany wokół jest nonsensem. Oto dlaczego prawdy nie da się znaleźć w świątyni, kościele czy w meczecie, jakkolwiek by nie były piękne. Piękno prawdy i piękno kamienia to dwie różne rzeczy. Jedno otwiera wrota do tego, co niezmierzone, drugie do zniewolenia człowieka; jedno do wolności, a drugie do myślowej niewoli. Romantyzm i sentymentalizm przeczą samej naturze religii, nie jest ona też igraszką intelektu. Wiedza jest niezbędna w dziedzinie działania, by funkcjonować skutecznie i obiektywnie, ale wiedza nie służy przeobrażeniu człowieka. Wiedza jest strukturą myślową, a myśl jest nudnym powtarzaniem tego, co znane, jakby nie była zmodyfikowana i rozwinięta. Nie ma wolności na drogach myśli.
Długi wąż leżał bez ruchu w wyschniętej grzędzie ryżowego pola, soczyście zielonego i lśniącego w porannym słońcu. Zapewne odpoczywał i czyhał na nieostrożną żabę. Żaby przewozi się do Europy, gdzie zjadane są jako przysmak. Wąż był długi, żółtawy i zupełnie nieruchomy; miał kolor wyschniętej ziemi i trudno go było zauważyć, ale w ciemnych oczach lśniło światło dnia. Poruszał się jedynie jego czarny język, wysuwając się i chowając. Nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, że ktoś stał za nim i obserwował go. Śmierć tego ranka była wszędzie. Słychać ją było we wsi, wielki płacz, gdy wynoszono owinięte całunem ciało; kania rzuciła się na ptaka; zabijano zwierzę, rozlegały się jego agonalne ryki. Tak to trwało dzień po dniu: śmierć jest zawsze i wszędzie, podobnie jak udręka.
Piękno i delikatność prawdy nie tkwią w wierze i dogmacie, nie ma ich tam, gdzie człowiek mógłby je znaleźć, żadna bowiem ścieżka nie wiedzie do jej piękna; nie jest to stały punkt, przytulna przystań. Ma własną wrażliwość, której miłości nie da się zmierzyć; nie możesz jej też zatrzymać, doświadczyć. Nie posiada wartości rynkowej, którą się można posłużyć i odłożyć na później. Jest wtedy, gdy umysł i serce zostają oczyszczone z rzeczy myśli. Mnich lub biedak nie są jej bliscy, podobnie jak bogacz; nie mogą jej dotknąć ani intelektualista, ani człowiek utalentowany. Ten, kto mówi, że wie, nigdy się do niej nie zbliżył. Bądź z dala od świata, a jednak żyj tym.
Papugi tego ranka skrzeczały i fruwały wokół tamaryndowca; wcześnie zaczęły swą nieustanną krzątaninę, wzlatując i opadając. Wyglądały niczym lśniące smugi zieleni z silnymi, czerwonymi, zakrzywionymi dziobami. Wrzeszcząc, chyba zawsze fruwały zygzakiem, nigdy prosto. Niekiedy przylatywały by usiąść na parapecie werandy; wtedy można się im było przyjrzeć, choć nie za długo; wkrótce znów zrywały się do swego szalonego i hałaśliwego lotu. Ich jedynym wrogiem zdawał się być człowiek. Chwytał je do klatki.
Dziennik Krishnamurtiego 19
Brockwood Park 4 października 1973
Jako młody chłopak przesiadywał samotnie pod dużym drzewem, nad stawem porośniętym lotosami, różowymi i silnie pachnącymi. [Krishnamurti opisuje swoje dzieciństwo.] Siedząc w cieniu tego rozłożystego drzewa obserwował cienkie zielone żmije i kameleony, żaby i węże wodne. Jego brat przychodził, wraz z innymi, aby go zabrać do domu. Tak tam było przyjemnie, pod drzewem, nad rzeką i stawem. Tyle wokół przestrzeni, a w niej drzewo wyznaczało własną przestrzeń. Przestrzeń jest wszystkiemu potrzebna. Wszystkie te ptaki siedzące w cichy wieczór na drutach telegraficznych, w równych odstępach, tworzą przestrzeń dla niebios.
Obaj bracia siadywali w towarzystwie innych w pokoju pełnym obrazów; śpiewano sanskryckie pieśni, po czym zapadała cisza; była to wieczorna medytacja. Młodszy brat zasypiał, a budził się dopiero wtedy, gdy inni zbierali się do wyjścia. Pokój nie był zbyt duży, na jego ścianach wisiały obrazy, podobizny tego, co święte. W ciasnych pomieszczeniach świątyń i kościołów, człowiek nadaje formę olbrzymiemu ruchowi przestrzeni. Tak jest wszędzie, w meczecie uchwycone to jest we wdzięcznej linii słów. Miłość potrzebuje wielkiej przestrzeni.
Nad ten staw przypełzały węże, a niekiedy przychodzili ludzie. Nad wodę, w której rosły lotosy, wiodły kamienne schody. Przestrzeń stwarzana przez myśl podlega pomiarowi, a zatem jest ograniczona; jej wytworem są kultury i religie. Ale umysł napełniony jest myślami i z myśli się składa; jego świadomość jest strukturą myślową, mającą w jego obrębie niewiele miejsca. Lecz ta przestrzeń jest ruchem czasu, stąd dotąd, od centrum ku zewnętrznemu skrajowi świadomości, zawężającym lub rozszerzającym się. Przestrzeń, jaką owo centrum tworzy dla siebie, jest jego własnym więzieniem. Jego związki biorą początek w tej ciasnej przestrzeni, ale do życia niezbędna jest przestrzeń; ta stwarzana przez umysł zaprzecza życiu. Życie w obrębie ciasnych granic myśli jest konfliktem, bólem i udręką, a to nie jest życie.
Przestrzeń, odległość dzieląca cię od drzewa, jest słowem, wiedzą, czyli czasem. Czas jest obserwatorem tworzącym dystans między sobą a drzewami, między sobą a tym, co jest. Bez obserwującego odległość znika. Utożsamianie się z drzewami, z kimś innym lub z formułą słowną, jest działaniem myśli w jej dążeniu do ochrony, bezpieczeństwa. Odległość dzieli jeden punkt od drugiego i aby ją przebyć konieczny jest czas; odległość istnieje jedynie tam, gdzie jest kierunek, do wewnątrz lub na zewnątrz. Obserwator tworzy ten rozdział, odstęp między sobą a tym, co jest; to zaś rodzi konflikt i udrękę. To, co jest, ulega przeobrażeniu jedynie wtedy, gdy nie ma rozdziału, czasowego odstępu między widzącym a tym, co widziane. Miłość nie zna odległości.
Brat umarł i w żadnym kierunku nie dało się uciec od cierpienia. Ten nie-ruch jest końcem czasu. Rzeka wypływała spomiędzy wzgórz i zielonych cieni, z hukiem zmierzała ku morzu i bezkresnym horyzontom. Człowiek żyje w skrzyniach z szufladami, są ich całe hektary, a brak tam przestrzeni; ludzie są brutalni, agresywni i złośliwi; oddzielają się od siebie i wzajemnie się niszczą. Rzeka jest ziemią, a ziemia jest rzeką; jedna nie może bez drugiej istnieć.
Nie ma końca słowom, ale komunikacja jest werbalna i niewerbalna. Słyszenie słowa to jedno, a słyszenie nie-słowa to drugie; pierwsze jest nieważne, powierzchowne, wiedzie do bezczynności; drugie jest działaniem całościowym, rozkwitem dobroci. Słowa dały nam piękne ściany, ale nie przestrzeń. Wspomnienia, wyobrażenia dążą wytrwale do przyjemności, a miłość nie jest przyjemnością.
Długi, cienki, zielony wąż leżał tam tego ranka; delikatny, niemal ginął wśród zielonych liści; pozostanie tam, nieruchomy, czekając i wypatrując zdobyczy. Pojawił się duży łeb kameleona, leżącego na gałęzi i zmieniającego co chwila barwy.
Dziennik Krishnamurtiego 42
Ojai 10 kwietnia 1975
W ciszy głębokiej nocy i w milczeniu poranka, gdy słońce wynurza się zza wzgórz, kryje się wielka tajemnica. Zawarta jest we wszystkich żywych istotach. Gdybyś usiadł cicho pod drzewem, poczułbyś pradawną ziemię z jej niepojętą tajemnicą. W spokoju nocy, kiedy gwiazdy świecą jasno i tuż obok, uświadomiłbyś sobie ciągnącą się bez kresu przestrzeń i tajemniczy ład panujący nad wszystkim, to, co niezmierzone i nicość, ruch ciemnych wzgórz i pohukiwanie sowy. W tej całkowitej ciszy umysłu owa tajemnica rozszerza się bez udziału czasu i przestrzeni. Tajemnica zawiera się w tych starożytnych świątyniach, zbudowanych z tak wielką starannością i uwagą, która jest miłością. Smukłe meczety i wielkie katedry tracą tę mroczną tajemnicę, gdyż wypełnia je bigoteria, dogmat i wojskowy przepych. Mit skryty w głębokich warstwach umysłu, nie jest tajemniczy; jest romantyczny, tradycyjny i uwarunkowany. W tajnych zakamarkach umysłu symbole, słowa, wyobrażenia zepchnęły prawdę na bok; one nie kryją w sobie tajemnicy, są to zawirowania myśli. W wiedzy i jej działaniach są zdziwienie, ocena i zachwyt. Ale tajemnica to coś zupełnie innego. Nie jest to doznanie, które da się rozpoznać, zgromadzić, zapamiętać. Doznanie zabija tę nieprzekazywalną tajemnicę; aby się porozumiewać potrzeba słowa, gestu, spojrzenia; ale by komunikować się z tym, umysł, całość ciebie, musi znaleźć się na tym samym poziomie, w tym samym czasie, osiągnąć tę samą intensywność, co to, co zwie się tajemniczym. To jest miłość. Wraz z nią cała tajemnica wszechświata staje otworem.
Tego ranka na niebie nie było ani jednej chmurki, dolinę rozświetlało słońce, a wszystkie stworzenia, z wyjątkiem człowieka, radowały się. Spojrzał na tę cudowną ziemię i zajął się swą pracą, swymi udrękami i przemijającymi przyjemnościami. Nie miał czasu, by widzieć; zbytnio zajmowały go własne problemy, własne udręki i własna brutalność. Nie widzi tego drzewa, a zatem nie umie dojrzeć własnego mozołu. Kiedy zmuszony jest spojrzeć, rozdziera to, co widzi, na kawałki i nazywa to analizowaniem, ucieka od tego lub nie chce widzieć. W sztuce widzenia tkwi cud przeobrażenia, przeobrażenia tego, co jest. „To, co być powinno”, nie istnieje. W akcie widzenia tkwi wielka tajemnica. Wymaga on troski i uwagi, która jest miłością.
Dziennik Krishnamurtiego 43
Ojai 14 kwietnia 1975
Olbrzymi wąż – gruby, ociężały, leniwie się poruszający – pełzł tuż przed tobą w poprzek szerokiej polnej drogi, od strony sporego stawu. Był prawie czarny, a wieczorne światło nadawało jego skórze wysoki połysk. Pełzł z majestatyczną godnością, znamionującą moc. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że w ciszy go obserwowano; stałeś dość blisko; musiał mieć dobrze ponad półtora metra długości, spożyty posiłek deformował jego kształt. Gdy znalazł się na kopcu podszedłeś bliżej, przyglądając mu się z bliska; pełzł w stronę dużej dziury, jego rozwidlony język wysuwał się i chował. Byłbyś go dotknął, gdyż miał w sobie jakieś pociągające piękno. Przechodzący wieśniak krzyknął, aby go zostawić, ponieważ była to kobra. Następnego ranka wieśniacy umieścili na kopcu miskę z mlekiem i parę kwiatów hibiskusa. Przy tej samej drodze rósł dalej wysoki i niemal bezlistny krzak, o ostrych kolcach długich na parę centymetrów, żadne zwierzę nie odważyłoby się tknąć jego soczystych liści. Chronił sam siebie i biada temu, kto by go dotknął. W tych lasach żyły jelenie, nieśmiałe, ale ciekawskie; pozwalały zbliżyć się do siebie, lecz nie za bardzo, a gdybyś spróbował, odskoczyłyby i znikły wśród poszycia. Jeden z nich, o lśniących oczach i dużych uszach skierowanych do przodu, pozwoliłby ci się zbliżyć, gdybyś był sam. Wszystkie na rudobrunatnej skórze miały białe łatki; przebywanie wśród tych nieśmiałych, łagodnych, czujnych zwierząt, sprawiało dużą przyjemność. Jeden był zupełnie biały, co zapewne było anomalią.
Dobro nie jest przeciwieństwem zła. Zło nigdy go nie dotknęło, choć go otacza. Zło nie jest w stanie zranić dobra, lecz dobro może zdawać się je niszczyć, a zatem zło staje się coraz bardziej przebiegłe, coraz złośliwsze. Zaborczo brutalne, może być rozwijane i wyostrzane; zrodzono je w obrębie ruchu czasu, wypielęgnowano i zręcznie użyto. Ale dobro nie ma nic wspólnego z czasem; myśl w żaden sposób go nie rozwieje i nie wypielęgnuje; jego działanie jest niewidzialne; nie ma ono przyczyny, a zatem nie wywiera skutków. Zło nie może przekształcić się w dobro, gdyż to, co dobre, nie jest wytworem myśli; leży, podobnie jak piękno, poza myślą. To, co stworzy myśl, myśl może obrócić w niwecz, ale to nie jest dobro. Ponieważ nie wiąże się z czasem, nie ma stałej siedziby. Tam, gdzie jest dobro, panuje ład, nie ład autorytetu, kary i nagrody; bez tego istotnego ładu społeczeństwo niszczy się samo, a człowiek staje się zły, krwiożerczy, zepsuty i zdegenerowany. Albowiem człowiek jest społeczeństwem; nie da się ich oddzielić. Prawo dobra jest wiecznotrwałe, niezmienne i bezczasowe. Jest z natury stabilne, a zatem całkowicie bezpieczne. Innego bezpieczeństwa nie ma.