strona główna
jiddu krishnamurti
Jiddu Krishnamurti
Jedyna rewolucja
The Only Revolution, Victor Gollancz 1970, przełożył Wojciech Sady
Zapiski K, wydane jako Jedyna rewolucja, to kontynuacja Uwag o życiu.
Indie 01 Medytacja nie jest ucieczką od świata…
Indie 02 W medytacji ważna jest jakość umysłu i serca…
Indie 03 W tym starym ogrodzie władców z dynastii Mogołów rosło wiele ogromnych drzew.
Indie 04 W medytacji rozkwita to, co nowe.
Indie 05 Cisza ma wiele cech. Jest cisza między jednym dźwiękiem a drugim…
Europa 06 Umysł uwalniający się od tego, co znane, jest medytacją.
Medytacja nie jest ucieczką od świata, aktywnością, która izoluje i zamyka w sobie; jest raczej zrozumieniem świata i jego zwyczajów. Świat ma niewiele do zaoferowania oprócz jedzenia, ubrań, dachu nad głową i przyjemności niosących ze sobą wielkie smutki.
Medytacja oddala od tego świata; trzeba być zupełnym outsiderem. Wtedy świat ma sens, a piękno nieba i ziemi trwa. Miłość nie jest wówczas przyjemnością. To stanowi zalążek wszystkich działań, które nie rodzą się z napięć, sprzeczności, poszukiwania samorealizacji czy powabów władzy.
Okno pokoju wychodziło na ogród, a jakieś dziesięć metrów poniżej płynęła szeroko rozlana rzeka, dla jednych święta, dla innych zaś piękna płaszczyzna wody skierowana ku niebu i chwale poranka. Widać było jej drugi brzeg, a dalej wioskę, rozłożyste drzewa i niedawno zasianą ozimą pszenicę. Za oknem lśniła gwiazda poranna, słońce łagodnie wschodziło ponad drzewami; i rzeka stała się dla słońca złocistą ścieżką.
Po zmroku pokój pogrążał się w zupełnej ciemności, a za szerokim oknem rozpościerało się całe południowe niebo. Pewnej nocy do pokoju – z głośnym trzepotem skrzydeł – wpadł ptak. Zapaliłeś światło, wstałeś i ujrzałeś go pod łóżkiem. Wysoka na jakieś pół metra sowa miała niezwykle szeroko rozwarte, ogromne oczy i groźny dziób. Przyglądaliście się sobie z bliska, oddaleni o metr czy dwa. Przerażało ją światło i bliskość człowieka. Dość długo spoglądaliście na siebie bez drgnienia powiek; sowa ani na chwilę nie straciła swego dostojeństwa i dzikiej godności. Widziałeś jej okrutne szpony, jasne pióra i przywarte do tułowia skrzydła. Chętnie byś jej dotknął, pogłaskał, ale by na to nie pozwoliła. Zgasiłeś więc światło i czas jakiś w pokoju panowała cisza. Po czym rozległ się trzepot skrzydeł – na twarzy poczułeś powiew – i sowa wyfrunęła przez okno. Nigdy nie wróciła.
Powiadali, że ta starożytna świątynia miała ponad trzy tysiące lat, ale, jak wiadomo, ludzie przesadzają. Z pewnością stała tu od wieków; kiedyś służyła buddystom, a ze siedemset lat temu przekształcono ją w świątynię hinduistyczną, umieszczając w miejscu Buddy jakieś indyjskie bóstwo. Wewnątrz panował głęboki mrok i tajemniczy nastrój. W kolumnowych salach, długich korytarzach zdobionych pięknymi płaskorzeźbami, unosił się zapach nietoperzy i kadzideł.
Wierni wchodzili do wnętrza, świeżo wykąpani, ze złożonymi dłońmi. Chodzili po tych korytarzach, a mijając posążek przyodziany w jaskrawe jedwabie padali na twarze. Kapłan w centralnym sanktuarium śpiewał; przyjemnie słuchało się poprawnego sanskrytu. Nie spieszył się, słowa z głębi świątyni docierały łagodne i dostojne. Kręciły się tam dzieci, stare kobiety, młodzi mężczyźni. Ludzie interesu zdjęli europejskie garnitury i przywdziali dhoti, a teraz przepojeni wielką czcią siedzieli lub stali ze złożonymi dłońmi, z obnażonymi ramionami.
Do wypełnionej wodą świętej sadzawki wiodło w dół wiele stopni, otaczały ją wyrzeźbione w skale kolumny. Wszedłeś do świątyni z zakurzonej drogi, hałaśliwej i zalanej jasnym, ostrym światłem słońca, wewnątrz zaś panowały mrok i cisza. Nie było tam ani świec, ani klęczących wokół ludzi, a tylko pielgrzymi okrążający sanktuarium, bezgłośnie poruszający wargami, pogrążeni w modlitwie.
Tego popołudnia złożył nam wizytę ktoś, kto przedstawił się jako wyznawca wedanty. Błyskotliwy intelektualnie, absolwent uniwersytetu, mówił płynnie po angielsku. Jako prawnik zarabiał doskonale, jego bystre oczy spoglądały badawczo, uważnie i jakoś niespokojnie. Bardzo wiele, jak się okazało, przeczytał, łącznie z pracami zachodnich teologów. Mężczyzna w średnim wieku, dość chudy i wysoki, o godnej postawie prawnika, który wygrał wiele spraw.
"Słuchałem pańskiej mowy – rzekł – i to jest czysta wedanta, uwspółcześniona, ale o prastarej tradycji". Zapytaliśmy go, co rozumie przez wedantę. Odparł: "Twierdzimy, iż istnieje tylko Brahman, stwarzający zarówno świat, jak i jego złudny obraz, i że jego naturę ma – tkwiący w każdej ludzkiej istocie – Atman. Człowiek musi przebudzić się ze stanu codziennej świadomości zróżnicowania i świata zjawiskowego, tak jakby obudził się ze snu. Podobnie jak śniący stwarza cały swój sen, tak indywidualna świadomość stwarza cały świat zjawiskowy oraz innych ludzi. Pan tego wszystkiego nie mówi, ale z pewnością o to właśnie panu chodzi, gdyż urodził się pan i wychował w tym kraju, a mimo tylu lat spędzonych za granicą stanowi pan część tej starożytnej tradycji. Indie pana uformowały, czy pan tego chce, czy nie; jest pan wytworem Indii i ma hinduski umysł. Pańskie gesty, ten posągowy spokój w trakcie mowy i sam wygląd stanowią część tego odwiecznego dziedzictwa. To, czego pan uczy, jest oczywistą kontynuacją tego, czego od niepamiętnych czasów nauczali nasi starożytni".
Pomińmy to, czy mówca jest Hindusem wychowanym w tej tradycji, uwarunkowanym przez tę kulturę i czy jednoczy w sobie to odwieczne nauczanie. Przede wszystkim nie jest Hindusem, to znaczy nie należy do tego narodu czy do społeczności braminów, choć się w niej urodził. Odrzuca tę właśnie tradycję, którą mu pan przypisuje. Przeczy temu, by jego nauczanie stanowiło kontynuację owych pradawnych nauk. Nie czytał żadnej ze świętych ksiąg Indii czy Zachodu, gdyż nie potrzebuje ich człowiek zdający sobie sprawę z tego, co dzieje się w świecie – z zachowania ludzi obarczonych niezliczonymi teoriami, propagandą trwającą od dwóch czy pięciu tysięcy lat, która przeobraziła się w tradycję, prawdę, objawienie.
Dla człowieka, który całkowicie i w pełni odmawia zaakceptowania słowa, symbolu wraz z jego uwarunkowaniami, prawda nie jest czymś zapożyczonym. Od samego początku – o ile pan go słuchał – twierdził, że wszelka akceptacja autorytetu jest samym zaprzeczeniem prawdy i podkreślał, iż trzeba żyć poza jakąkolwiek kulturą, tradycją i społeczną moralnością. Gdyby go pan słuchał, to by pan nie twierdził, że on jest Hindusem lub że kontynuuje starożytną tradycję we współczesnym języku. On całkowicie odrzuca przeszłość, jej nauczycieli i interpretatorów, jej teorie i formuły.
Prawdy nie ma w przeszłości. Prawda przeszłości to prochy pamięci; pamięć to sprawa czasu, a w martwych prochach dnia wczorajszego nie ma prawdy. Prawda jest czymś żywym, nie należącym do dziedziny czasu.
Pominąwszy więc to wszystko, możemy teraz przejść do kwestii centralnej, czyli do postulowanego przez was Brahmana. Z pewnością, widzi pan, samo to twierdzenie jest teorią wymyśloną przez umysł o bujnej wyobraźni – Śankary czy współczesnego uczonego teologa. Pan może doświadczyć pewnej teorii i stwierdzić, że tak właśnie jest, ale podobnie człowiek, który został wychowany w świecie katolickim i przezeń uwarunkowany, doznaje wizji Chrystusa. Takie wizje stanowią, rzecz jasna, projekcję jego uwarunkowań; zaś ludzie wychowani w tradycji Kriszny mają doznania i wizje zrodzone z ich kultury. A zatem doznania niczego nie dowodzą. Uznanie wizji za Chrystusa lub Krisznę to rezultat uwarunkowanej wiedzy; tak więc w ogóle nie jest ona realna, jest wymysłem, mitem spotęgowanym przez doznania, czymś całkowicie nieprawomocnym. Dlaczego w ogóle pragniecie teorii i postulujecie coś, w co należy wierzyć? To nieustanne utwierdzanie się w wierze jest oznaką lęku – przed codziennością, przed smutkiem, przed śmiercią i przed całkowitym bezsensem życia. Widząc to wszystko, wymyślacie teorię, a im bardziej jest ona pomysłowa i uczona, tym większą przywiązujecie do niej wagę. A po dwóch czy dziesięciu tysiącach lat propagandy ta teoria nieuchronnie i głupio staje się "prawdą".
Ale jeśli nie formułujecie żadnego dogmatu, to stajecie twarzą w twarz z tym, co faktycznie jest. "To, co jest", to myśl, przyjemność, smutek i lęk przed śmiercią. Gdy zrozumiecie strukturę swego codziennego życia – pełnego współzawodnictwa, chciwości, ambicji i dążenia do władzy – to pojmiecie nie tylko absurdalność teorii, zbawicieli i guru, ale być może położycie kres udręce, zniweczycie całą tę stworzoną przez myśl strukturę.
Wniknięcie w tę strukturę i zrozumienie jej jest medytacją. Wtedy pojmiecie, że ten świat nie jest złudzeniem, ale straszliwą rzeczywistością zbudowaną przez człowieka wspólnie z innymi ludźmi. To właśnie musimy zrozumieć, a nie wasze wedantyczne teorie powiązane z rytuałami i wszelkimi akcesoriami zinstytucjonalizowanej religii.
Tylko umysł człowieka wolnego, nie powodowanego lękiem, zazdrością czy żalem, spontanicznie staje się cichy i spokojny. Nie tylko z chwili na chwilę dostrzega on prawdę w życiu codziennym, ale może też wykroczyć poza wszelkie spostrzeżenia; w rezultacie znika obserwujący i to, co obserwowane, kończy się rozdwojenie.
A poza tym wszystkim – i to nie jest teoria – istn ieje, nie związany z tą walką, próżnością i rozpaczą, strumień nie mający początku ani końca; niezmierzony ruch, którego umysł nie jest w stanie pochwycić.
Oczywiście, słuchając moich słów, spróbuje pan zrobić z tego teorię, a jeśli przypadnie ona do gustu, będzie ją pan propagował. Ale to, co propagowane, nie jest prawdą. Prawda istnieje tylko wtedy, gdy jest się wolnym od bólu, niepokoju i agresji, które teraz wypełniają pańskie serce i umysł. Jeśli pan to wszystko ujrzy i napotka to błogosławieństwo zwane miłością, wtedy pojmie pan prawdę tych słów.
W medytacji ważna jest jakość umysłu i serca. Nie to, co zyskujecie, nie przypisywane sobie osiągnięcia, ale umysł nieskalany i bezbronny. Stan pozytywny istnieje dzięki negacji. Samo gromadzenie doświadczeń lub życie w ich obrębie niweczą czystość medytacji. Medytacja to nie środek wiodący do jakiegoś celu. Jest ona zarówno środkiem, jak i celem. Doznania nie mogą sprawić, by umysł stał się nieskalany. To negacja doznań wywołuje ów pozytywny stan niewinności, którego myśl nie jest w stanie kształtować. Myśl nigdy nie jest niewinna. Medytacja ucisza myśl; nie czyni tego medytujący, on bowiem jest medytacją. Bez medytacji żyjemy niczym ślepcy w cudownym świecie świateł i barw.
Wędruj brzegiem morza i pozwól, by ta medytacja na ciebie zstąpiła. Jeżeli tak się stanie, nie podążaj za nią. To, za czym podążasz, będzie wspomnieniem tego, czym ona była – zaś to, co było, zabija to, co jest. A kiedy wędrujesz wśród wzgórz, pozwól, by wszystko wokół opowiadało ci o pięknie i bólu życia; tak że uświadomisz sobie własny smutek i jego kres. Medytacja jest korzeniem, łodygą, liśćmi, kwiatem i owocem. To słowa oddzielają owoc, kwiat, liście, łodygę i korzeń. Gdy dokona się taki podział, działanie nie rodzi dobra: cnota to postrzeganie całościowe.
Ta długa, wąska, cienista droga, z drzewami po obu stronach, wiła się wśród zielonych pól porośniętych lśniącym, dojrzewającym zbożem. Słońce rzucało ostre cienie, a mijane wioski były brudne, niechlujne i udręczone biedą. Starsi ludzie wyglądali chorobliwie i smutno, tylko dzieci krzyczały, bawiły się w kurzu i rzucały kamieniami w siedzące wysoko na drzewach ptaki. W ten przyjemny, chłodny ranek, wśród wzgórz wiał ożywczy wiatr.
Ptaki od świtu okropnie hałasowały. Papugi, ledwo widoczne wśród zielonych liści drzew, w tamaryndowcu miały kilka dziupli służących im za mieszkanie. Latały zygzakiem, ochryple skrzecząc. Myjny siedziały na ziemi, niezbyt płochliwe, dało się podejść dość blisko, nim odfruwały. A na drutach po przeciwnej stronie drogi siedziała złocistozielona muchołówka. Poranek był piękny, słońce jeszcze zbytnio nie przypiekało. W powietrzu unosiło się błogosławieństwo i ten spokój, jaki panuje, nim człowiek zbudzi się ze snu.
Koń ciągnął dwukołowy wóz; na platformie między czterema słupkami rozpięto markizę. Pod nią, owinięte w białe i czerwone sukno, leżały zwłoki, które wieziono nad rzekę, by je spalić na brzegu. Obok woźnicy ktoś siedział, zapewne krewny zmarłego, a ciało podskakiwało na tym wyboistym trakcie. Jechali chyba z daleka, bo koń ociekał potem, a zwłoki wyglądały na zupełnie zesztywniałe od wstrząsów.
Mężczyzna, który nas tego dnia odwiedził, służył jako instruktor artyleryjski w marynarce wojennej. Przyszedł z żoną i dwójką dzieci, biła od niego powaga. Po przywitaniu oznajmił, iż chce znaleźć Boga. Był niezbyt elokwentny i chyba dość nieśmiały. Jego dłonie i twarz świadczyły o pewnych uzdolnieniach, ale w głosie i spojrzeniu dało się wyczuć jakąś surowość – w końcu uczył sztuki zabijania. Bóg zdawał się tak odległy od jego codziennych zajęć. Robiło to niesamowite wrażenie, siedział tu bowiem człowiek, który twierdził, iż gorliwie poszukuje Boga, a jednocześnie warunki życiowe zmuszały go do instruowania innych, jak zabijać.
Stwierdził, że jest człowiekiem religijnym, przeszedł przez wiele szkół różnych tak zwanych świętych ludzi. Żaden z nich go nie zadowolił i oto podjął długą podróż pociągiem i autobusem, aby się z nami spotkać, chciał bowiem dowiedzieć się, jak odnaleźć ten dziwny świat, którego szukali ludzie i święci. Jego żona i dzieci milczeli pełni szacunku, a na gałęzi tuż za oknem, delikatnie gruchając, przysiadł jasnobrązowy gołąb. Mężczyzna ani razu nie spojrzał na ptaka, a dzieci i ich matka siedzieli sztywni, nerwowi i bez uśmiechu.
Nie można znaleźć Boga; nie ma na to sposobu. Człowiek wymyślił wiele dróg, religii, wiar, tylu zbawców i nauczycieli, o których sądzi, że dopomogą mu znaleźć to nieprzemijające szczęście. Niestety, szukanie prowadzi do rozmaitych umysłowych fantazji, do pewnych wizji, które umysł wytwarza i określa za pomocą tego, co zna. Miłość, jakiej człowiek szuka, jest niweczona przez sposób jego życia. Nie da się w jednej ręce trzymać karabinu, a w drugiej Boga. Bóg to jedynie symbol, słowo, które faktycznie straciło swój sens, zniszczyły go bowiem kościoły i miejsca kultu. Oczywiście ten, kto nie wierzy w Boga, przypomina wierzącego; obaj cierpią i przeżywają niedole krótkiego i bezcelowego życia; a gorycze dnia codziennego pozbawiają to życie sensu. Rzeczywistość nie leży u kresu strumienia myśli, a puste serce wypełniają pomyślane słowa. Stajemy się bardzo przebiegli, wymyślamy nowe filozofie, a potem, gdy zawodzą, popadamy w rozpacz. Wynaleźliśmy teorie mówiące, jak osiągnąć to, co ostateczne, po czym wyznawca idzie do świątyni i pogrąża się w wytworach własnego umysłu. Ani mnich, ani człowiek świątobliwy tej rzeczywistości nie znajdą, gdyż obaj stanowią część tradycji, kultury, która uznaje ich za świętych i mnichów.
Gołąb odfrunął, a nad ziemią unosi się piękno spiętrzonej chmury – prawda jest tam, gdzie się jej nie szuka.
W tym starym ogrodzie władców z dynastii Mogołów rosło wiele ogromnych drzew. Wznosiły się tam wielkie budowle, ich mroczne wnętrza kryły marmurowe grobowce, a deszcze i wiatry sprawiły, że kamienie ścian, a zwłaszcza kopuły, pociemniały. Siedziały na nich setki gołębi walczących z krukami o miejsce. Niżej na kopule pełno było papug zlatujących się zewsząd stadami. Zadbane trawniki starannie strzyżono i podlewano. Panował tam spokój i, o dziwo, nie było zbyt tłocznie. Wieczorem służący z okolicy przyjeżdżali na rowerach, by na trawniku pograć w karty. Oni tę grę rozumieli, ale obserwator z zewnątrz nie połapałby się w regułach. Obok innego nagrobka bawiły się gromadki dzieci. Jeden z grobowców wyróżniał się dostojeństwem, ogromnymi łukami, znakomitymi proporcjami i asymetrycznym murem w tle. Zbudowany z cegieł pod działaniem słońca i deszczu pociemniał, był prawie czarny. Napis głosił, by nie niszczyć kwiatów, ale nikt się nim chyba nie przejmował, gdyż i tak je zrywano.
Za aleją eukaliptusową znajdował się ogród różany otoczony popękanym murem. Zadbany, pełen pięknych kwiatów, świeżo strzyżona trawa zawsze się zieleniła. Przychodziło tam niewielu ludzi, dało się spacerować samotnie, spoglądając na słońce zachodzące za drzewami i kopułą grobowca. Panował tam wielki spokój, zwłaszcza pod wieczór, wśród długich cieni, z dala od zgiełku miasta, od nędzy i od brzydoty ludzi bogatych. Cyganie wyrywali z trawników chwasty. Człowiek stopniowo niszczył to przepiękne miejsce.
W odległym zakątku siedział w pozycji kwiatu lotosu mężczyzna, za nim stał rower. Miał zamknięte oczy, jego wargi poruszały się. Trwał w tej pozycji od ponad pół godziny, zupełnie odcięty od świata, od przechodniów i wrzasku papug. Jego ciało ani drgnęło. W dłoniach trzymał różaniec okryty kawałkiem tkaniny. Oprócz warg tylko jego palce wykonywały dostrzegalne ruchy. Przychodził tu co wieczór, zapewne po całodniowej pracy. Biedny, choć nieźle odżywiony, zawsze pojawiał się w tym zakątku, by pogrążyć się w sobie. Gdyby go spytano, co robi, odparłby, że medytuje, powtarza pewną modlitwę lub mantrę – i to mu wystarczało. Dawało wytchnienie od codziennej monotonii życia. Siedział na trawniku sam. Za nim kwitł jaśmin, wokół rósł gąszcz kwiatów, otaczało go piękno tej chwili. Ale on tego piękna nie dostrzegał, pogrążony w pięknie, które sam stworzył.
Medytacja nie polega na powtarzaniu jakiegoś słowa, doznawaniu wizji czy pogrążaniu się w ciszy. Różaniec i słowo uciszają paplaninę umysłu, ale jest to pewna odmiana autohipnozy. Równie dobrze można zażyć pigułkę.
Medytacja nie polega na przyoblekaniu się w jakieś myślowe schematy, na poddawaniu się czarowi przyjemności. Medytacja nie zaczyna się, a zatem się nie kończy.
Jeśli powiadasz "Od dziś zaczynam kontrolować swe myśli, nieruchomo siedzieć w postawie medytacyjnej, regularnie oddychać", to dajesz się zwieść sztuczkom, za pomocą których oszukujemy sami siebie. Medytacja nie polega na tym, że pochłania nas jakaś wspaniała idea lub obraz: to tylko ucisza nas na moment, tak jak dziecko pochłonięte zabawką na chwilę się uspokaja. Ale gdy tylko zabawka przestaje budzić zainteresowanie, powraca niepokój i zaczynają się psoty. Medytacja nie polega na podążaniu niewidoczną ścieżką ku jakiemuś wyimaginowanemu szczęściu. Medytujący umysł postrzega – patrzy, słucha, bez słów, bez komentarzy, bez opinii – przez cały dzień uważnie śledzi ruch życia we wszystkich jego związkach. A w nocy, gdy cały organizm odpoczywa, medytujący umysł nie śni, gdyż czuwał od świtu do zmroku. Sny miewa tylko człowiek gnuśny; tylko ten, kto trwa w półśnie, potrzebuje wskazówek dotyczących własnych stanów. Ale w miarę, jak umysł patrzy, słucha poruszeń życia, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego, spływa na niego cisza, nie będąca wytworem myśli.
Nie jest to cisza, jakiej doświadczyć może ten, kto obserwuje. Jeśli jej doświadcza i rozpoznaje ją, to ona nie jest już ciszą. Cisza medytującego umysłu nie mieści się w granicach tego, co rozpoznawalne, albowiem nie ma granic. Istnieje tylko cisza – w niej znika przestrzeń podziałów.
Chmury okryły wzgórza, deszcz obmywał skały i wielkie głazy rozrzucone po okolicy. Szary granit przecinała czarna smuga; tego ranka ta ciemna, bazaltowa skała pod strugami deszczu pociemniała jeszcze bardziej. Sadzawki wypełniały się wodą, żaby rechotały. Stado papug nadleciało znad pól w poszukiwaniu schronienia, małpy właziły na drzewa, a czerwona ziemia poczerniała.
W czasie deszczu zapada szczególna cisza, a tego ranka miało się wrażenie, że wszystkie dźwięki w dolinie umilkły – odgłosy gospodarstw, ścinanych drzew i warkot traktora. Pozostały tylko krople opadające z dachu i bulgot w rynnach.
Jak to cudownie czuć na sobie deszcz, przemoknąć do suchej nitki i poczuć, z jaką rozkoszą ziemia i drzewa piją wodę; nie padało bowiem od dawna i oto teraz małe pęknięcia w ziemi zwierały się. Deszcz uciszył śpiewy licznych ptaków. Chmury nadciągały ze wschodu, ciemne, ciężkie, i odpływały na zachód. Zagarniały ze sobą wzgórza, a zapach ziemi przenikał w każdy zakamarek. Padało przez cały dzień. Ciszę nocną przerywały pohukiwania sów nawołujących się ponad doliną.
Nauczyciel szkolny, bramin, odziany w czyste dhoti, z gołymi stopami i w europejskiej koszuli, schludny mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu. W jego zachowaniu dało się wyczuć łagodność, a słowa powitania wyrażały pokorę. Niezbyt wysoki, mówił dość dobrze po angielsku, jako że uczył w mieście tego języka. Nie zarabiał, jak wyznał, zbyt wiele i jak wszyscy nauczyciele na świecie borykał się z problemami finansowymi. Miał rzecz jasna żonę i dzieci, ale nie wspominał o tym, tak jakby niewiele to dla niego znaczyło. Był dumny nie dlatego, iż coś osiągnął, że dobrze lub bogato się urodził, cechowała go natomiast duma starożytnej rasy, przedstawiciela odwiecznej tradycji, systemu intelektualnego i moralnego, który faktycznie nie miał nic wspólnego z tym, kim był naprawdę. Jego duma wiązała się z przeszłością, którą reprezentował, a aktualne komplikacje życia lekceważył z gestem człowieka uważającego to wszystko za nieuniknione-ale-jakże-zbędne. Mówił z południowym akcentem, twardo i głośno. Wyznał, że przez wiele lat słuchał mów, tu pod tymi drzewami. Po raz pierwszy, gdy był jeszcze uczniem liceum, przyprowadził go ojciec. Później, odkąd otrzymał obecną, marną pracę, przybywał tutaj co rok.
"Słuchałem pana przez wiele lat. Być może intelektualnie rozumiem, co pan mówi, ale to chyba nie przenika zbyt głęboko. Podoba mi się sceneria drzew, pod którymi wygłaszane są mowy i patrzę na zachód słońca, gdy pan go – tak często w trakcie mów – wskazuje, ale tego nie czuję, nie potrafię dotknąć liścia i czuć radości cieni tańczących na ziemi. Faktycznie nic nie czuję. Bardzo wiele, rzecz jasna, czytałem, zarówno literaturę angielską, jak i rodzimą. Czasem recytuję wiersze, ale wymyka mi się piękno nienazwane. Staję się coraz surowszy, nie tylko w stosunkach z żoną i dziećmi, ale ze wszystkimi. W szkole częściej krzyczę. Zastanawiam się, dlaczego przestało mnie cieszyć zachodzące słońce – jeśli kiedykolwiek cieszyło! Zastanawiam się, dlaczego nie oburza mnie już całe zło tego świata. Postrzegam chyba wszystko intelektualnie i prawie z każdym mogę – tak mi się przynajmniej wydaje – rozumnie dyskutować. A zatem, dlaczego rozwiera się ta przepaść między intelektem a sercem? Dlaczego utraciłem miłość i to uczucie autentycznego współczucia i troski?"
Proszę spojrzeć na to pnącze za oknem. Czy w ogóle pan je widzi? Czy widzi pan na nim odblaski światła, przejrzystość liści, barwę, kształt, charakter tej rośliny?
"Patrzę na nią, ale nic to dla mnie nie znaczy. A takich jak ja są miliony. Wracam więc do pytania – dlaczego rozwiera się ta przepaść między intelektem a uczuciami?"
Czy jest tak dlatego, że źle nas kształcono, rozwijając jedynie pamięć, a nigdy, od najwcześniejszego dzieciństwa, nie pokazano nam drzewa, kwiatu, ptaka lub rozlanych wód? Czy dlatego, że zmechanizowaliśmy życie? Czy z powodu przeludnienia? Na każdą posadę czekają tysiące chętnych. A może jest tak z powodu dumy, dumy z własnej sprawności, dumy rasowej, dumy z myślowego sprytu? Czy sądzi pan, że tak właśnie jest?
"Pyta pan, czy jestem dumny – tak, jestem".
Ale to tylko jeden z powodów, dla których tak zwany intelekt dominuje. Czyż nie dzieje się tak dlatego, że niesłychanej wagi nabrały słowa, a nie to, co kryje się poza czy ponad nimi? Lub że doznał pan niepowodzeń, został różne sposoby zablokowany, być może nie zdając sobie z tego sprawy? We współczesnym świecie panuje kult intelektu, a im ktoś jest bardziej sprytny i przebiegły, tym więcej zyskuje.
"Może to wszystko prawda, ale co z tego? Oczywiście możemy bez końca analizować, opisywać przyczyny, ale czy to zasypie przepaść między umysłem a sercem? To właśnie chcę wiedzieć. Czytałem niektóre książki psychologiczne i naszą rodzimą starożytną literaturę, ale nic mnie nie poruszyło, przyszedłem więc teraz do pana, choć dla mnie jest już chyba za późno".
Czy naprawdę zależy panu na tym, aby umysł i serce zlały się w jedno? Czy faktycznie nie cieszą pana intelektualne zdolności? Być może pytanie, jak zespolić umysł i serce, ma charakter jedynie akademicki? Dlaczego zależy panu na uzyskaniu tej jedności? To nadal problem intelektualny, nie wypływający z autentycznej troski o zanik własnych uczuć, stanowiących część pańskiego ja, nieprawdaż? Podzieliwszy życie na intelekt i serce, obserwuje pan intelektualnie, jak serce więdnie i werbalnie to pana niepokoi. A niech zwiędnie! Niech pan żyje samym intelektem. Czy to możliwe?
"Ależ doznaję uczuć".
Ale czy te uczucia nie są w rzeczywistości sentymentalnym, emocjonalnym pobłażaniem sobie? O tym, rzecz jasna, nie mówimy. Powiadamy: Wyzbądź się miłości, jest nieważna. Żyj bez reszty intelektem i werbalnymi sztuczkami, swą przebiegłą argumentacją. I kiedy faktycznie tak pan żyje – to co się dzieje? Pański sprzeciw budzi destruktywny charakter tego intelektu, który pan tak czci. T a destruktywność wywołuje tak wiele problemów. Zapewne dostrzega pan skutki intelektualnych działań w świecie – wojny, współzawodnictwo, arogancja władzy – i może przeraża pana to, co jeszcze się zdarzy, przeraża ludzka niemoc i rozpacz. Dopóki trwa ten podział między uczuciami a intelektem, dominacja jednego nad drugim, dopóty muszą się one wzajemnie niszczyć; brak między nimi pomostu. Być może słuchając tych mów przez wiele lat bardzo się pan starał, aby zjednoczyć serce i umysł, ale to umysł podejmuje ten wysiłek, a zatem podporządkowuje sobie serce. Miłość nie należy do żadnego z nich, obca jest jej bowiem dominacja. Nie jest to coś utworzon ego przez myśl czy przez uczucie. Nie jest to ani słowo intelekt u, ani reakcja zmysłów. Powiada pan "Muszę kochać, aby zaś kochać, muszę rozwijać serce". Ale jest to rozwój umysłowy, a zatem zachowujący odrębność serca i umysłu; nie można ich połączyć czy zjednoczyć dla jakiegoś utylitarnego celu. Miłość jest na początku starań, a nie u ich kresu.
"Co mam więc czynić?"
Jego oczy zajaśniały, ciało poruszyło się. Wyjrzał przez okno i powoli coś się w nim rozpalało.
Nie można niczego uczynić. Nie wtrącaj się w to! I słuchaj; i zobacz, jak piękny jest ten kwiat.
W medytacji rozkwita to, co nowe. To, co nowe, jest poza i ponad powtarzającą się przeszłością – a medytacja kładzie tym powtórzeniom kres. Śmierć, wywołana medytacją, unieśmiertelnia to, co nowe. Nie należy ono do dziedziny myśli, a w medytacji myśl cichnie.
Medytacja to nie osiągnięcie, pogoń za jakąś wizją czy ekscytacja wrażeniami. Jest niczym nieposkromiona rzeka, wartko płynąca i występująca z brzegów. Jest muzyką bez dźwięków; nie da się jej oswoić i spożytkować. Jest ciszą, w której od samego początku brak tego, kto obserwuje.
Słońce jeszcze nie wzeszło; między drzewami lśniła gwiazda poranna. Panowała naprawdę niezwykła cisza. Nie cisza oddzielająca dwa dźwięki czy dwie nuty, ale cisza trwająca bez powodu – cisza, jaka musiała panować na początku świata. Wypełniała całą dolinę i wzgórza.
Dwie duże, nawołujące się sowy, jej nie zakłócały, a pies wyjący w oddali do księżyca stanowił część tego bezmiaru. Gdy słońce ukazało się ponad wzgórzem, wyjątkowo obfita rosa rozbłysła mnóstwem barw i tą poświatą, jaką rzucają jego pierwsze promienie.
Delikatne liście żakarandy uginały się od rosy, ptaki podfruwały, by zażyć porannej kąpieli; trzepotały skrzydłami tak, aby woda z listków zwilżyła im pióra. Kruki ze szczególnym uporem przeskakiwały z gałęzi na gałąź, wciskały głowę między liście, trzepotały skrzydłami, a dziobami wygładzały pióra. Siedziało ich na jednej grubej gałęzi z pół tuzina, całe drzewo roiło się też od innych kąpiących się ptaków.
A ta cisza rozprzestrzeniała się, zdawała się przekraczać linię wzgórz. Dzieci jak zwykle krzyczały i śmiały się, gospodarstwo budziło się za snu.
Zapowiadał się chłodny dzień. Światło słońca padło teraz na wzgórza, bardzo stare, podobno najstarsze na świecie. Skały o przedziwnych kształtach sprawiały wrażenie starannie wyciosanych i poustawianych jedna na drugiej; ale żaden wiatr czy nacisk nie byłyby w stanie naruszyć ich równowagi.
Przez tę oddaloną od miast dolinę wiodła droga do innej wioski. Tą wyboistą drogą nie jeździły samochody czy autobusy, które zakłócałyby odwieczny spokój tego miejsca. Woły ciągnęły wozy, ale ich ruch stanowił część wzgórz. Wyschnięte koryto rzeki tylko po ulewnych deszczach napełniało się wodą o barwie będącej mieszaniną czerwieni, żółci i brązu; lecz i ona wydawała się płynąć wraz ze wzgórzami. Wieśniacy zaś, przechodzący cicho obok, przypominali skały.
Dzień wolno mijał, a pod wieczór, gdy słońce kryło się za pagórki, ponad wzgórzami, przez lasy, nadciągnęła z oddali cisza, otulając małe krzaczki i prastary figowiec. A kiedy gwiazdy rozbłysły, stała się niezwykle intensywna, prawie nie do zniesienia.
Zgaszono małe, wiejskie lampki, a gdy wszyscy zasnęli, intensywność tej ciszy pogłębiła się, poszerzyła i niesłychanie spotęgowała. Nawet wzgórza umilkły jeszcze bardziej, bo i one przerwały swe szepty, zamarły w bezruchu, wydawały się tracić swój olbrzymi ciężar.
Powiedziała, że ma czterdzieści pięć lat; była ubrana w starannie upięte sari, z bransoletami na przegubach rąk. Towarzyszący jej starszy mężczyzna przedstawił się jako wuj. Usiedliśmy wszyscy na podłodze, przed nami roztaczał się widok na duży ogród, w którym rosły figowiec, kilka drzew mango, jaskrawe pnącza i palmy. Bił od niej straszny smutek. Ręce wciąż jej drżały, z trudnością powstrzymywała się, by nie zacząć mówić, a może by nie wybuchnąć płaczem. "Przyszliśmy porozmawiać z panem o mojej siostrzenicy - rzekł wuj. - Kilka lat temu umarł jej mąż, a potem syn. Od tego czasu wciąż płacze, bardzo się postarzała. Nie wiemy, co robić. Zwykłe rady lekarzy nie pomagają, najwyraźniej traci kontakt ze swymi dziećmi. Chudnie. Nie wiemy, czym to się skończy, uparła się, by pana odwiedzić".
"Cztery lata temu straciłam męża, lekarza, umarł na raka. Ukrywał to przede mną, dowiedziałam się o tym dopiero na rok przed śmiercią. Strasznie cierpiał, choć lekarze dawali mu morfinę i inne środki znieczulające. Na moich oczach marniał i w końcu odszedł".
Przerwała, niemal dławiąc się łzami. Na gałęzi siedział gołąb, cicho gruchając. Brązowo-szary, z małą głową i sporym tułowiem – nie za duży, wszak to gołąb. Akurat odleciał, a poruszona podmuchem gałąź kołysała się w górę i w dół.
"Jakoś nie mogę znieść tej samotności, tej bezsensownej egzystencji bez niego. Kochałam swe dzieci; miałam ich troje, chłopca i dwie dziewczynki. W zeszłym roku chłopiec przysłał ze szkoły list, że nie czuje się dobrze, a kilka dni później dyrektor zatelefonował, by mi powiedzieć, że syn nie żyje".
W tym momencie zaczęła łkać nie panując nad sobą. Pokazała list od chłopca, który pisał, iż chciałby przyjechać do domu, gdyż niedobrze się czuje i wyrażał nadzieję, że matka jest zdrowa. Syn, jak wyjaśniła, troszczył się o nią; zamiast jechać do szkoły, chciał z nią zostać. W jakimś stopniu zmusiła go do wyjazdu, obawiając się, by jej żal źle na niego nie wpłynął. A teraz było za późno. Obie dziewczynki, powiedziała, są zbyt małe, by zdać sobie w pełni sprawę z tego, co zaszło. Nagle wybuchła: "Nie wiem, co robić. Ta śmierć podważyła same podstawy mego życia. Nasze małżeństwo, tak jak dom, wznosiliśmy starannie na czymś, co uważaliśmy za trwały fundament. A teraz to straszne zdarzenie wszystko zniszczyło".
Wuj, najwyraźniej wierzący tradycjonalista, dodał: "Bóg ją w ten sposób doświadczył. Uczestniczyła we wszystkich niezbędnych ceremoniach, ale to jej nie pomogło. Ja wierzę w reinkarnację, jednak jej to nie przynosi pociechy. Nie chce nawet o tym słyszeć. Dla niej to wszystko jest bez sensu, nie potrafimy jej pocieszyć".
Czas jakiś siedzieliśmy w ciszy. Jej chustka do nosa zupełnie już przemokła; świeża z szuflady pomogła otrzeć łzy z policzków. Czerwone pnącze zaglądało przez okno, a na każdym liściu lśniło jasne, południowe światło.
Czy mamy porozmawiać o tym poważnie, sięgnąć do samych korzeni? Czy raczej chce pani, by jakieś wyjaśnienie, jakiś rozsądny argument, przyniosły jej pociechę, by jakieś miłe słowa rozproszyły jej smutek?
"Chciałabym wniknąć w to głęboko, ale nie wiem, czy starczy mi zdolności lub energii, by stanąć twarzą w twarz z tym, co pan powie – odparła. – Gdy żył mój mąż, przychodziliśmy słuchać niektórych z pańskich mów, ale teraz pewnie trudno mi będzie dogadać się z panem".
Dlaczego pogrążyła się pani w smutku? Proszę nie podawać wyjaśnień, gdyż będą to jedynie słowne konstrukcje z pani uczuć, a nie to, co jest faktem. A zatem, gdy zadamy pytanie, proszę nie odpowiadać. Po prostu proszę słuchać i samodzielnie odkrywać. Dlaczego trwa ten smutek śmierci – w każdym domu, bogatym i biednym, od władców tego kraju do żebraków? Dlaczego jest pani smutna? Czy żal pani męża, czy siebie? Jeśli jego pani opłakuje, to czy te łzy mu pomogą? Odszedł na zawsze. Cokolwiek pani zrobi, nie odzyska go. Nie przywrócą go ani łzy, ani wiara, ani żadne ceremonie czy bogowie. To fakt, który musi pani zaakceptować; nic na to nie można poradzić. Jednak jeżeli płacze pani nad sobą, nad swą samotnością, pustką życia, nad utratą przyjemności zmysłowych i towarzystwa, to płacz ten jest oznaką własnej pustki i użalania się nad sobą. Być może po raz pierwszy w życiu zdaje sobie pani sprawę z własnego wewnętrznego ubóstwa. Wiele, jeśli można to delikatnie zauważyć, zainwestowała pani w męża, a ta inwestycja zapewniała wygodę, zadowolenie i przyjemność. Czyż wszystko, co teraz pani czuje – bolesna strata, udręka samotności i niepokój – nie jest formą użalania się nad sobą? Proszę się temu przyjrzeć, nie znieczulać na to swego serca i nie mówić "Kochałam męża, a zupełnie nie myślałam o sobie. Chciałam go chronić, czasem wprawdzie próbowałam nad nim zapanować, ale robiłam to wszystko dla niego, nigdy nie dbałam o siebie". Teraz, gdy on odszedł, zaczyna pani pojmować swój faktyczny stan, nieprawdaż? Jego śmierć była wstrząsem i ukazała faktyczny stan pani umysłu i serca. Być może nie zechce pani temu się przyjrzeć; być może odrzuci pani tę prawdę, gdyż wywołuje ona lęk, ale wystarczy poobserwować nieco dłużej, by spostrzec, iż płacze pani z powodu własnej samotności, z powodu własnego wewnętrznego ubóstwa – czyli z żalu nad sobą.
"Czy nie jest pan zbyt okrutny? – odrzekła. – Przyszłam tu szukając prawdziwej pociechy, a co otrzymuję?"
Oto jedno ze złudzeń, którym ulega większość ludzi: że istnieje coś takiego jak wewnętrzne pocieszenie; iż można je od kogoś otrzymać lub znaleźć dla sobie. Obawiam się, że niczego takiego nie ma. Jeśli szuka się pociechy, to jest się skazanym na życie wśród złudzeń, a gdy one pryskają, pogrążamy się w smutku, gdyż odebrano nam pociechę. A zatem, aby zrozumieć cierpienie i wykroczyć poza nie, musimy naprawdę widzieć, co dzieje się w naszym wnętrzu, a nie ukrywać tego. Wskazanie na to wszystko nie jest chyba okrucieństwem? Nie jest to coś brzydkiego, czego należałoby unikać. Gdy jasno to wszystko widzimy, natychmiast się z tego wydobywamy, bez rysy, bez skazy, odświeżeni, nietknięci przez wypadki życiowe. Śmierci nikt nie uniknie, nie sposób przed nią uciec. Próbujemy znaleźć jakieś wyjaśnienie, czepiamy się każdej wiary w nadziei wykroczenia poza nią, ale ona i tak wciąż czyha; jutro, tuż za rogiem lub za wiele lat – czyha nieustannie. Musimy z tym olbrzymim, życiowym faktem stanąć twarzą w twarz.
"Ale...”, rzekł wuj, i tu wyszła na jaw tradycyjna wiara w Atmana, w duszę, trwałą istotę, która nie przemija. Teraz znalazł się na własnym gruncie, na wydeptanych ścieżkach przebiegłych argumentów i cytatów. Nagle wyprostował się, a w jego oczach zabłysła chęć walki, walki na słowa. Współczucie, miłość i zrozumienie znikły. Stał na świętym gruncie wiary, tradycji, przygnieciony ciężarem uwarunkowań: ”Ale Atman jest w każdym z nas! Odradza się, aż nie pojmie, że jest brahmanem. Musimy wiele przecierpieć, aby dojść do tej rzeczywistości. Żyjemy wśród złudzeń; ten świat jest złudzeniem. Istnieje tylko jedna rzeczywistość". I zamknął się w sobie! Spojrzała na mnie, nie zwracając na wuja zbytniej uwagi, a na jej twarzy zaczął się pojawiać łagodny uśmiech; oboje popatrzyliśmy na gołębia, który akurat wrócił i na jasnoczerwone pnącze.
Nie ma nic trwałego ani na ziemi, ani w nas. Myśl może nadać ciągłość temu, czego dotyczy; utrwalić słowo, ideę, tradycję. Myśl sądzi o sobie, że jest trwała, ale czy naprawdę jest? Jest reakcją pamięci, a czy ta pamięć jest trwała? Może stworzyć obraz i nadać mu ciągłość, trwałość, nazwać go Atmanem lub jakoś inaczej; może też pamiętać twarz żony czy męża i trwać przy tym. Wszystko to składa się na aktywność myśli stwarzającej lęk, lęk zaś wywołuje pogoń za trwałością – lęk, że jutro zabraknie nam pożywienia lub domu – lęk przed śmiercią. Ten lęk, podobnie jak brahman, jest wytworem myśli.
"Pamięć i myśl są niczym świeca – wtrącił wuj. – Gasisz ją i znów zapalasz; zapominasz, a potem znów pamiętasz. Umierasz i odradzasz się w następnym życiu. Płomień świecy jest ten sam – i nie ten sam. A zatem płomień cechuje pewna ciągłość".
Ale płomień, który zgasł, nie jest tym samym, co nowy. Aby nowy zapłonął, stary gaśnie. Jeśli istnieje nieustannie modyfikowana ciągłość, to w ogóle nie ma nic nowego. Tysiąc wczorajszych dni nie stanie się nowym dniem; nawet świeca się spala. Wszystko musi przeminąć, aby zaistniało nowe.
W tym momencie wuj nie może odwołać się do cytatów, wierzeń lub tego, co powiedzieli inni, a zatem zamyka się w sobie, milknie zakłopotany, a może raczej zły, odsłonił się bowiem przed sobą, a podobnie jak jego siostrzenica nie chce stanąć twarzą w twarz z faktem. "Nie obchodzi mnie to wszystko – rzekła. – Jestem w skrajnej rozpaczy. Straciłam męża i syna, zostało mi jeszcze dwoje dzieci. Co mam robić?"
Jeśli troszczy się pani o te dzieci, to nie wolno troszczyć się o siebie i swoją rozpacz. Trzeba się nimi opiekować, należycie je wykształcić, wychować, chronić przed panoszącą się miernotą. Ale jeśli jest pani pochłonięta użalaniem się nad sobą, nazywając to „miłością do męża” i jeśli zamyka się pani w sobie, to niszczy pani również pozostałą dwójkę dzieci. Świadomie czy nieświadomie jesteśmy wszyscy całkowicie samolubni i póki dostajemy to, co chcemy, uważamy, że wszystko jest jak trzeba. Ale w chwili, gdy jakieś zdarzenie to niweczy, wydajemy okrzyk rozpaczy, w nadziei znalezienia innych pociech, które, rzecz jasna, znów zostaną zniweczone. I tak w kółko, a jeśli chce pani dać się temu wszystkiemu usidlić, znając dobrze wszystkie następstwa owego procesu, to proszę bardzo. Ale jeśli pojmie pani, jakim to wszystko jest absurdem, to spontanicznie przestanie pani płakać, przestanie się izolować i będzie żyć z dziećmi z nowym światłem i uśmiechem na twarzy.
Cisza ma wiele cech. Jest cisza między jednym dźwiękiem a drugim, cisza między dwoma tonami i cisza rosnąca między dwiema myślami. Jest ta osobliwa, pełna spokoju, przenikliwa cisza, jaka zapada wieczorem na wsi; jest cisza, w której słychać szczekanie psa w oddali lub gwizd pociągu wjeżdżającego pod górę; cisza w domu, gdy wszyscy zasnęli, szczególnie intensywna, gdy budzisz się w środku nocy i nasłuchujesz sowy pohukującej w dolinie; jest też cisza nim odpowie jej inna sowa. Jest cisza starego, opuszczonego domu i cisza gór; cisza między dwojgiem ludzi, gdy to samo ujrzeli, to samo poczuli i uczynili.
Tej nocy, zwłaszcza w odległej dolinie wśród prastarych wzgórz, pełnych głazów o przedziwnych kształtach, cisza była równie realna jak ściana, której dotykałeś. Oglądałeś przez okno roziskrzone gwiazdy. Ta cisza nie powstała sama przez się, stąd, że ziemia ucichła, a wieśniacy zasnęli, ale nadciągała zewsząd – z odległych gwiazd, z tych ciemnych wzgórz, a także z twego umysłu i serca. Wydawała się otulać wszystko, od najmniejszego ziarnka piasku w korycie rzeki – którym woda płynęła jedynie podczas deszczu – do wysokiego, rozłożystego figowca i delikatnych powiewów wiatru. Istnieje cisza umysłu, której nie mąci żaden hałas, żadna myśl ani przemijający wicher doznań. Cisza nieskalana, a zatem wieczna. Gdy nastaje owa cisza umysłu, rodzi się z niej działanie, które nie wywołuje zamętu i niedoli.
Medytacja absolutnie cichego umysłu jest tym błogosławieństwem, którego ludzie wciąż szukają. Ta cisza ma wszelkie cechy ciszy.
Jest ta dziwna cisza panująca w świątyni lub w pustym kościele na zabitej deskami wsi, której nie mąci zgiełk turystów i wyznawców. Zaś intensywna cisza rozciągająca się nad wodą jest częścią tej, która nie mieści się w granicach ciszy umysłu.
Medytujący umysł mieści w sobie całą tę różnorodność, zmiany i poruszenia ciszy. Ten cichy umysł jest umysłem prawdziwie religijnym, a cisza bogów jest ciszą ziemi. Medytujący umysł płynie w tej ciszy, miłość zaś jest jego sposobem bycia. W tej ciszy jest radość i śmiech.
Wuj przyszedł znowu, tym razem bez siostrzenicy, która straciła męża. Staranniej ubrany, bardziej też niespokojny i zafrapowany; powaga i niepokój pociemniały mu twarz. Usiedliśmy na twardej podłodze, a czerwone pnącze spoglądało na nas przez okno. Gołąb miał zapewne przyfrunąć nieco później. Zawsze pojawiał się nad ranem o tej porze; siadał na gałęzi w tym samym miejscu, tyłem do okna, z głową zwróconą na południe, jego gruchanie miękko wypełniało pokój.
"Chciałbym pomówić o nieśmiertelności i doskonaleniu życia w miarę, jak ewoluuje ono ku ostatecznej rzeczywistości. Pańskie słowa świadczą o tym, że ma pan bezpośredni wgląd w to, co jest prawdą, a my, nie wiedząc, zdani jesteśmy na wiarę. Naprawdę niczego o Atmanie nie wiemy; znamy tylko słowo. Symbol stał się dla nas rzeczywistością, a gdy opisuje pan symbol – jak to niegdyś miało miejsce – nas to przeraża. Ale mimo lęku lgniemy do tego, albowiem faktycznie niczego nie wiemy poza tym, czego nas nauczono, co powiedzieli dawni nauczyciele i tak brzemię tradycji wciąż nam towarzyszy. A zatem, po pierwsze, chcę wiedzieć, czy istnieje ta nieprzemijająca Rzeczywistość, ta Rzeczywistość – nazwijmy ją Atmanem czy duszą – która trwa po śmierci. Nie boję się śmierci. Widziałem, jak umierała moja żona i kilkoro moich dzieci, ale pytam o Atmana jako o rzeczywistość. Czy istnieje we mnie ta trwała istota?"
Czy, gdy mówimy o nieprzemijalności, chodzi nam o coś, co trwa, choć wokół wszystko wciąż się zmienia, trwa wbrew doznaniom, wbrew rozlicznym niepokojom, niedolom i okrucieństwom? O coś, co nie przemija? Po pierwsze, jak możemy to stwierdzić? Czy da się tego szukać używając myśli, słów? Czy to, co przemija, może odkryć to, co nieprzemijające? Czy to, co nieustannie się zmienia – myśl – może odkryć to, co nie podlega zmianom? Myśl może nadać trwałość idei, Atmanowi lub duszy, i powiedzieć: "Oto rzeczywistość", albowiem myśl wywołuje lęk przed nieustanną zmianą, a z powodu tego lęku szuka czegoś, co nie przemija – trwałej więzi między ludźmi, trwałej miłości. Myśl sama jest nietrwała, zmienna, a zatem wszystko, co wynajduje jako nieprzemijające, przemija, tak jak ona. Może przez cale życie lgnąć do wspomnień i utrzymywać, że są trwałe, a następnie pytać, czy będą trwać po śmierci. Myśl to stworzyła, nadała temu ciągłość, pielęgnowała dzień po dniu i tego się trzyma. Jest to największe ze złudzeń, gdyż myśl żyje w czasie, a to, czego doświadczyła wczoraj, pamięta dziś i jutro; z czego rodzi się czas. Istnieje zatem trwałość czasu, a także trwałość, jaką myśl nadała idei ostatecznego osiągnięcia prawdy. Wszystko to jest wytworem myśli – lęk, czas i osiąganie, wiecznotrwałe stawanie się.
"Ale kim jest ten, kto myśli – kto ma te wszystkie myśli?"
Czy w ogóle istnieje ten, kto myśli, czy też istnieje tylko myśl, która stwarza myślącego? A ustanowiwszy go, wymyśla następnie to, co trwałe, duszę, Atmana.
"Czy chce pan powiedzieć, że przestaję istnieć, gdy nie myślę?"
Czy kiedykolwiek przydarzyło się panu w spontaniczny sposób znaleźć się w stanie, w którym nie ma ani śladu myśli? Czy w tym stanie ma się świadomość siebie jako kogoś, kto myśli, obserwuje, doświadcza? Myśl jest reakcją pamięci, a wiązka wspomnień jest tym, kto myśli. Gdy nie ma myśli, to czy w ogóle istnieje to "ja", na temat którego czynimy tyle zamętu i hałasu? Nie mówimy teraz o człowieku w stanie amnezji, o takim, który śni na jawie lub poddaje myśl kontroli, by ją wyciszyć, ale o umyśle w pełni świadomym, czujnym. Jeśli nie ma żadnej myśli i żadnego słowa, to czy umysł nie znajduje się w zupełnie innym wymiarze?
"Oczywiście, gdy jaźń nie działa, gdy nie domaga się uznania, pojawia się coś zupełnie innego; ale to jedynie, że jaźń nie działa, nie musi oznaczać, iż nie istnieje".
Ależ oczywiście istnieje! "Ja", ego, wiązka wspomnień istnieje. Widzimy, że istnieje tylko wtedy, gdy reaguje na wyzwanie, ale jest, może uśpione lub w stanie zawieszenia i czeka na następną okazję, by zareagować. Chciwego człowieka przez większość czasu pochłania jego chciwość; może on przeżywać chwile, gdy ona nie działa, ale przecież trwa zawsze.
"Czym jest ta żywa istota wyrażająca się w chciwości?"
To nadal jest chciwość. Jedno jest nieodłączne od drugiego.
"Doskonale rozumiem, co określa pan mianem ego, 'ja' – jego wspomnienia, jego chciwość, jego pewność siebie, jego wszelkiego rodzaju żądania – ale czy poza tym ego nie istnieje nic więcej? Czy chce pan powiedzieć, że gdy nie ma ego, jest niepamięć?"
Kiedy ustaje krakanie wron, coś istnieje: tym czymś jest paplanina umysłu – problemy, zmartwienia, konflikty, a nawet dociekanie, czy coś pozostaje po śmierci. Na to pytanie można udzielić odpowiedzi jedynie wtedy, gdy umysł nie jest już chciwy lub zazdrosny. Interesuje nas nie to, co pozostaje po zaniku ego, ale raczej unicestwienie wszystkich jego atrybutów. Oto prawdziwy problem – nie czym jest rzeczywistość lub czy istnieje coś trwałego, wiecznego – ale czy umysł tak uwarunkowany przez kulturę, w której żyje i za którą jest odpowiedzialny – czy taki umysł może się wyzwolić i odkrywać.
"Jak zatem mam zacząć się wyzwalać?"
Nie może pan się wyzwolić. Jest pan zarodkiem tej niedoli i gdy pyta pan „jak”, jest to pytanie o metodę, która unicestwi „ja”, ale w procesie unicestwiania „ja” stwarza pan kolejne „ja”. „Czym więc, jeśli mogę jeszcze spytać, jest nieśmiertelność? Śmiertelność jest śmiercią, śmiertelność jest sposobem życia pełnym smutku i bólu. Człowiek nieprzerwanie szukał nieśmiertelności, stanu wolnego od śmierci”.
Znów wrócił pan do pytania o to coś bezczasowego, co wykracza poza myśl. To, co jest poza dziedziną myśli, jest nieskalane, a myśl, cokolwiek zrobi, nie zdoła się z tym zetknąć, albowiem jest zawsze stara. To właśnie nieskalaność, podobnie jak miłość, jest nieśmiertelna, aby jednak mogła ona zaistnieć, umysł musi uwolnić się od tysięcy wczorajszych dni i związanych z nimi wspomnień. Wolność to stan, w którym nie ma nienawiści, gwałtu, okrucieństwa. Jakże, nie wyzbywszy się tego wszystkiego, możemy pytać, czym jest nieśmiertelność, czym jest miłość, czym jest prawda?
Umysł uwalniający się od tego, co znane, jest medytacją. Modlitwa wiedzie od znanego do znanego; może przynieść pewne rezultaty, ale to wciąż mieści się w obrębie tego, co znane – czyli konfliktu, niedoli i zamętu. Medytacja całkowicie przeczy wszystkiemu, co umysł nagromadził. To, co znane, jest obserwującym, ten zaś postrzega tylko przez pryzmat tego, co znane. Wyobrażenie dotyczy przeszłości, a medytacja przeszłość unicestwia.
Z tego dużego pokoju roztaczał się widok na ogród otoczony cyprysami, a dalej na klasztor z czerwonym dachem. Wczesnym rankiem, nim słońce wzeszło, zapalało się tam światło i pojawiali się przechadzający się mnisi. W ten mroźny poranek wiatr nadciągał z północy, a wielki eukaliptus – górujący nad wszystkimi drzewami i domami – chwiał się bezwolnie w jego podmuchach. Lubił wiatry znad morza, ponieważ nie były zbyt silne, a rozkosz sprawiał mu łagodny ruch własnego piękna. Rósł tam wczesnym rankiem, rósł tam oblany wieczornym światłem o zachodzie słońca; stanowił jakiś wyraz niezawodności przyrody. Z pewnością bardzo stary, ochraniał wszystkie drzewa, krzewy, małe roślinki. Ale ludzie na niego nie patrzyli. Gdyby zaszła potrzeba, wykorzystaliby go do budowy domu i nie odczuliby straty; w tym kraju bowiem drzew nie darzy się szacunkiem, a przyroda odgrywa niewielką rolę, chyba że służy za ozdobę. W ogrodach otaczających wspaniałe wille rosną drzewa, podkreślające zgrabne sylwetki budynków. Jednak ten eukaliptus żadnego domu nie zdobił, stał sam, cudownie spokojny i pełen cichego ruchu; jego cień padał na budynek klasztoru z należącym do niego ogrodem i na ten otoczony zielenią pokój. Rósł tam, rok za rokiem, pełen własnego dostojeństwa.
W pokoju siedziało kilka osób. Przyszli kontynuować rozmowę zaczętą przed paroma dniami. W większości młodzi, niektórzy z drugimi włosami, inni brodaci, w obcisłych spodniach, dziewczyny w minispódniczkach, o umalowanych ustach i upiętych włosach.
Początkowo mówiliśmy o sprawach błahych; nie byli dość pewni siebie albo nie wiedzieli, dokąd ich ta rozmowa zaprowadzi. "Oczywiście nie możemy przestrzegać ustalonego porządku – rzekł jeden z nich – a mimo to w nim tkwimy. Na czym polega nasza więź ze starszym pokoleniem i jego działaniami?"
Zwykły bunt nie stanowi chyba rozwiązania? Bunt jest reakcją, odzewem, który zrodzi swe własne uwarunkowania. Każde pokolenie zostaje uwarunkowane przez pokolenia wcześniejsze i pospolity bunt przeciw temu nie wyzwala uwarunkowanego umysłu. Każda forma posłuszeństwa również stanowi opór, który rodzi gwałt. Gwałt w środowisku studentów, zamieszki w miastach, wojna tocząca się z dala od was lub w was samych – to w żaden sposób niczego nie rozjaśni.
"Jak więc mamy działać w ramach społeczeństwa, do którego należymy?"
Jeśli postępujecie niczym reformatorzy, to łatacie społeczeństwo ulegające nieustannej degeneracji, a zatem podtrzymujecie system, który doprowadził do wojen, podziałów i separacji. Faktycznie reformator zagraża fundamentalnej zmianie człowieka. Nie wolno wam wiązać się z żadną wspólnotą, z żadną religią i społeczną moralnością, w przeciwnym razie usidli was ten sam stary schemat, może tylko nieco zmodyfikowany.
Pozostajecie z niczym nie związani tylko wtedy, gdy wyzbywacie się zawiści i złośliwości, gdy przestajecie czcić sukces albo dążenie do władzy. Możecie z niczym psychologicznie się nie wiązać jedynie pod warunkiem, że rozumiecie siebie stanowiących część środowiska, część struktury społecznej, którą sami zbudowaliście – wy, będący licznymi wy żyjącymi w ciągu tysięcy lat, wieloma, wieloma pokoleniami, które wytworzyły chwilę obecną. Rozumiejąc siebie jako istoty ludzkie, odkryjecie swą więź z przodkami.
"Ale w jaki sposób można się wyzwolić z silnych uwarunkowań katolickich? To się tak głęboko w nas zakorzeniło, tak głęboko tkwi w nieświadomości".
Niezależnie od tego, czy jesteście katolikami, muzułmanami, hinduistami czy komunistami, propaganda trwająca od stu, dwustu czy pięciu tysięcy lat stanowi część tej werbalnej struktury wyobrażeń, która tworzy naszą świadomość. Warunkuje nas to, co jemy, presje ekonomiczne, kultura i społeczeństwo, w którym żyjemy. Jesteśmy tą kulturą, jesteśmy tym społeczeństwem. Zwykły bunt przeciw niemu jest buntem przeciw sobie. Jeśli powstajecie przeciw sobie, nie wiedząc, kim jesteście, to wasza walka jest całkowicie daremna. Ale uświadomienie sobie, bez potępiania, kim jesteście – taka świadomość daje początek działaniu, które nie ma nic wspólnego z działalnością reformatora czy rewolucjonisty.
"Ależ, widzi pan, nasza nieświadomość stanowi wspólne rasowe dziedzictwo i, zdaniem psychoanalityków, to trzeba zrozumieć".
Nie pojmuję, dlaczego przywiązujecie taką wagę do nieświadomości. Jest ona równie trywialna i tandetna jak umysł świadomy, a przydawanie jej znaczenia jedynie ją wzmacnia. Jeśli dostrzegacie jej prawdziwą wartość, to więdnie ona niczym jesienny liść. Uważamy, że jedne rzeczy warto zachować, a inne można wyrzucić. Wojna wytwarza pewne marginalne udoskonalenia, ale sama stanowi największe z ludzkich nieszczęść. Intelekt w żaden sposób nie rozwiąże naszych ludzkich problemów. Myśl na wiele, wiele sposobów próbowała przezwyciężyć nasze udręki i niepokoje i wyjść poza nie. Wzniosła kościoły, wymyśliła zbawców, guru; wynalazła narodowości, podzieliła ludzi w obrębie jednego narodu na różne wspólnoty, klasy, wciąż że sobą walczące. Myśl oddzieliła człowieka od człowieka, a doprowadziwszy do anarchii i wielkich udręk, wymyśla następnie strukturę, by ludzi zjednoczyć. Wszystkie myślowe dokonania nieuchronnie wywołują zagrożenia i niepokoje. Nazwanie siebie Włochem, Hindusem czy Amerykaninem stanowi oczywiście objaw choroby umysłowej, a jest to dzieło myśli.
"Miłość udziela na to wszystko odpowiedzi, prawda?"
Znów błądzicie! Czy jesteście wolni od zawiści, od ambicji, czy jedynie używacie słowa "miłość", któremu myśl nadała pewien sens? Jeśli ona mu sens nadała, to nie jest to miłość. Słowo miłość nie jest miłością – cokolwiek przez nie rozumiecie. Myśl jest przeszłością, wspomnieniem, doświadczeniem, wiedzą, z której pochodzi reakcja na każde wyzwanie. Taka reakcja jest więc zawsze nieadekwatna i tak powstaje konflikt. Bo myśl jest wciąż stara; nigdy nie bywa nowa. Współczesna sztuka stanowi myślową, intelektualną reakcję, a choć udaje, że jest nowa, to naprawdę jest tak stara, choć nie równie piękna, jak te wzgórza. To właśnie całą tę wzniesioną przez myśl konstrukcję – jako miłość, Bóg, kultura, ideologia biura politycznego – musimy całkowicie zanegować, aby nastało to, co nowe. Tego, co nowe, nie da się dopasować do starego schematu. Faktycznie boicie się bez reszty ten schemat odrzucić.
"Tak, proszę pana, boimy się. Jeśli go odrzucimy, to co pozostanie? Czym go zastąpimy?"
To pytanie jest wytworem myśli, która dostrzega zagrożenie, a zatem obawia się i pragnie zapewnień, że znajdzie coś, czym zastąpiłaby to, co stare. Tak więc znów wpadacie w myślowe sidła. Ale gdybyście faktycznie – a nie werbalnie lub intelektualnie – odrzucili całą tę myślową budowlę, być może znaleźlibyście to, co nowe – nowy sposób życia, widzenia, działania. Negacja jest najbardziej pozytywnym z działań. Negowanie fałszu, nie wiedząc, co jest prawdą, negacja pozornej prawdy w fałszu i negacja fałszu jako fałszu jest natychmiastowym aktem umysłu wolnego od myśli. Widzenie tego kwiatu przez pryzmat wyobrażenia, jakie myśl o nim stworzyła, nie ma nic wspólnego z widzeniem go w sposób bezpośredni. Więź między obserwującym a kwiatem jest wyobrażeniem, które obserwujący ma o tym, co obserwuje, a to bardzo jedno od drugiego oddala.
Gdy nie ma wyobrażeń, interwał czasowy znika.