strona główna

Wojciech Sady

O SZKLANEJ MUCHOŁAPCE, W KTÓREJ UWIĘZIŁ NAS SOKRATES

Przegląd Filozoficzny - Nowa Seria nr 3 (27), 1998, s. 201-204

Przez całe życie Wittgenstein usiłował wytyczyć granice poprawnego użycia języka, a miało to służyć wykazaniu, że to, co mówią i piszą filozofowie nie jest ani fałszywe, ani nieuzasadnione, jest natomiast pozbawione sensu. W Traktacie logiczno-filozoficznym chodziło ponadto o coś znacznie ważniejszego: o wskazanie tego, co niewyrażalne, mistyczne ("Jest zaiste coś niewyrażalnego. To się uwidacznia, jest tym, co mistyczne" [§6.522]), a choć tego, co niewyrażalne, nie da się wyrazić, to filozofia Traktatu "przedstawiając jasno to, co wyrażalne, wskaże na to, co niewyrażalne" [§4.115]. Ostateczne cele Dociekań filozoficznych zdają się być wyłącznie negatywne: pokazuje się tam, na przykładach, metodę pozwalającą wciąż na nowo leczyć siebie i innych ze skłonności do filozofowania. Tak czy inaczej Wittgenstein musiał wyjaśnić/opisać, na czym polega to, iż zdanie ma sens, a w obu okresach swojej twórczości dokonał tego na dwa różne sposoby.

Znak zdaniowy, czyli postrzegany zmysłowo ciąg dźwięków lub znaków na papierze, sam przez się nośnikiem sensu być nie może - to przekonanie żywił zarówno wczesny, jak i późny Wittgenstein. Aby jednowymiarowy i stosunkowo prosty ciąg znaków odnosił się jakoś do wielowymiarowej i niesłychanie zróżnicowanej rzeczywistości, coś musi być do niego dodane.

W Traktacie tym, co nadaje sens znakowi zdaniowemu, jest myśl: znak zdaniowy jest skrótowym - w oparciu o niezliczone umowy - zmysłowo postrzegalnym wyrazem myśli, która jest obrazem (możliwych) faktów, a to dzięki temu, że budowa logiczna (mojej) myśli jest wspólna z budową logiczną (mojego) świata. Analiza logiczna znaków zdaniowych dotyczących (możliwych) faktów dopowiadając to wszystko, co znaki połykają, ujawnia logiczną budowę myśli i obrazowanej przez nią rzeczywistości. Próby dokonania logicznej analizy zdań o wartościach absolutnych czy o "istocie" bytu kończą się niepowodzeniami, co wykazuje, iż wielcy metafizycy usiłowali wyrazić coś niewyrażalnego - co rozwiewało się, gdy próbowali je wyrazić. Dlatego "o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć" [§ 7].

Z tej perspektywy Sokrates jawi się jako ktoś, kto odczuwał to, co mistyczne, a co w niewyrażalny sposób rozwiązuje problem sensu życia. Określał to słowem arete - i stwierdzał, że nie jest w stanie podać definicji tego czegoś. Stosowana przezeń w rozmowach z mieszkańcami Aten metoda zbijania wykazywała iluzoryczność kolejnych definicji podawanych przez innych - i jeśli zinterpretujemy Sokratejskie dyskusje jako próby dokonania logicznej analizy zdań o wartościach, to w tej części swojej działalności filozoficznej (filozofia nie jest teorią, lecz pewną działalnością, podkreślał zarówno wczesny, jak i późny Wittgenstein) realizował program nakreślony w tezie 6.53 Traktatu: wykazywał, że jego rozmówcy używają w swoich zdaniach znaków, którym nie są w stanie nadać znaczeń. Popełnił jednak błąd, gdyż na tym nie poprzestał i - stosując metodę położniczą - pytał dalej w nadziei, że dopomoże innym definicję arete urodzić. Nie powiodło mu się, bo powieść się nie mogło: tego, co niewyrażalne, nie da się wyrazić. Nie da się też o to sensownie pytać. Sokrates powinien był wykazać ludziom, że ilekroć próbują powiedzieć coś o wartościach, wypowiadają niedorzeczności. Potem powinien był milczeć.

Zgodnie z filozofią języka wyłożoną w Dociekaniach filozoficznych tym, co nadaje sens zdaniu (niknie teraz rozróżnienie zdań i znaków zdaniowych) jest użycie go w szczególnym kontekście. Na kontekst ów składają się z jednej strony język, do którego zdanie należy, a z drugiej złożone okoliczności życiowe, w ramach których zdanie służy jako narządzie. W zwykłych okolicznościach ukochane słowa filozofów, np. istnienie, substancja, prawda, wiedza, uzasadnienie, dobro, słuszność itp. mają jasne - i całkiem zwyczajne - zastosowania, a na pytania, w których słów tych się używa, w typowych sytuacjach udzielamy wyraźnych odpowiedzi. Kiedy sytuacje stają się nietypowe, nie wiemy często, co należy powiedzieć i wpadamy w zamęt, z którego wydobywamy się dokonując reformy języka. Filozofia też jest wyrazem językowego zamętu, ale zupełnie innego rodzaju. Rodzi się ona (o czym wspominali zarówno Platon, jak i Arystoteles), gdy ludzie dysponują wolnym czasem i (dopowiada Wittgenstein) zaczynają używać słów i zdań nie jako narzędzi uwikłanych w pewne szczególne sposoby życia, ale gadają po próżnicy. Język filozofów próżnuje, pisze Wittgenstein, obraca się niejako na jałowym biegu. Z tej perspektywy rodzą się pytania, co dane słowo znaczy, a odpowiedzi na żadne z nich nie uzyskujemy, gdyż pozbawione praktycznych zastosowań słowa niczego już nie znaczą (znaczeniem słowa czy zdania jest użytek, jaki z niego czynimy). Gdy mówimy np. - w stosownych okolicznościach - "upłynęło od tych wydarzeń wiele czasu" lub "istnieje rozwiązanie tego równania" (a nawet, jak zauważa Wittgenstein w ostatnim paragrafie właściwego tekstu Dociekań, gdy mówimy o maśle, że rośnie w cenie), nie powstają żadne problemy z rozumieniem tych słów. Problemy filozoficzne rodzą się wtedy, gdy język świętuje, gdy zastanawiamy się nad znaczeniami pojmowanymi z próżniaczej perspektywy jako byty, a nie nad użytkiem jaki ze słów czynimy - i pytamy, czym jest czas jako taki albo czym jest lub na czym polega istnienie w ogóle. Dochodzi do tego inne pomieszanie: to samo słowo należy często do różnych gier językowych - termin "gra językowa" ma w Dociekaniach podkreślać, że "mówienie jest częścią pewnej działalności, pewnego sposobu życia" [§ 23] - co w typowych okolicznościach nie rodzi trudności, jako że kontekst rozstrzyga, o jaką grę - o jaki sposób użycia - chodzi. Filozofowie, goniąc za chimerami zrodzonymi przez brak zaangażowania (przynajmniej wtedy, gdy filozofują) w życie praktyczne, nieświadomie mieszają różne sposoby użycia słów, co prowadzi m.in. do poszukiwania rzeczy dla rzeczowników - bo skoro istnieje rzecz zwana "stołem", to musi istnieć coś, co nazywamy "czasem", "relacją" czy "dobrem". (Jasne teraz się staje, dlaczego Wittgenstein swoich najbliższych uczniów skłaniał nie tylko do porzucenia filozofii, ale bardziej jeszcze do podjęcia uczciwej, najlepiej fizycznej pracy). Filozof przypomina muchę uwięzioną w szklanej muchołapce, wciąż na nowo lecącą ku iluzorycznym celom powstałym z niezliczonych odbić całkiem zwyczajnych rzeczy i nieubłaganie nabijającą sobie guzy o niedostrzeganie ściany. Celem Dociekań filozoficznych nie jest wytyczenie właściwych dróg do chimerycznych celów, ale wskazanie "musze wyjścia ze szklanej muchołapki" [§309].

Z perspektywy Dociekań filozoficzna działalność Sokratesa jawi się jak następuje. Trzeba najpierw zwrócić uwagę na fakt, iż Sokrates próżnował (nie był bogaty, ale wybrał niedostatek, aby poświecić prawie cały czas filozofowaniu). W zastanej przezeń rodzimej grece funkcjonowało w owym czasie słowo arete, które, jeśli w ogóle da się przełożyć na współczesną polszczyznę, to jako "bycie dobrym w czymś" lub "należyte swej pracy wykonywanie". Dlatego też zazwyczaj, jak podkreśla W. K. C. Guthrie, "po słowie tym pojawiało się dopełnienie zależne lub przydawka określająca", a jeśli mówiono o arete, to trzeba było dodać "w czym i czyja" [Filozofowie greccy od Talesa do Arystotelesa, Znak 1996 s. 10]. Tego już Sokrates nie dodawał. Pytał o arete jako taką, o arete człowieka w ogóle. Po czym następowało typowe dla filozofów pomieszanie gier językowych i w to pomieszanie przebiegle wciągał swoich rozmówców. Najpierw skłaniał ich do opisania sposobu użycia danego słowa w pewnej grze językowej, później zmuszał do przyznania, iż w innych okolicznościach używa się go też inaczej, a oba sposoby użycia nie są bynajmniej zgodne. (A dlaczego miałyby być zgodne? Przecież w naturalnych sytuacjach życiowych tych sposobów nie mieszamy, używanie słów w trakcie zwykłych czynności zabezpiecza nas przed popadnięciem w zamęt. Jedynie próżnujący filozof nie jest w stanie w tym wszystkim się połapać). Następnie przywoływał jeszcze inne sposoby użycia - i wraz ze swoim rozmówcą gubił się w straszliwym labiryncie. Taką właśnie naturę ma "(...) trudność, w którą uwikłał się Sokrates, kiedy próbował podać definicję słowa. Wciąż od nowa wyłaniały się użycia słowa, które okazywały się niezgodne z pojęciem, do którego prowadziły nas inne użycia. Mówi się: To przecież tak nie jest - a przecież to jest tak! - i można jedynie wciąż powtarzać sobie te przeciwieństwa" [L. Wittgenstein, Uwagi różne, uwaga z 1937 r.]. Dociekania Sokratesa nie miały charakteru dociekań rzeczowych, które zawsze prowadzi się w obrębie pewnej gry językowej. Nie była to też analiza gramatyczna naszych wypowiedzi zmierzająca do usunięcia zamętu językowego. Był to wytwór zaplątania się w regułach naszego języka. I dlatego "kiedy czyta się sokratyczne dialogi, ma się następujące uczucie: co za straszna strata czasu! Po co te wszystkie argumenty, które niczego nie dowodzą i niczego nie rozjaśniają?" [uwaga z 1931 r.]. Gdyby Wittgenstein mógł cofnąć się w czasie i spotkać na ulicach Aten Sokratesa, powiedziałby mu może: "Przestań gadać po próżnicy i wciągać w to innych. Twoje pytania o znaczenia słów to pogoń za chimerami zrodzonymi przez złudzenia językowe. Weź się do uczciwej pracy, wtedy będziesz wiedział, o czym mówisz i po co".

strona główna