strona główna

Wojciech Sady

POJĘCIE PRAWDY W NAUKACH PRZYRODNICZYCH

Znak nr 9 (496), 1996, s. 20-33

Przypowieść

Załóżmy, że wszystko stanie się tak, jak to zapisano w Apokalipsie według św. Jana. Najpierw Stara Ziemia zostanie zniszczona w serii kataklizmów, a potem wszyscy zmartwychwstaniemy, aby stanąć na Sąd Ostateczny. Ci, którzy otrzymają wyrok pozytywny, zamieszkają, jako zbawieni na wieki, na Nowej Ziemi. Wyobraźmy sobie teraz, że nieopodal murów Nowego Jeruzalem spotykają się Arystoteles, Buridan, Galileusz i Newton. Spacerują razem po okolicy, tocząc rozmowy o doniosłych sprawach, kiedy z rajskiej jabłoni urywa się dorodne jabłko i spada na trawę. Uczeni zatrzymują się i oto okazuje się, że każdy z nich chce coś ważnego powiedzieć. Przez szacunek dla historii jako pierwszemu oddają głos Arystotelesowi.

"Byliśmy przed chwilą, czcigodni mężowie, świadkami niesłychanie pouczającego zjawiska, które zbadałem i opisałem jeszcze za swych młodych lat. Oto jabłko zbudowane jest głównie z elementów wody i ziemi, te zaś mają swe naturalne miejsce w środku świata, i właśnie dlatego spada ono w kierunku owego punktu, będącego zarazem środkiem kulistej Ziemi, ruchem naturalnym. Czas spadania z danej wysokości, jak ustaliłem, jest tym krótszy, im więcej materii pierwszej zawiera dane ciało, a tym dłuższy, im większy opór stawia ośrodek. Niepokoił mnie tylko fakt, że prędkość ciał spadających rośnie. Przyjąłem, że wiąże się to ze zbliżaniem się do ich miejsca naturalnego; sam nie byłem z tej hipotezy zadowolony, ale później, pochłonięty badaniami biologicznymi, nie miałem już czasu tym zagadnieniem się zająć. Może wy będziecie w stanie moje wyjaśnienie uzupełnić."

Na chwilę zapadła kłopotliwa cisza, którą przerwał Jean Buridan:

"Choć przyszło mi żyć tysiąc sześćset lat po tobie, czcigodny Arystotelesie, nadal borykałem się z twoimi problemami. Wcześniej podjęli je w podobny jak ja sposób Jan Filiponos i Ibn Badżdża, zwany Avempace. Wszyscy trzej doszliśmy do wniosku, że twoja fizyka - w związku z ruchami wymuszonymi - wymaga istotnego uzupełnienia. Chodziło nam zwłaszcza o to, że pociski kontynuują swój ruch jeszcze po utracie kontaktu z jego pierwotnym sprawcą, na przykład wtedy, gdy rzucony kamień odrywa się od ręki. Zgadzaliśmy się z tobą, że wszystko, co się porusza, jest przez coś poruszane, od wewnątrz przez swą naturę lub od zewnątrz przez coś odeń odrębnego, co się z nim styka. Ponieważ lecący pocisk styka się jedynie z powietrzem, ty, zakładając, że jest on poruszany z zewnątrz, wnioskowałeś, że to ono podtrzymuje ruch. Myśmy jednak przeprowadzili szereg doświadczeń, które przekonały nas, że powietrze pocisków nie porusza; pozostało zatem przyjąć, iż poruszane są one od wewnątrz. W ten sposób stwierdziliśmy, że ciało wprawione w ruch nabywa siły wewnętrznej - nadałem jej miano impetus - która porusza go dalej, dopóki nie wyczerpią jej opory środowiska. Jeśli teraz chodzi o ruch spadającego jabłka, to wynika stąd, iż jest on naturalny tylko w pierwszej chwili, albowiem potem zyskuje ono impetus, który porusza je wraz z naturalną ciężkością, wskutek czego szybkość wzrasta, a wraz z nią wzrasta znów impetus. W rezultacie ruch ciała spadającego w kierunku jego miejsca naturalnego, czyli środka świata, staje się jednostajnie przyspieszony."

Z kolei zabrał głos Galileo Galilei:

"Urodziłem się w dwieście lat po śmierci twego starego ciała, czcigodny Buridanie, a zaczynałem swoje rozmyślania nad ruchami ciał od pewnej wersji teorii impetus. Po kilkunastu latach analizy wyników doświadczeń doszedłem jednak do przekonania, że impetus jest dla analizy zjawisk mechanicznych zbędny. Lepiej jest przyjąć, że ciało pchnięte w kierunku poziomym będzie trwać w ruchu po wielkim okręgu opasującym Ziemię, którego środek znajduje się w jej środku, o ile tylko nie zatrzymają go siły przeciwne. Ty, Stagiryto - tu Galileusz zwrócił się do Arystotelesa - byłeś przekonany, że nie istnieje pusta przestrzeń, ja zaś przyjąłem, że jest ona możliwa, a wyniki przez wiele lat prowadzonych eksperymentów przekonały mnie, że w próżni - gdyby udało się całkowicie usunąć skądś powietrze - wszystkie ciała spadałyby jednakowo, niezależnie od tego, jak wiele materii pierwszej w sobie zawierają, a więc od ich ciężaru. Nie zgadzam się więc ze sformułowanym przez ciebie prawem spadania, choć przyznaję, wbrew poglądowi dostojnego Buridana, że ruch ciał spadających jest ruchem naturalnym. Ale odrzucam inne twierdzenie, które głosiliście wspólnie, że mianowicie miejscem naturalnym jabłka czy kamienia jest środek świata. Znakomity uczony Mikołaj Kopernik ogłosił w 1543 roku, iż w środku kulistego świata znajduje się nie Ziemia, lecz Słońce. Ja w kwestii środka świata wolałem się nie wypowiadać, ale własne obserwacje nieba przez teleskop przekonały mnie, że w każdym razie Ziemia porusza się wokół Słońca, a zatem jej środek nie ma z ewentualnym centrum świata nic wspólnego. Pozostało mi przyjąć, iż miejscem naturalnym ciał znajdujących się blisko powierzchni Ziemi jest jej środek. Gdyby nie opór powietrza, zmierzałyby one do niego ruchami jednostajnie przyspieszonymi, wszystkie jednakowo. Dlaczego tak jest, nie wiem, nie potrafię podać wyjaśnień. Podobnie nie wiem, dlaczego Księżyc jednostajnym ruchem obiega Ziemię, ale przez teleskop odkryłem, że podobnie wokół Jowisza krążą jego księżyce. Tak czy inaczej, musiałem zaakceptować odkryte przez siebie fakty i matematyczne zależności, jakie da się w ich przebiegu zauważyć. Jeśli któryś z was, czcigodni mężowie, potrafi do moich opisów dodać jakieś wyjaśnienia, będę mu niezwykle zobowiązany."

Wszyscy spojrzeli w stronę Izaaka Newtona, który dotąd słuchał stów swoich poprzedników z szacunkiem, ale i z narastającą niecierpliwością.

"Osiągnąłem tak wiele, gdyż stałem na barkach olbrzymów, czyli was, dostojni panowie, a zwłaszcza pana, drogi Galileuszu, i nieobecnego wśród nas Johannesa Keplera. W przeciwieństwie do was nie odróżniałem ruchów naturalnych i wymuszonych, ale gdybyśmy mieli upierać się przy tej terminologii, to powiedziałbym, że naturalnym stanem ciała jest ruch jednostajny, lecz nie po okręgu, jak twierdził czcigodny Galileusz, a po linii prostej (szczególnym przypadkiem tego ruchu jest spoczynek). Wszystkie ruchy przyspieszone przebiegają pod działaniem sił, przy czym wielkość przyspieszenia jest wprost proporcjonalna do działającej siły, a odwrotnie proporcjonalna do ilości materii, z jakiej ciało jest zbudowane, czyli do jego masy. Jabłko spadło, mówiąc waszym językiem, ruchem wymuszonym, albowiem Ziemia działa na nie siłą grawitacji. Wartość tej siły prawie się nie zmienia, a zatem gdyby nie opór powietrza, to ruch byłby prawie jednostajnie przyspieszony. Tak z grubsza rzecz biorąc brzmiało podane przeze mnie wyjaśnienie swobodnego spadku ciał. Wprawdzie nie udało mi się wyjaśnić z kolei samego działania sił grawitacji, ale wolałem unikać włączania do swoich prac hipotez i w końcu zadowoliłem się stwierdzeniem faktu, że grawitacja istnieje, działa wedle odkrytych przeze mnie praw, a na tej podstawie daje się wyjaśnić wszystkie znane ruchy ciał niebieskich, pocisków, wahadeł, wód morskich i niezliczoną ilość innych faktów. Ogłosiłem swoją teorię drukiem w 1687 roku i umarłem przekonany, że niczego zarzucić jej nie można. Niestety, jeden anioł doniósł mi niedawno, iż w dwa stulecia później niejaki Albert Einstein zaproponował teorię w istotny sposób różniącą się od mojej, a lepiej odpowiadającą poznanym wówczas faktom. Twierdził podobno, że nie jest prawdziwy piąty aksjomat Euklidesa i wiele równie niezwykłych rzeczy, których jednak ów anioł nie potrafił powtórzyć. Szukałem wczoraj tego Einsteina, ale powiedziano mi, iż jest zajęty rozmową z panią Kim II Li, która w dwudziestym pierwszym stuleciu po Chrystusie sformułowała teorię, uznaną z kolei przez ówczesnych fizyków za lepszą od jego tak zwanej teorii względności, a znów postulującą inną wizję świata jako całości. Może poszukajmy ich wspólnie i dowiedzmy się czegoś o wynikach ich dociekań."

Jaki z tej przypowieści morał płynie?

Powiada się często, że teorie naukowe - w odróżnieniu od systemów filozoficznych czy teologicznych, będących wytworem nieodpowiedzialnych spekulacji - dostarczają nam obrazu świata, który, przynajmniej w dobrym przybliżeniu, jest prawdziwy. A prawdziwy dlatego, że zgodny z faktami, pojmowanymi jako rezultaty obserwacji i eksperymentów. (Jedna z wersji klasycznej "definicji" prawdy brzmi, że zdanie jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy jest zgodne z rzeczywistością.)

Problem jednak w tym, że uczeni mężowie z naszej przypowieści co do faktów się zgadzali: każdy z nich przyznawał przecież, że jabłko spada pionowo w dół z rosnącą prędkością. Nie zgadzali się jeśli chodzi o to, co do faktów każdy z nich dodawał. Różne mianowicie były proponowane przez nich koncepcje teoretyczne, które miały obserwowane fakty wyjaśnić. Każdy z nich postulował istnienie rozmaitych bytów czy stanów wykraczających poza doświadczalne fakty. Arystoteles mówił m.in. o środku świata czy o naturalnej dążności ciał do osiągnięcia pewnego stanu; Buridan dodawał do tego impetus; Newton opisywał ruch jabłka w kategoriach mas i powodujących przyspieszenie sił. Żadnego z tych bytów nie da się zaobserwować, a to nie dlatego, że brak nam niezbędnych po temu przyrządów, ale niejako z istoty rzeczy. Ani najpotężniejszy teleskop ani żaden detektor nie ukażą nam środka świata. Przez najsilniejszy mikroskop nie zobaczymy siły ani masy. Widzimy barwne plamy przemieszczające się wzajemnie, czujemy zapachy i tak dalej, ale do naszych danych zmysłowych nie należą postulowane przez teorie byty czy stany, które filozofowie nauki określają mianem "teoretycznych".

Klasyczna "definicja" prawdy w sformułowaniu Arystotelesa brzmi: powiedzieć o tym, co istnieje, że istnieje, a o tym, co nie istnieje, że nie istnieje, jest prawdą. Każdy z naszych uczonych postulował jednak istnienie bytów innego rodzaju, a ontologie Arystotelesa (ewentualnie w wersji wzbogaconej przez Buridana) i Newtona wzajemnie się wykluczały. Można oczywiście na to odpowiedzieć, że fizyka Stagiryty nie miała charakteru naukowego, a posiadała go dopiero mechanika klasyczna - i przed rewolucją relatywistyczną w fizyce byłby to argument przekonujący. Jednakże w wyniku prac XIX-wiecznych geometrów z Riemannem na czele z jednej strony, a Jamesa Ciarka Maxwella, Alberta Einsteina i innych fizyków z drugiej, doszło do zasadniczej wymiany postulowanej przez fizykę ontologii: działające na odległość newtonowskie siły zastąpiły rozciągnięte w przestrzeni pola, zaś euklidesową przestrzeń oraz jednostajnie i wszędzie jednakowo płynący czas zastąpiła nieeuklidesowa czasoprzestrzeń, której zakrzywienie stało się swoistym odpowiednikiem klasycznej masy. Równie głębokich przemian w ontologii dokonali twórcy mechaniki kwantowej. Nie sposób przewidzieć, ile takich - zmieniających postulowaną przez fizykę ontologie - rewolucji naukowych dokonanych zostanie w przyszłości.

Sami fizycy powiadają, że rewolucje naukowe nie są takie straszne - a nawet że są dla nauki błogosławieństwem - nowe teorie nie przekreślają bowiem dorobku poprzedniczek, a jedynie przedstawiają je jako swe szczególne przypadki. Pomiędzy kolejnymi teoriami zachodzi relacja korespondencji: równania teorii wcześniejszych wynikają z równań teorii nowych po przyjęciu pewnych założeń idealizacyjnych (np. dla ciśnień dążących do zera prawa korpuskularno-kinetycznej teorii gazów przechodzą w równania termodynamiki klasycznej, a dla dążących do zera prędkości niektóre prawa szczególnej teorii względności przekształcają się w równania mechaniki Newtona). A ponieważ nowe teorie jednocześnie wyjaśniają nowe fakty, z którymi ich poprzedniczki uporać się nie mogły, to fizycy często powiadają, że jeśli nawet żadna z naukowych teorii nie jest całkowicie prawdziwa, to w każdym razie nauka krok za krokiem zbliża się do prawdy.

Ludzie głoszący taki pogląd ignorują, a w najlepszym razie bagatelizują wskazane w naszej przypowieści zmiany postulowanej przez kolejne teorie ontologii, ogólnego obrazu świata jako całości. Tymczasem ten właśnie aspekt rewolucji naukowych podkreślają filozofowie nauki tacy jak Ludwik Fleck czy Thomas S. Kuhn, twierdząc na tej podstawie, że klasyczne pojęcie prawdy jest, kiedy mówimy o rozwoju nauki, zbędne, a nawet zwodnicze. Na jakiej podstawie mamy powiedzieć, że obraz rozciągniętych w przestrzeni pól Maxwella i Einsteina jest prawdziwszy od obrazu Newtonowskich sił działających na odległość? Wniosek jest taki, że następują w dziejach nauki rewolucyjne zmiany ogólnych koncepcji, ale nie ma sensu mówić o poznawczym postępie.

Ernst Mach jeszcze pod koniec XIX wieku twierdził, że wszystkie byty teoretyczne są użytecznymi fikcjami mającymi nam pomóc w uporządkowaniu i opanowaniu strumieni wrażeń zmysłowych. W latach trzydziestych niektórzy pozytywiści logiczni, a przede wszystkim Moritz Schlick, zaczęli na tej podstawie głosić, iż autentycznymi zdaniami w systemie wiedzy naukowej są jedynie tzw. zdania obserwacyjne, w których bez żadnych teoretycznych dodatków opisujemy nasze dane zmysłowe. Zdanie obserwacyjne jest prawdziwe wtedy, gdy między elementami danych zmysłowych zachodzą takie relacje, jak między oznaczającymi je składnikami tego zdania. Teorie naukowe są zbiorami reguł budowania zdań obserwacyjnych, a jako reguły mogą być użyteczne, płodne, proste, ale nie przysługuje im wartość logiczna (prawda lub fałsz). Można przy tym ujęciu mówić o postępie wiedzy. Ujawniać się on będzie w tym, że zdania obserwacyjne, formułowane zgodnie z kolejnymi teoriami, będą coraz dokładniej odpowiadać naszym danym zmysłowym, a przede wszystkim dotyczyć będą coraz większej liczby danych (powiemy wtedy, że nasze teorie są coraz ściślejsze i coraz ogólniejsze). Tak w trakcie polemiki z Edouardem Le Roy, w pierwszych latach naszego stulecia, starał się ująć postęp wiedzy słynny matematyk i fizyk Henri Poincaré: kolejne teorie naukowe coraz dokładniej opisują coraz większą liczbę stosunków między "faktami surowymi", czyli faktami opisanymi w języku neutralnym, wobec tych teorii.

Taki pogląd okazał się jednak nie do utrzymania. Wróćmy na chwilę do naszej przypowieści. Otóż niedaleko od jabłoni stał zmartwychwstały Yincent van Gogh, z uwagą przyglądając się tej samej scenie co nasi uczeni, ale w ogóle nie zainteresował go upadek jabłka. Fascynował go delikatny ruch liści, samotny obłok na horyzoncie. Gdy poproszono go o opisanie naszego jabłka, mówił o soczystości barwy, o delikatnych odblaskach światła na jego powierzchni, ale ani słowem nie wspomniał o tym, że spadało ono pionowo ruchem przyspieszonym. Rzecz w tym, iż patrząc na dowolną scenę można zwrócić uwagę na niezliczoną ilość rzeczy, ich cech, aspektów, stosunków itd. Wprowadzony do laboratorium laik nie będzie umiał sam dostrzec tego, co dzieje się tam ważnego z punktu widzenia naukowców. To teorie zwracają naszą uwagę na te zdarzenia w świecie, które są z ich punktu widzenia szczególnie pouczające czy doniosłe. Teorie też pouczają nas, w jaki sposób mamy obserwowane fakty opisać, tak aby opis w ogóle był w nauce użyteczny, co z czym porównać, które z niezliczonej ilości cech tego, co widzimy, uwzględnić, a które pominąć. Niech czytelniczki(cy) tego tekstu spróbują opisać to, co w tej chwili przed sobą widzą, wszystko i dokładnie, a łatwo przekonają się, że taki opis byłby niesłychanie długi, może nigdy by się nie skończył, zaś zawsze można by się potem spotkać z zarzutem, iż pominęliśmy akurat to, co nasz rozmówca chciałby wiedzieć. Tymczasem naukowcy muszą zwykle opisywać wyniki doświadczeń w kilku czy kilkunastu zdaniach. Mało tego, aby opisy były w praktyce naukowej użyteczne, muszą być dokonane właśnie w języku teorii. ("Nie interesuje mnie to, że wskazówka na skali stojącego przed tobą przyrządu miała kolor brązowy, ani to, że w szybce ponad nią można było dojrzeć odbicie okna, ja chcę wiedzieć, jakie natężenie prądu ten przyrząd wskazywał i jak zmieniało się ono w zależności od zmian temperatury elektrolitu", mógłby powiedzieć fizyk do swego kolegi-laika, którego prosił o pomoc, gdy na chwilę musiał wyjść z laboratorium.) A zatem nie tyle doznajemy wrażeń, co dokonujemy obserwacji i eksperymentów, a czynimy to kierowani naszymi teoriami. Pozbawieni jakiejkolwiek teorii, bylibyśmy kompletnie zagubieni w świecie, nie wiedzielibyśmy, co, dlaczego i w jaki sposób czynić. Nie stalibyśmy w obliczu "obiektywnej" (bo nie zniekształcanej przez przyjęte z góry wyobrażenia) rzeczywistości, z którą nasze jednostkowe opisy byłyby zgodne lub nie, stalibyśmy wobec nieogarnialnego chaosu, którego w ogóle nie bylibyśmy w stanie opisać, a pojęcie prawdy - jako zgodności opisu z faktami - straciłoby dla nas wszelki sens.

Każda teoria naukowa tworzy ogólny obraz swej dziedziny badań, a naukowcy, patrząc na badane fakty, rzutują na nie swe teoretyczne wyobrażenia. Zanim przystąpią do badań, już "wiedzą", z jakiego rodzaju elementów dany rodzaj zjawisk (należących do zakresu zamierzonych zastosowań teorii) się składa, jakiego rodzaju związki mogą między nimi zajść, jakie są możliwe skutki danego typu procesów, jakie metody badań eksperymentalnych powinny dostarczyć interesujących danych i tak dalej. Piszący te słowa pamięta, jak podczas wykładu z fizyki profesor demonstrujący eksperyment z użyciem lampy kineskopowej podobnej do tej, która wyświetla obrazy telewizyjne, zamiast powiedzieć coś w rodzaju: "zielona plamka na ekranie przesuwa się, gdy do szklanej rury umieszczonej za nim zbliżymy ten szary przedmiot", mówił: "widzimy, jak strumień elektronów odchyla się w polu magnetycznym" - a myśmy to widzieli, bo opanowaliśmy już podstawy tych samych teorii, którymi posługiwał się nasz wykładowca. Nie stosował on bynajmniej zwykłego skrótu myślowego, który dałoby się zastąpić dłuższym opisem tego, co "naprawdę" można było zobaczyć. Bez przyjętej teorii nikomu nawet nie przyszłoby do głowy, aby wykonać użytą do doświadczenia szklaną rurę, zatopić w niej elektrody, usunąć ze środka powietrze, podłączyć do elektrod wysokie napięcie, rozgrzewając jednocześnie katodę spiralą grzejną, a wreszcie zbliżać do układu magnes i jednocześnie obserwować zmiany świecenia na szkle czy na pokrytym fluorescencyjną substancją ekranie. Bez teorii to wszystko nie miałoby żadnego sensu.

Czyż mamy więc przyznać rację twierdzeniu Le Roy, że uczeni nie stwierdzają faktów, ale fakty tworzą? Wtedy klasyczne pojęcie prawdy nie znajdowałoby w odniesieniu do nauki żadnego zastosowania, albowiem nie sposób byłoby mówić o rzeczywistości - choćby tylko jako o uniwersum danych zmysłowych - zewnętrznej wobec teorii, z którą mogłaby ona być zgodna lub nie. Wielu filozofów zniechęconych trudnościami, na jakie natrafia klasyczne pojęcie prawdy, zastępowało go przez inne, lepiej uchwytne, takie jak pojęcie zgodnościowe (zdanie jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy jest zgodne z innymi zdaniami składającymi się na naszą wiedzę) lub pragmatyczne (poglądem prawdziwym nazywamy pogląd użyteczny). Autorowi tego artykułu wydaje się, że tylko pojęcie klasyczne jest filozoficznie interesujące, tylko ono prowadzi do doniosłych problemów. W obu pozostałych znaczeniach termin "prawda" staje się faktycznie zbędny, zastępowalny przez "niesprzeczny", "wynikający" itd. z jednej, a przez "użyteczny" z drugiej strony. W rozumieniu klasycznym prawdziwość jest niedefiniowalna (definicja Tarskiego jest, niezależnie od deklaracji jej autora, w stosunku do różnych filozoficznych pojęć prawdy neutralna), jest - mówiąc słowami G. E. Moore'a - pojęciem prostym, nieanalizowalnym, ale też żadnej definicji nie wymagającym, bo dla każdego dorosłego zdrowego na umyśle zrozumiałym w równym stopniu co każda z możliwych "definicji", a w istocie każde z wyrażeń synonimicznych.

Tego typu rozważania - nad konwencjonalnym charakterem teorii naukowych z jednej strony, a nad teoretycznym uwarunkowaniem naukowych faktów z drugiej - doprowadziły radykalnych socjologów wiedzy (w Polsce m. in. Barbara Tuchańska i Andrzej Zybertowicz) do przekonania, iż o nauce należy mówić nie wspominając o świecie, ewentualnie "światem" nazywając wykreowane przez nas teoretyczne obrazy, a nie to, co istnieje w sposób od naszej wiedzy niezależny. Tworzymy takie, a nie inne obrazy dlatego, że żyjemy w takich, a nie innych warunkach społecznych. Program badawczy socjologii wiedzy ma charakter redukcjonistyczny, ale kierunek redukcji jest dokładnie przeciwstawny tradycyjnemu redukcjonizmowi scjentystycznemu. Scjentyzm sprowadzał wszystko, co istnieje, do poziomu bytu opisywanego przez fizykę: do fizyki redukowano kolejno chemię, biologię, psychologię i socjologię. Socjologowie wiedzy za pierwotny zdają się uznawać byt społeczny, a do socjologii redukują nauki przyrodnicze. Społeczeństwo jest miarą wszystkich rzeczy: istniejących, że istnieją, a nie istniejących, że nie istnieją (można by rzec, parafrazując Protagorasa). Zasadnicza trudność powstaje, gdy zapytamy, jak socjologowie wiedzy mają traktować własne koncepcje: czy jako wytwory uwarunkowań społecznych, jakim oni sami podlegają, czy też zdecydują się na relatywizm w odniesieniu do wszystkiego z wyjątkiem nauk społecznych. Uczciwość intelektualna narzucałaby rozwiązanie pierwsze. Wtedy nie tylko żaden pogląd na "świat" nie jest prawdziwy, ale i jedyna prawda osiągalna dla człowieka - ta o społecznym uwarunkowaniu wszelkich "prawd" - nie może zostać wyrażona w zdaniach (gdyż wypowiedziana przybrałaby postać uwarunkowanego społecznie poglądu). Dlatego uczciwy socjolog wiedzy musi albo zamilknąć, albo przyjąć rolę hinduistycznego guru: nie próbować niczego wyrazić słowami, ale wskazywać innym drogę wiodącą do osiągnięcia Wyzwolenia od uwarunkowanej społecznie ułudy przez ujrzenie - niewyrażalnej - socjologicznej Prawdy.

Czyż mamy w tej sytuacji (niekoniecznie przyłączając się do obozu radykalnych socjologów wiedzy) całkowicie zaniechać stosowania pojęcia prawdy (tej pisanej małą literą)? Co właściwie wynika z uznania, że nasze doświadczenia i logika nie determinują wyboru teorii, a faktyczne wybory oparte są w jakimś stopniu na umowie (może dobrowolnej, może racjonalnie uzasadnionej, a może społecznie uwarunkowanej), która potem warunkuje selekcję i interpretację danych zmysłowych?

Zgadzam się z antyrealistami o tyle, że uważam, iż nie ma sensu pytać na przykład: czy prawdą jest, że Ziemia działa na spadające jabłko siłą? To myśmy wymyślili pojęcie siły jako część systemu teoretycznego, kierującego naszymi myślami, postrzeżeniami, a w rezultacie zachowaniami. Ale - zakładając ów system - możemy, a chcąc uprawiać naukę wręcz musimy zadawać pytania w rodzaju: czy prawdą jest, że siła działająca na to ciało wynosi 15 N? Odpowiedzi na takie pytania nie znajdujemy we własnej głowie, ale udziela nam jej przyroda. Zdanie "ciężar ciała A wynosi 15 N" jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy ciężar ciała A wynosi 15 N. Oczywiście to system mechaniki Newtona mówi nam, co to jest ciężar i co to jest newton (jednostka siły), a zatem określa sens naszego zdania, wskazuje też sposoby mierzenia siły, czyli przypisania temu zdaniu wartości logicznej. Ale wynik pomiaru jest niezależny od naszej woli czy wyobraźni twórczej: na przykład wskazówka dynamometru zatrzyma się w danym miejscu na skali dlatego, że jest tak, jak jest. To myśmy, kierując się mechaniką, skonstruowali dynamometr i odczytujemy jego wskazania jako wartości sił, ale nie od nas zależy, jaką wartość instrument w danej sytuacji wskaże.

Podobne poglądy głosił na przełomie ostatnich stuleci Henri Poincaré. Jego zdaniem część naszych systemów teoretycznych stanowią zasady, twierdzenia nie posiadające wartości logicznej (a akceptowane ze względu na ich prostotę, wygodę czy płodność). Gdy jednak stosujemy zasady do analizy faktów, to zawsze w koniunkcji z pewnymi prawami doświadczalnymi, które wartość logiczną posiadają, a o ich prawdziwości lub fałszywości rozstrzygają, przy założeniu zasad, właśnie owe fakty. Analogicznie ujmował całą sprawę Ludwik Fleck, na którego z uwielbieniem powołują się socjologowie wiedzy, tego właśnie aspektu jego poglądów uparcie nie dostrzegając. W naszej wiedzy można rozróżnić elementy czynne - wytwory naszej zbiorowej fantazji, nie podlegające ocenie w kategoriach prawdy i fałszu, oraz elementy bierne - stwierdzane w wyniku zastosowań wymyślonych przez nas pojęć do opisu rzeczywistości, a od naszej woli niezależne. Podobne pod wieloma względami koncepcje rozwijał Ludwig Wittgenstein w notatkach czynionych w ostatnich miesiącach życia, a ogłoszonych pośmiertnie (bez selekcji i poprawek) pt. O pewności: "Wszelkie sprawdzanie, wszelkie potwierdzanie i obalanie hipotez zachodzi zawsze wewnątrz systemu. System ten nie jest mianowicie mniej lub bardziej arbitralnym i wątpliwym punktem wyjścia dla wszystkich naszych argumentów, lecz należy on do istoty tego, co nazywamy argumentem. System jest nie tyle punktem wyjścia, co żywiołem, w którym żyją argumenty" (Aletheia, Warszawa 1993, § 05). Zdania należące do systemu dzielił Wittgenstein na reguły, które określają sposoby opisu i jako takie nie posiadają wartości logicznej (tak jak nie ma sensu powiedzieć, że prawdziwe są reguły gry w szachy), oraz na zdania empiryczne, które w ramach przyjętych reguł opisują świat.

Gdyby istniał jakiś teoretyczny nadsystem, do którego należałyby, jako przypadki szczególne, nasze teorie naukowe, to każdej z teorii można by przypisać wartość logiczną. Zdaje się, że niektórzy filozofowie (np. Jaakko Hintikka) zakładają jego istnienie. Oczywiście ów domniemany nadsystem nie został, jak dotąd, sformułowany, co prowadzi zwolenników takiego podejścia do twierdzenia, że leży on u podstaw wszelkich naszych badań jako zbiór założeń niezwerbalizowanych, ale faktycznie przyjmowanych. Tak, jak się wydaje, funkcjonują presupozycje w koncepcji prawdy naukowej sformułowanej przez Adama Groblera (Prawda i racjonalność naukowa, Inter Esse, Kraków 1993; zob. moja recenzja tej książki: "Znak", czerwiec 1995, a także artykuł Groblera w numerze obecnym). Presupozycje mają być mianowicie przesłankami przyjmowanymi milcząco, zaś ich istnienie uświadamiamy sobie na ogół dopiero wtedy, gdy system poczyna szwankować (co ujawnia się w ten sposób, że przyroda zaczyna udzielać na pewne pytania sprzecznych odpowiedzi). Grobler relatywizuje zatem prawdziwość do systemu językowego, ale podstawy tego systemu pozostają, po części przynajmniej, ukryte.

Moja filozofia kształtowała się pod przemożnym wpływem późniejszego Wittgensteina z jego centralną tezą: w języku nic nie jest ukryte, wszystko znajduje się niejako na powierzchni (i dzieje się całkiem zwyczajnie). Owszem, uczony może na przykład nie uświadamiać sobie, że prowadząc rozumowania zakłada aksjomaty geometrii Euklidesa, a to dlatego (znów mówiąc w duchu późniejszego Wittgensteina), iż po wielu latach praktyki stały się dla niego aż nazbyt oczywiste i znajome. Ale wcześniej opanował je w szkole i wtedy były wyrażone explicite.

Powstaje w tym miejscu pytanie, które części naszej wiedzy naukowej funkcjonują jako normy opisu, które zaś posiadają wartość logiczną? A w szczególności, czy modyfikując wspomniany pogląd Schlicka - wprowadzając do niego tezy o teoretycznym uwarunkowaniu wszelkich zdań obserwacyjnych - należy kategorie prawdy lub fałszu odnosić tylko do zdań tego typu? Sądzę, że nie. W swojej książce Racjonalna rekonstrukcja odkryć naukowych (Wyd. UMCS, Lublin 1993) starałem się wykazać, że jeśli założymy trzy prawa dynamiki Newtona (jako reguły w sensie Wittgensteina, Fleckowski wytwór naszej "zbiorowej fantazji"), keplerowski model ruchów planetarnych i odpowiednie dane z tablic astronomicznych, to stąd wynika logicznie, że między planetami a Słońcem działa siła proporcjonalna do iloczynu ich mas i odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości między nimi. Prawo grawitacji - choć tylko w odniesieniu do tego jednego układu fizycznego - historycznie rzecz biorąc pojawiło się jako zdanie empiryczne w sensie Wittgensteina lub bierny element wiedzy w sensie Flecka.

To prowadzi do następnego pytania, a mianowicie czy istnieje jakieś uniwersalne kryterium, na mocy którego można by odróżniać w naszej wiedzy naukowej elementy czynne i bierne. Wittgenstein twierdził, że nie (a Poincaré i Fleck zgodziliby się z nim): "Można by sobie wyobrazić, że pewne zdania o formie zdań empirycznych stwardniały i funkcjonowały jako kanały dla niestwardniałych, płynnych zdań empirycznych; i że ten stosunek zmienił się z czasem, kiedy zdania płynne stwardniały, a twarde stały się płynnymi" (O pewności § 96); "to samo zdanie można raz traktować jako coś do sprawdzenia empirycznego, a raz jako regułę sprawdzania" (§ 98); "zdanie empiryczne można przekształcić w postulat - i uczynić go normą opisu" (§ 321). We wspomnianej już Racjonalnej rekonstrukcji przedstawiłem Einsteinowską rewolucję w fizyce właśnie jako rezultat tego typu procesu: równania Maxwella, które otrzymano w wyniku stosowania mechaniki Newtona do analizy odkrywanych kolejno zjawisk w zakresie elektryczności i magnetyzmu, a zatem jako zdania empiryczne, później usamodzielniły się i przeobraziły w reguły opisu. (Niestety Adam Grobler tę moją pracę kompletnie zignorował.)

Pozostaje spytać, czy rewolucje naukowe, polegające na zmianie reguł opisu, a przy tej okazji zmianie postulowanej przez teorie ontologii, zbliżają nas do prawdy? Myślę, że to pytanie jest pozbawione sensu, nie zostało bowiem zadane w obrębie jakiegoś systemu językowego, w ramach (jak powiedziałby Wittgenstein) takiej czy innej gry językowej. Wiemy, co znaczy w ramach pewnego systemu teoretycznego coraz dokładniej mierzyć masę elektronu czy odległość od Ziemi do Księżyca (i w ten sposób otrzymywać coraz prawdziwsze wartości), ale jeśli spytamy, czy obraz ciał dążących do swych miejsc naturalnych jest mniej prawdziwy od obrazu działających na odległość sił, a ten znów od obrazu rozciągniętych w przestrzeni pól czy od czasoprzestrzeni o pewnych własnościach metrycznych, to nie będziemy w stanie nadać naszemu pytaniu sensu, nie będziemy wiedzieć, o co pytamy i w jaki sposób mielibyśmy poszukiwać odpowiedzi.

Według Biblii ludzka historia zaczęła się od tego, że Adam nadał zwierzętom nazwy. Myślę, że na pytanie, dlaczego w ogóle można określać coś słowami i przedstawiać w zdaniach takie czy inne sytuacje, z ludzkiego punktu widzenia nie sposób udzielić odpowiedzi. Nie możemy przecież ustawić się poza językiem i porównać go ze światem nie nazwanym. Pozostaje nam albo stwierdzić, że jest tak, jak jest, mówimy tak, jak mówimy, a nie naszą jest sprawą zadawanie dalszych pytań, albo pojmować funkcjonowanie języka jako cud.

Realiści próbują wyjaśnić bezprecedensowe sukcesy nauk przyrodniczych twierdząc, że zachodzi jakieś istotne podobieństwo między obrazami sytuacji dostarczanymi przez teorie naukowe a "rzeczywistością samą w sobie". W rezultacie dokonują systematycznych deformacji historii nauki, nie są w stanie pojąć rewolucyjnych zmian postulowanych przez kolejne teorie ontologii. Antyrealiści dostarczają znacznie wierniejszego obrazu dziejów wiedzy naukowej, ale nie są w stanie wyjaśnić sukcesu nauk. Może nie ma w tym nic dziwnego? Pytanie o status wiedzy naukowej jest przecież pytaniem filozoficznym, a w dziejach ludzkości nie zdarzyło się jeszcze, aby na jakiekolwiek filozoficzne pytanie udzielono zadowalającej odpowiedzi.

strona główna