DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI

indeks  |  antologia religijna  |  antologia filozoficzna  |  filozofia nauki

Wojciech Sady: wykłady

 

Thomas S. KUHN

Obiektywność, sądy wartościujące i wybór teorii

Objectivity, Value Judgments, and Theory Choice, 1973,tłum. S. Amsterdamski

[1] W przedostatnim rozdziale kontrowersyjnej książki, którą opublikowałem piętnaście lat temu, rozpatrywałem kwestię, w jaki sposób uczeni porzucają uznawane uprzednio teorie czy paradygmaty dla innych. Tego rodzaju problemy decyzyjne nie mogą być, pisałem, rozstrzygane "na mocy dowodów". Omawiając ich mechanizm musimy pamiętać, że dotyczą "techniki perswazji lub argumentacji wówczas, kiedy nie można mówić o dowodach". W tych okolicznościach, pisałem: "Wytrwały opór [wobec nowej teorii] nie jest naruszeniem przyjętych norm życia naukowego. [...] Historyk nauki, mimo że może zawsze wynaleźć kogoś, kto sprzeciwiał się nowej teorii tak długo, jak powiedzmy Priestley, nie może jednak określić chwili, od której począwszy taka opozycja staje się nielogiczna i nienaukowa[1]. Tego rodzaju wypowiedzi nasuwają natychmiast pytanie: jak to się dzieje, że mimo braku wiążących kryteriów wyboru zarówno liczba rozstrzygniętych zagadnień, jak precyzja poszczególnych rozwiązań rośnie z upływem czasu? Podejmując to zagadnienie w ostatnim rozdziale tejże książki, przedstawiłem szkicowo szereg cech, które wspólne są uczonym ze względu na wykształcenie, jakie odebrali - legitymizujące ich przynależność do tej lub innej grupy specjalistów. Wobec braku kryteriów zdolnych narzucać wybór czynimy dobrze, dowodziłem, zawierzając zbiorowej opinii tak wykształconej grupy. "Czy może tu istnieć lepsze kryterium - pytałem retorycznie - niż decyzja grupy?[2]

[2] Wielu filozofów przyjęło takie uwagi w sposób, który wciąż mnie zadziwia. Powiadają, że moje poglądy czynią z wyboru teorii "zagadnienie psychologii tłumu"[3]. Kuhn wierzy, że "decyzja grupy naukowej dotycząca akceptacji nowego paradygmatu nie może być oparta na żadnych - empirycznych lub innych - niewątpliwych przesłankach"[4]. Polemiki dotyczące takich decyzji, twierdzą moi krytycy, "Kuhn traktuje tylko jako zabiegi perswazyjne pozbawione wszelkiej treści rzeczowej"[5]. Takie oceny świadczą o kompletnym nieporozumieniu, o czym pisałem już w innych tekstach, poświęconych różnym zagadnieniom. Ale te moje marginesowe protesty i sprostowania nie miały żadnego skutku i nieporozumienia są nadal poważne. Myślę więc, że już najwyższy czas, bym szerzej i ściśle wyjaśnił, co miałem na myśli formułując przytoczone wyżej opinie. Jeśli nieskory byłem do tego w przeszłości, to dlatego, że uważałem za celowe zwracać uwagę na zagadnienia, w których poglądy moje różnią się od ogólnie przyjętych znacznie radykalniej niż w kwestii wyboru teorii.

[3] Zacznijmy od pytania: jakie są cechy dobrej teorii naukowej? Spośród potocznych odpowiedzi na to pytanie wybieram pięć nie dlatego, że są wyczerpujące, lecz dlatego, że każda z osobna jest ważna, a zarazem są dość zróżnicowane, by mogły wskazywać, na czym polega nasz problem. Po pierwsze, teoria powinna być dokładna, to znaczy, że wynikające z niej konsekwencje powinny w zakresie jej ważności pozostawać w dającej się okazać zgodności ze znanymi wynikami eksperymentów. Po drugie, powinna być spójna nie tylko wewnętrznie, lecz również z innymi powszechnie przyjętymi teoriami stosowanymi do pokrewnych aspektów przyrody. Po trzecie, teoria powinna mieć szeroki zakres; w szczególności jej konsekwencje wybiegać powinny poza indywidualne przypadki, poszczególne prawa czy subteorie, do których wyjaśniania została pierwotnie powołana. Po czwarte, i to w ścisłym związku z punktem poprzednim, powinna ona być prosta, wprowadzać porządek do zjawisk, które bez niej pozostawałyby ze sobą nie związane, a w swym całokształcie - niezrozumiałe. Po piąte wreszcie - wymóg mniej powszechnie formułowany, niemniej zasadniczy w podejmowaniu decyzji w rzeczywistej praktyce naukowej - teoria powinna przynosić nowe odkrycia. Znaczy to, że powinna ujawniać nowe zjawiska lub nie znane dotąd relacje między faktami już znanymi.[6] Te pięć cech: dokładność, spójność, ogólność, prostota i owocność - stanowią powszechnie stosowane kryteria oceny adekwatności teorii. Gdyby tak nie było, poświęciłbym im w mojej książce o wiele więcej miejsca, zgadzam się bowiem całkowicie z tradycyjnym poglądem, iż odgrywają one doniosłą rolę w dokonywaniu przez uczonych wyboru między teorią dotąd przyjętą a pojawiającą się właśnie jej rywalką. Wraz z innymi jeszcze kryteriami tego rodzaju stanowią one wspólnie uznawaną podstawę dokonywanych wyborów.

[4] A jednak ludzie, którzy muszą stosować te kryteria, wybierając, na przykład, między teorią Ptolemeusza a teorią Kopernika, teorią flogistonu a tlenową teorią spalania czy też między mechaniką Newtona a teorią kwantów, mają zawsze dwojakiego rodzaju kłopoty. Po pierwsze, żadne z tych kryteriów nie jest ścisłe, wobec czego zachodzić mogą różnice w ich stosowaniu przez poszczególnych badaczy. Po drugie, gdy stosować je łącznie, popadać mogą we wzajemne konflikty. Dążenie do dokładności nakazywać może wybór jednej teorii, do ogólności zaś - jej rywalki. Ponieważ obydwa te kłopoty, a zwłaszcza pierwszy z nich, są również względnie dobrze znane, nie będę tracił wiele czasu na ich omawianie. Wprawdzie wywód mój wymaga, bym je zilustrował, jednak różnica między moimi poglądami a powszechnie przyjętymi ujawni się dopiero później, kiedy to już uczynię.

[5] Zacznijmy od kryterium dokładności, co do którego przyjmuję tu, że obejmuje zarówno zgodność ilościową, jak jakościową. W ostatecznym rachunku okazuje się ono kryterium niemal decydującym, gdyż jest najmniej ze wszystkich wieloznaczne, a zwłaszcza dlatego, że dokładność teorii decyduje o jej mocy prognostycznej i sile wyjaśniającej. A są to charakterystyki teorii, z których uczeni są najmniej skłonni rezygnować. Niestety, jednak teorie nie zawsze i dają się porównywać pod względem swej dokładności, Tak na przykład, system Kopernika, póki w sześćdziesiąt lat po jego śmierci nie zrewidował go Kepler, nie był dokładniejszy od Ptolemeuszowego. Gdyby Kepler lub ktokolwiek inny nie miał innych racji, by optować na rzecz systemu kopernikańskiego, uściśleń tych nie dokonywano by, a dzieło Kopernika mogłoby ulec zapomnieniu. Oczywiście, w większości przypadków teorie dają się porównywać pod względem ich dokładności, ale nie tak, by prowadziło to zawsze do jednoznacznego wyboru. Powszechnie uznawano, na przykład, że tlenowa teoria spalania zdaje sprawę ze stosunków wagowych stwierdzanych w reakcjach chemicznych, czego nie próbowała nawet uczynić uprzednio teoria flogistonu. Ta jednak, w odróżnieniu od swej rywalki, lepiej zdawała sprawę z tego, że metale są bardziej do siebie podobne niż ziemie, z których się je uzyskuje. Tak więc jedna teoria lepiej odpowiadała doświadczeniu w jednym obszarze, druga zaś - w innym. Aby dokonać wyboru między nimi na podstawie ich dokładności, uczony musiałby zdecydować, w którym obszarze dokładność jest ważniejsza. Chemicy zaś mogli się w tej sprawie różnić opiniami (i faktycznie różnili się), w niczym nie gwałcąc przy tym wymienionych wyżej czy jakichkolwiek innych kryteriów.

[6] Jakkolwiek więc ważne by było kryterium dokładności, samo ono jest rzadko, a może nawet nie jest nigdy wystarczającą podstawą dokonania wyboru. W grę muszą wchodzić również jakieś inne kryteria, ale i one nie eliminują kłopotów. Aby zilustrować tę tezę, rozpatrzę dwa z nich - spójność i prostotę, i zapytam, jak funkcjonowały one w przypadku wyboru między teorią geo- i heliocentryczną. Zarówno astronomia Ptolemeuszowa, jak Kopernikańska były systemami wewnętrznie spójnymi, ale ich stosunek do teorii z nimi związanych w innych dziedzinach był wcale nie taki sam. Nieruchoma, centralnie położona Ziemia stanowiła kamień węgielny akceptowanej teorii fizycznej, sedno doktryny tłumaczącej między innymi, jak spadają kamienie, jak pracują pompy wodne, dlaczego chmury biegną po niebie. Astronomia heliocentryczna, ponieważ wprawiała Ziemię w ruch, była niezgodna z przyjętymi wyjaśnieniami tych i wielu innych zjawisk ziemskich. Kryterium spójności przemawiało więc jednoznacznie za geocentryzmem.

[7] Kryterium prostoty natomiast przemawiało za Kopernikiem, ale tylko wówczas, gdy prostotę oceniano w dość szczególny sposób. Kiedy oba te systemy porównywano pod względem ilości rachunków, jakie trzeba przeprowadzić, by przewidzieć położenie planety w jakiejś chwili, to okazywały się one równoważne. Wobec tego, że astronomowie zajmowali się przede wszystkim takimi rachunkami, system Kopernika nie dawał im metody prostszej. W tym sensie nie przewyższał on więc Ptolemeuszowego. Jeśli natomiast pytać o aparat matematyczny potrzebny w jednym i drugim przypadku do wyjaśnienia jakościowych cech ruchu planet (a nie szczegółów ilościowych), takich więc na przykład zjawisk, jak ograniczona elongacja, ruch wsteczny itp., to, jak wie o tym każdy uczeń, Kopernik potrzebował tylko jednego okręgu dla każdej planety, natomiast Ptolemeusz - dwóch. W tym sensie teoria Kopernika była prostsza, co miało istotny wpływ, gdy chodzi o akces do niej Galileusza i Keplera, a więc i jej ostateczne zwycięstwo. Ale ani nie było to jedyne możliwe kryterium prostoty, ani nie nim posługiwali się z reguły zawodowi astronomowie, których głównym zajęciem było obliczanie faktycznych położeń planet.

[8] Ze względu na brak czasu oraz zważywszy na to, że przedstawiłem wiele przykładów gdzie indziej, stwierdzę tu tylko, że te trudności związane ze stosowaniem standardowych kryteriów wyboru mają charakter typowy, że pojawiają się one w wieku dwudziestym równie nieuchronnie, jak pojawiały się kiedyś w lepiej znanych przypadkach, o których właśnie pisałem. Kiedy trzeba wybierać między rywalizującymi teoriami, uczeni akceptujący ten sam zespół kryteriów podjąć mogą mimo wszystko różne decyzje. Mogą, na przykład, różnie interpretować prostotę teorii lub mieć odmienne opinie o zakresie dziedzin, w których ma ona spełniać kryterium spójności. A mogą zgadzać się w tych kwestiach, lecz różnić co do względnej wagi poszczególnych kryteriów, gdy kilka z nich stosowanych jest łącznie. Żaden zaproponowany zespół kryteriów wyboru nie jest przydatny do rozstrzygania tego rodzaju rozbieżności. Można wytłumaczyć, i tym z reguły zajmują się historycy, dlaczego określony uczony dokonał w danym czasie takiego, a nie innego wyboru. W tym celu jednak wyjść trzeba poza badanie repertuaru uznawanych kryteriów i zająć się tym, co różni jednego badacza od drugiego, nie podważając przez to bynajmniej akceptacji przez nich kanonów naukowości. Aczkolwiek kanony takie istnieją i są wykrywalne (należą do nich między innymi kryteria wyboru, od których zacząłem), same one nie wyznaczają bez reszty indywidualnych decyzji uczonych. W tym celu wspólnie uznawane kanony muszą zostać w różny sposób skonkretyzowane przez każdego badacza.

[9] Niektóre z różnic, jakie mam tu na myśli, wynikają z odmiennych doświadczeń dotychczasowej praktyki poszczególnych uczonych. Jaką konkretnie problematyką zajmowali się, gdy stanęli wobec konieczności wyboru? Jak długo się nią zajmowali? Jak owocne były ich badania i w jakim stopniu ich wyniki zależały od pojęć i metod zakwestionowanych j przez nową teorię? Inne warunkujące wybór czynniki mogą mieć charakter pozanaukowy. Wczesna opcja Keplera na rzecz teorii Kopernika uwarunkowana była jego udziałem w ruchu neoplatońskim tych czasów. Niemiecki romantyzm przyczynił się do odkrycia przez jego wyznawców prawa zachowania energii. Angielska myśl społeczna dziewiętnastego wieku miała podobny wpływ na przyjęcie i rozpowszechnienie Darwinowskiej koncepcji walki o byt. Inne istotne różnice mogą mieć charakter czysto indywidualny. Jedni uczeni bardziej cenią oryginalność niż inni, a tym samym są bardziej skłonni do podejmowania ryzyka. Jedni preferują bardzo ogólne teorie o szerokim zakresie, drudzy - ścisłe rozwiązania węższych zagadnień. Moi krytycy nazywają tego rodzaju różnicujące czynniki subiektywnymi i przeciwstawiają je wspólnie uznawanym kryteriom, o których mówiłem. Aczkolwiek niżej zakwestionuję takie używanie terminów, na razie zastosuję się do niego. Teza moja sprowadza się zatem do twierdzenia, że każdy indywidualny wybór między rywalizującymi teoriami zależy od zespołu czynników obiektywnych i subiektywnych, ód kryteriów akceptowanych wspólnie i indywidualnie. Ponieważ filozofia nauki nie interesuje się zazwyczaj tymi ostatnimi, nacisk, jaki na nie kładę, spowodował, że krytycy nie dostrzegli, iż bynajmniej nie odrzucam tych pierwszych.

[10] To, co dotychczas powiedziałem, stanowi po prostu opis tego, co dzieje się w nauce w sytuacji wyboru między rywalizującymi teoriami. Moi krytycy nie kwestionują tego opisu, lecz odrzucają moją tezę o tym, że powyższe okoliczności życia naukowego mają znaczenie filozoficzne. Podejmując to zagadnienie zacznę od wskazania pewnych, choć niezbyt zasadniczych różnic poglądów. Zacznijmy zatem od pytania, dlaczego filozofowie nauki tak długo bagatelizowali czynniki subiektywne, które, jak to sami uznają, wpływają na indywidualne akty wyboru teorii przez uczonych. Dlaczego czynniki te wydawały się im jedynie objawem ludzkich ułomności, a nie natury wiedzy naukowej?

[11] Jedna z odpowiedzi na to pytanie tłumaczy to tym, że tylko bardzo nieliczni filozofowie (o ile tacy w ogóle by się znaleźli) sądzili, iż dysponują kompletną czy w pełni wyartykułowaną listą kryteriów. Mogli więc przez pewien czas rozsądnie spodziewać się, że dalsze dociekania wyeliminują dotychczasowe usterki i doprowadzą do wykrycia algorytmu determinującego racjonalny i jednomyślny wybór teorii. W oczekiwaniu nań uczonym nie pozostaje nic innego jak subiektywnie uzupełniać najlepszą z aktualnie dostępnych list kryteriów. Fakt zaś, że niektórzy mogliby nadal tak postępować dysponując już udoskonalonym repertuarem kryteriów, byłby wówczas tylko objawem nieuniknionej ludzkiej ułomności.

[12] Tego rodzaju odpowiedź wciąż jeszcze może okazać się trafna, ale nie sądzę, by jakikolwiek współczesny filozof w to wierzył. Poszukiwania algorytmicznej procedury wyboru trwały przez pewien czas i przyniosły poważne i instruktywne wyniki. Ale wszystkie one oparte są na dwóch założeniach: że możliwe jest jednoznaczne wskazanie indywidualnych kryteriów wyboru oraz że dysponujemy funkcją ich względnej wagi niezbędną do ich łącznego stosowania. Niestety, gdy chodzi o wybór między teoriami naukowymi, postęp w spełnieniu pierwszego z tych założeń był znikomy, drugiego zaś - żaden. Toteż większość filozofów nauki potraktowałaby dziś poszukiwania takiego algorytmu jako pogoń za nieosiągalnym ideałem. Zgadzam się z tym stanowiskiem całkowicie i przyjmuję je zatem jako ustalony punkt wyjścia dalszych rozważań.

[13] Ale nawet ideał, jeśli ma być wiarygodny, wymaga jakiegoś okazania, iż dotyczy sytuacji, do której miałby być stosowany. Twierdząc, iż można to okazać bez odwoływania się do czynników subiektywnych, moi krytycy zdają się implicite lub explicite przyjmować dobrze znane odróżnienie kontekstu odkrycia od kontekstu uzasadnienia.[7] Zgadzają się więc, że czynniki subiektywne, do których ja się odwołuję, odgrywają ważną rolę w procesie odkrywania czy wynajdywania nowych teorii, lecz z uporem twierdzą, że ten nieuchronnie intuicyjny proces leży poza granicami zainteresowań filozofa nauki i w ogóle nie dotyczy kwestii naukowej obiektywności. Obiektywność, powiadają, wkracza do nauki dzięki procedurom sprawdzania, uzasadniania czy oceniania teorii. Te zaś procedury w ogóle nie zależą, a przynajmniej nie muszą zależeć od czynników subiektywnych. Rządzą nimi zespoły (obiektywnych) kryteriów wspólnie uznawanych przez całą kompetentną do oceniania grupę.

[14] Dowodziłem poprzednio, że stanowisko to nie zgadza się z obserwacją życia naukowego, i przyjmę obecnie, iż to przynajmniej znalazło aprobatę. W tym miejscu chodzi natomiast o inną kwestię, a mianowicie czy wspomniane odróżnienie kontekstu uzasadnienia stanowi choćby wiarygodną i użyteczną idealizację. Sądzę, że tak nie jest, a najlepiej uzasadnię tę opinię wskazując najpierw na prawdopodobne źródło tego poglądu. Podejrzewam, że moi krytycy dali się zwieść dydaktyką lub tym, co gdzie indziej nazwałem wiedzą podręcznikową. W procesie kształcenia teorie naukowe przedstawia się wraz z ich okazowymi zastosowaniami, te zaś traktować można jako świadectwa potwierdzające. Nie to jednak stanowi ich zasadniczą funkcję pedagogiczną. (Studenci niezbędnie potrzebują dodatkowych wskazówek profesorów i tekstów.) Nie ulega wątpliwości, że niektóre zastosowania były jakimś świadectwem przemawiającym za teorią wówczas, gdy faktycznie decydowano o jej wyborze. Stanowiły one jednak tylko część czynników mających wpływ na proces decyzyjny, Kontekst wykładu różni się od kontekstu uzasadniania niemal tak samo jak od kontekstu odkrycia.

[15] Pełne uzasadnienie tej tezy wymagałoby dłuższego, niż to w tej chwili niezbędne, wywodu, warto jednak wskazać na dwa aspekty sposobu, w jaki filozofowie dowodzą zazwyczaj ważności kryteriów wyboru. Podobnie jak podręczniki, które pełnią funkcję wzorca, książki i artykuły z filozofii nauki odwołują się wciąż do słynnych eksperymentów krzyżowych - wahadła Foucaulta, które dowodzi ruchu Ziemi, dowodu przyciągania grawitacyjnego podanego przez Cavendisha, do pomiaru względnej prędkości rozchodzenia się światła w wodzie i w powietrzu dokonanego przez Fizeau. Eksperymenty te służą za paradygmaty zdrowego rozsądku w wyborze teorii; ilustrują najskuteczniejsze argumenty, jakie mogą być dostępne uczonemu wahającemu się w wyborze jednej z dwu teorii; są one środkiem przekazu kryteriów wyboru. Mają jednak jeszcze jedną cechę wspólną. Wówczas, gdy ich dokonywano, żadnego uczonego nie trzeba już było przekonywać o ważności teorii, na której potwierdzenie wyniki tych eksperymentów są obecnie przywoływane. Decyzje te zostały podjęte dużo wcześniej i to na podstawie daleko mniej jednoznacznych świadectw. Przykładowe eksperymenty krzyżowe, do których raz po raz odwołują się filozofowie, miałyby historyczne znaczenie dla wyboru teorii tylko pod warunkiem, że przyniosłyby nieoczekiwane wyniki. Korzystanie z nich jako ilustracji dydaktycznych oszczędza czasu, nie można jednak powiedzieć, by naświetlało charakter decyzji, jakie podejmować muszą uczeni.

[16] Przytaczane najczęściej przez filozofów przykłady wyboru teorii mają jeszcze jedną niepokojącą cechę. Są to - jak już uprzednio wspomniałem - z reguły argumenty za teoriami, które zwyciężyły. Teoria tlenowa, twierdzi się, zdołała wyjaśnić stosunki wagowe, czego uczynić nie była zdolna teoria flogistonu. Przemilcza się natomiast zalety tej ostatniej i ograniczenia pierwszej. Porównania systemu Kopernika z systemem Ptolemeuszowym dokonywane są analogicznie. Być może przykładów tych nie należałoby przytaczać, albowiem przeciwstawiają one teorię rozwiniętą teorii dopiero co się rodzącej. Niemniej filozofowie stale się do nich odwołują. Gdyby wynikiem takiego ich postępowania było jedynie uproszczenie sytuacji decyzyjnej, nie można by było mieć zastrzeżeń. Nawet historycy nie twierdzą, że mają do czynienia z całą rzeczywistą złożonością sytuacji, jaką opisują. Ale uproszczenia te zwodzą, przedstawiają bowiem dokonany wybór jako całkowicie nieproblematyczny. Eliminują tym samym pewien zasadniczy element sytuacji decyzyjnych, z którym uczeni muszą sobie poradzić, jeśli dziedzina ich badań ma się rozwijać. Otóż w takich sytuacjach istnieją zawsze przynajmniej jakieś racje podjęcia każdej z możliwych decyzji. Toteż rozważania na temat kontekstu odkrycia dotyczą również kontekstu uzasadnienia. Wśród pierwszych zwolenników nowej teorii jest z reguły nieproporcjonalnie wielu uczonych, którzy podzielają zainteresowania i predylekcje jej odkrywcy. Z tego właśnie powodu trudno jest skonstruować algorytmy wyboru teorii, a zarazem trudności z tym związane wydawały się tak bardzo warte zachodu. Filozofowie nauki muszą się starać zrozumieć te właśnie decyzje, które nie były nieproblematyczne. Interesujące pod względem filozoficznym procedury decyzyjne to te, bez których decyzja pozostawałaby wątpliwa.

[17] Tyle - choćby skrótowo - twierdziłem już uprzednio. Ostatnio dostrzegłem jeszcze jedno subtelne źródło pozornej wiarygodności stanowiska moich oponentów. Aby przedstawić je, skonstruuję hipotetyczny dialog z jednym z nich. Obaj zgadzamy się, że każdy uczony wybiera między rywalizującymi teoriami stosując jakiś Bayesowski algorytm pozwalający obliczyć wartość p(T, E), to jest wartość prawdopodobieństwa p teorii T ze względu na świadectwa E dostępne w danym czasie zarówno jemu, jak innym członkom jego grupy zawodowej. Obaj też rozumiemy świadectwa tak szeroko, że zawierają one wyniki rozważań na temat prostoty teorii i jej owocności. Oponent mój twierdzi jednak, że istnieje jedna tylko wartość p odpowiadająca wyborowi obiektywnemu, i wierzy, że dojść do niej muszą wszyscy racjonalnie myślący członkowie grupy. Ja natomiast ze wskazanych wyżej powodów powiadam, że czynniki, które on uznaje za obiektywne, nie są zdolne w ogóle wyznaczyć żadnego algorytmu. Dla uproszczenia dyskusji przyjmę, że każdy uczony kieruje się jakimś algorytmem i że mają one wiele ze sobą wspólnego. Niemniej nadal twierdzę, że algorytmy poszczególnych uczonych są ostatecznie różne ze względu na subiektywne uwarunkowania, z którymi każdy z nich przystępuje do kompletowania obiektywnych kryteriów, nim można jeszcze przeprowadzić jakiekolwiek obliczenia. Jeśli mój hipotetyczny oponent będzie dość liberalny, może teraz przystać na to, że we wczesnym stadium rywalizacji między teoriami owe subiektywne różnice istotnie odgrywają rolę w określeniu hipotetycznego algorytmu, na którym opiera się każdy algorytm indywidualny. Ale będzie on zapewne twierdził ponadto, że w miarę jak z upływem czasu rosnąć będzie ilość świadectw, wszystkie indywidualne algorytmy zbiegać się będą z algorytmem wyboru obiektywnego, od którego przedstawienia wyszedł. Jego zdaniem rosnąca jednomyślność indywidualnych wyborów jest świadectwem rosnącej obiektywności, a tym samym również eliminacji pierwiastków subiektywnych z procesu podejmowania decyzji.

[18] Tyle na temat zmyślonego dialogu mającego. ujawnić non sequitur, jakie leży u podstaw pozornie przekonywającego stanowiska. Wraz bowiem z upływem czasu i gromadzeniem świadectw wzrasta tylko wartość p, którą poszczególni uczeni szacują na podstawie swych indywidualnych algorytmów. Być może, algorytmy te wówczas stają się bardziej do siebie zbliżone, ale ostateczna jednomyślność przy wyborze teorii nie jest bynajmniej żadnym argumentem za tą tezą. Jeśli w celu zdania sprawy z wyborów dzielących początkowo grupę zawodową odwoływać się trzeba do czynników subiektywnych, pozostawać one mogą w mocy i później, gdy postępuje zgoda. Aczkolwiek nie będę tu dowodził tej tezy, analizy sytuacji, w których decyzje członków grupy są rozbieżne, wskazują, iż tak się dzieje rzeczywiście.

[19] Moja dotychczasowa argumentacja dotyczyła dwóch kwestii. Po pierwsze, dostarczała świadectwa tego, że wybory uczonych między rywalizującymi teoriami zależą nie tylko od wspólnie uznawanych kryteriów, które moi oponenci nazywają obiektywnymi, lecz również od swoistych cech biograficznych i osobowości. Te zaś uchodzą w języku moich krytyków za subiektywne. Po drugie, próbowałem podważyć opinię, że są one filozoficznie nieistotne. Teraz niech mi wolno będzie przejść do bardziej pozytywnego wykładu. Wracam więc do listy pięciu kryteriów, od których zacząłem: dokładności, spójności, prostoty itd. Znaczna skuteczność tych kryteriów nie zależy, jak zamierzam twierdzić, od tego, czy są one uszczegółowione na tyle, że mogą dyktować wybór każdemu, kto je akceptuje, Gdyby istotnie były one do tego stopnia uszczegółowione, zasadniczy dla postępu naukowego mechanizm zachowań przestałby działać. Uważam bowiem, że to, co traktuje się tradycyjnie jako dającą się wyeliminować niedoskonałość reguł wyboru, stanowi niezbywalny wyraz samej istoty nauki.

[20] Jak zazwyczaj, zacznę od tego, co oczywiste. Kryteria mające warunkować decyzje, lecz nie określające ich meritum, są czymś powszechnym w różnych dziedzinach życia ludzkiego. Zazwyczaj jednak nie nazywa się ich kryteriami czy regułami, lecz maksymami, normami lub wartościami. Zajmijmy się najpierw maksymami. Ktoś, kto odwołuje się do nich, gdy zmuszony jest dokonać wyboru, stwierdza zazwyczaj z rozczarowaniem, że są one wieloznaczne, a często wzajemnie sobie przeczą. Porównajmy na przykład maksymy: "śmiałym szczęście sprzyja" i "dziesięć razy mierz, a raz utnij" lub "co, dwie głowy, to nie jedna" i "gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść". Każda z nich nakazuje inne postępowanie, a razem nie nakazują niczego. Niemniej nikt nie twierdzi, że zapoznawanie dzieci z takimi sprzecznymi maksymami jest nieistotne dla ich wychowania. Przeciwstawne maksymy zmieniają charakter decyzji, jaka ma zostać podjęta, naświetlają zasadnicze, związane z nią problemy, i wskazują na te jej pozostałe aspekty, za które każdy musi osobiście ponosić odpowiedzialność. Maksymy tego rodzaju, gdy zostaną przywołane, zmieniają charakter procesu decyzyjnego, a tym samym mogą mieć wpływ na jego wynik.

[21] Wartości i normy stanowią jeszcze dobitniejszy przykład skutecznych wskazówek w sytuacjach konfliktu i wieloznaczności. Wartością jest polepszanie jakości życia i wynikać z niej miała kiedyś norma "samochód w każdej rodzinie". Ale jakość życia ma również inne aspekty, stara norma stała się więc wątpliwa. Wartościami są zarówno wolność słowa, jak bezpieczeństwo życia i mienia. W swym zastosowaniu popadają one jednak często we wzajemny konflikt, wobec czego niezbędne się stało trwające nadal prawnicze wyważanie motywów, by zakazać takich zachowań jak wzywanie do zamieszek czy wywoływanie paniki w zatłoczonym teatrze. Tego rodzaju konflikty mogą wprawiać w zakłopotanie, ale rzadko kiedy rodzą przekonanie, że wartości nie pełnią żadnych funkcji lub że powinno się je w ogóle odrzucać. Dla większości z nas takie rozwiązanie byłoby nie do przyjęcia, mamy bowiem jasną świadomość, że istnieją społeczeństwa oparte na akceptacji innych wartości i że różnice te znaj­dują wyraz w różnych sposobach życia i w odmiennych decyzjach co do tego, co wolno, a czego nie wolno robić.

[22] Otóż twierdzę, że kryteria wyboru, od których zacząłem, funkcjonują w nauce nie jako determinujące wybór reguły, lecz raczej jako wywierające nań wpływ wartości. Dwóch ludzi głęboko uznających te same wartości może mimo to zachować się w tej samej sytuacji różnie, co często się zdarza. Różnica ta nie powinna jednak sugerować, że wartości uznawane przez uczonych są bądź w ogóle bezużyteczne w podejmowaniu przez nich decyzji, bądź nie mają wpływu na rozwój działalności, w której oni uczestniczą. Takie wartości, jak dokładność, spójność czy ogólność, zarówno w ich łącznym, jak indywidualnym zastosowaniu, okazywać się mogą wieloznaczne, to znaczy nie stanowić wystarczającej podstawy do sformułowania wspólnie akceptowanego algorytmu wyboru. Nie znaczy to jednak, że nie decydują o niczym. Przeciwnie, mówią, co uwzględniać musi każdy uczony, gdy podejmuje decyzję, co może, a czego nie może uznać za bezprzedmiotowe, jakiego uzasadnienia dokonanego wyboru oczekuje się od niego. Gdybyśmy zmienili tę listę kryteriów, wpisując na nią, na przykład, społeczną użyteczność, podejmowane decyzje uległyby zmianie, upodobniłyby się do tych, jakich oczekuje się od inżyniera. Jeśli natomiast usunęlibyśmy z tej listy dokładność, mogłoby się okazać, że wyniki naszej działalności przestały w ogóle przypominać naukę, a stałyby się w zamian podobne do filozofii. Odrębne dziedziny, twórczości różnią się, jeśli pominąć wszystko inne, również repertuarem akceptowanych wartości. Jeśli filozofia i technika wydają się zbyt spokrewnione z nauką, możemy powołać się na przykład literatury czy sztuk plastycznych. Fakt, że Milton nie potrafił umiejscowić swego Raju utraconego w świecie kopernikańskim, świadczy nie o tym, że zgadzał się z Ptolemeuszem, lecz że obchodziło go zgoła co innego niż nauka.

[23] Uznanie, że kryteria wyboru z racji swej niekonkluzywności funkcjonować mogą jako wartości, ma, jak sądzę, szereg zaskakujących zalet. Po pierwsze, o czym mówiłem już wyżej, zdaje ono dobrze sprawę z tych aspektów postępowania badawczego, które tradycyjnie traktowano jako anormalne czy nawet irracjonalne. Co ważniejsze, dopuszcza ono, by standardowe kryteria wyboru funkcjonowały w pełni we wczesnym stadium procesu wyboru teorii, kiedy są one najbardziej potrzebne, lecz kiedy, zgodnie z tradycyjnym poglądem, zawodzą całkowicie. Kopernik liczył się z nimi wówczas, gdy musiał przekształcać hipotezę heliocentryczną z koncepcji ogólnej w aparat matematyczny pozwalający na przewidywanie położeń planet. Astronomowie bowiem cenili takie właśnie prognozy. Bez nich Kopernik z pewnością nie uzyskałby rozgłosu, podobnie jak poprzednio już nie uzyskała go koncepcja poruszającej się Ziemi. Fakt, że jego wersja heliocentryzmu przekonała tylko nielicznych, jest bez porównania mniej ważny niż rozpoznanie przez niego podstaw, na których gruncie wypowiadano by sądy, gdyby system heliocentryczny miał się utrzymać. Aczkolwiek wyjaśnienie, dlaczego Galileusz i Kepler tak szybko nawrócili się na kopernikanizm, wymaga odwołania się do ich indywidualnych predylekcji, to luki w nim, które wypełnili dzięki swym wysiłkom, wyznaczone były wyłącznie przez wspólnie akceptowane wartości.

[24] Dochodzi do tego uzupełnienie, które okazać się może jeszcze ważniejsze. Większość wysuwanych nowych teorii nie wytrzymuje mianowicie próby życia. Trudności, które je zrodziły, zostają zazwyczaj przezwyciężone bardziej tradycyjnymi środkami. A nawet jeśli tak się stanie, to aby nowa teoria zyskała szerokie uznanie, potrzeba zawsze ogromnego wysiłku teoretycznego i doświadczalnego, który zapewni jej wymaganą dokładność i ogólność. Krótko mówiąc, nim zostanie przyjęta przez grupę zawodową, musi zostać sprawdzona w badaniach wielu ludzi, z których jedni opierają się na niej, drudzy zaś - na jej tradycyjnej rywalce. Taki mechanizm rozwoju wymaga jednak procesu podejmowania decyzji, który dopuszcza niezgodę między racjonalnymi badaczami. Natomiast wspólnie uznawany algorytm, którego z reguły poszukują filozofowie, niezgodę taką by wykluczał. Gdyby istniał, wszyscy akceptujący go uczeni musieliby podejmować identyczne decyzje. Gdyby kryteria akceptacji były zbyt liberalne, przerzucaliby się oni od jednego do drugiego ogólnego punktu widzenia, nigdy nie dając tradycyjnej teorii szansy na to, by mogła przynosić równie atrakcyjne rozwiązania. Gdyby zaś wymogi te były zbyt rygorystyczne, nikt, kto liczyłby się z kryteriami racjonalności, nie byłby skłonny próbować uszczegółowiać nowej teorii tak, by ewentualnie mogła okazać swą ścisłość i ogólność. Co z jednego punktu widzenia wydawać się może chwiejnością i niedoskonałością kryteriów wyboru traktowanych jako reguły, może - gdy kryteria te ujmowane są jako wartości - jawić się jako niezbędny środek dopuszczenia ryzyka, z jakim zawsze związane jest wprowadzanie i popieranie innowacji.

[25] Nawet ci, którzy zgadzali się ze mną dotąd, chcieliby wiedzieć, jak tego rodzaju oparta na wartościach działalność mogłaby rozwijać się tak jak nauka, dostarczając stale nowych i ścisłych metod przewidywania i kontroli. Na to pytanie nie mam, niestety, żadnej odpowiedzi, ale znaczy to tylko, iż nie twierdzę, że rozwiązałem problem indukcji. Gdyby nauka rozwijała się na mocy jakiegoś wiążącego, przez wszystkich akceptowanego algorytmu wyboru, byłbym w równym stopniu niezdolny wyjaśnić jej sukcesy. Zdaję sobie doskonale sprawę z tej luki, ale nie wyróżnia ona pod żadnym względem mego stanowiska od utrzymywanego tradycyjnie.

[26] Nie jest bynajmniej rzeczą przypadku, iż moja lista wartości kierujących wyborem teorii w nauce jest niemal identyczna z tradycyjnym repertuarem reguł dyktujących wybór. W każdej konkretnej sytuacji, do której dadzą się zastosować reguły filozofa, moje wartości funkcjonować będą jak jego reguły i prowadzić do tego samego wyboru. Każde uzasadnienie indukcji, każde wyjaśnienie skuteczności reguł dotyczyć będzie również moich wartości. Rozpatrzmy teraz sytuację, w której wybór na podstawie uznawanych reguł okazuje się niemożliwy nie dlatego, że są one fałszywe, lecz z tego powodu, iż są, jako reguły, niekompletne. Jednostki nadal muszą wybierać, a czyniąc to - kierować się regułami (teraz - wartościami). W tym celu jednak każdy musi uprzednio skonkretyzować te reguły i każdy uczyni to w nieco inny sposób, choćby nawet rozmaicie skompletowane zespoły reguł miały prowadzić do tej samej decyzji. Jeśli założy nadto, ze grupa jest dość liczna, by indywidualne różnice podlegały normalnemu rozkładowi na krzywej, to wówczas każdy argument uzasadniający wybór na podstawi reguł powinien dać się od razu stosować do wyboru na podstawie wartości. W przypadku grupy zbyt małej lub zbyt ostrego (na przykład spowodowanego przez zewnętrzne naciski) rozkładu przeniesienie tego argumentu okazać by się mogło, rzecz jasna, niemożliwe. Ale są to okoliczności, w których i sam postęp naukowy jest bardzo problematyczny. Nie należy oczekiwać, by przejście się dokonało.[8]

[27] Byłbym bardzo rad, gdyby odwołanie się do rozkładu normalnego różnic indywidualnych i do problemu indukcji uwidoczniło, jak niewiele odbiega moje stanowisko od tradycyjnego. Jeśli chodzi o problem wyboru teorii, nigdy nie sądziłem, by rozbieżności były znaczne. Toteż zaskoczyły mnie cytowane już wyżej oskarżenia o odwoływanie się, na przykład, do "psychologii tłumu". Aby jednak zdać sobie sprawę, że stanowiska te nie są identyczne, dobrze będzie powołać się na następującą analogię. Teoria kinetyczna, która zakładałaby, że wszystkie cząstki poruszają się z tą samą prędkością, tłumaczyć mogłaby wiele własności cieczy i gazów. Należą do nich regularności ujmowane przez prawa Boyle'a i Charlesa. Inne właściwości - na przykład parowanie - nie dają się wyjaśnić w tak prosty sposób. Aby to uczynić, trzeba założyć, że prędkości cząstek różnią się, że rozkład ich jest nieuporządkowany i podlega prawom statystyki. Otóż wyżej twierdziłem, że teoria przypisująca te same cechy wszystkim uczonym zmuszonym do dokonywania wyboru wyjaśnić może ten wybór tylko po części. Zasadnicze aspekty procesu, który zwykło się nazywać weryfikacją, zrozumieć możemy jedynie, jeśli odwołamy się do kwestii, w których ludzie mogą się od siebie różnić nie przestając przez to być uczonymi. Pogląd tradycyjny uznaje za pewnik, że różnice takie mają doniosłe znaczenie w procesie odkrycia, który właśnie dlatego od razu wyklucza z pola zainteresowań filozofii. Temu zaś, że różnice te mogą mieć również zasadnicze znaczenie dla rozwiązania podstawowego problemu filozofii nauki, a mianowicie problemu uzasadniania, filozofowie zaprzeczali dotąd kategorycznie.

[28] Pozostałe zagadnienia, jakie pragnę poruszyć, da się zamknąć w nieco nieuporządkowanym tematycznie epilogu. Dla jasności i zwięzłości wywodu używałem wyżej pewnych pojęć i twierdzeń, co do których przydatności wyraziłem gdzie indziej poważne wątpliwości. Czytelnikom znającym tę moją pracę wskażę na zakończenie trzy aspekty rozpatrywanego tu zagadnienia, których omówienie w innych kategoriach lepiej przedstawiałoby moje poglądy. Wskażę też zarazem główne kierunki, w których takie przeformułowanie powinno podążać. Mam mianowicie na myśli następujące trzy kwestie: niezmienność wartości, subiektywność, i częściową komunikację. Jeśli moje poglądy na rozwój nauki zawierają coś oryginalnego, w co można, oczywiście, wątpić, to raczej dotyczy to tych właśnie kwestii, a nie zagadnienia wyboru teorii. W nich przede wszystkim doszukiwać się należy mego odejścia od tradycji.

[29] W całym tym tekście zakładałem implicite, że jakiekolwiek byłoby ich źródło, kryteria lub wartości stosowane przy wyborze teorii są raz na zawsze ustalone, że przejście od jednej teorii do drugiej, które same warunkują, nie ma na nie żadnego zwrotnego wpływu. Mówiąc ogólnie, ale tylko bardzo ogólnie, uważam, że tak jest rzeczywiście. Jeśli nie wydłużamy zbytnio listy uznawanych wartości (wspomniałem o pięciu, z których nie wszystkie są wzajemnie niezależne) i jeśli ich określenie pozostaje nieostre, to takie wartości, jak dokładność, ogólność i owocność są stałymi wyróżnikami nauki. Nie trzeba jednak zbyt wielkiej wiedzy historycznej, by zauważyć, że stosowanie tych wartości, a zwłaszcza względna waga do nich przywiązywana zmieniały się zarówno w czasie, jak w zależności od dziedziny ich zastosowania. Co więcej, wiele z tych przemian związanych. było z przeobrażeniami teorii naukowych. Aczkolwiek doświadczenie uczonych nie dostarcza filozoficznego uzasadnienia wartości, jakie stosują (uzasadnienie to rozwiązywałoby problem indukcji), przyswajane są one po części na gruncie tego doświadczenia i wraz z nim ewoluują.

[30] Zagadnienie to wymaga niewątpliwie obszerniejszych studiów (historycy na ogól traktują wartości nauki, choć nie jej reguły, jako niezmienne). Kilka jednak uwag powinno tu wystarczyć do wskazania, co mam na myśli. Tak na przykład wraz z upływem czasu dokładność teorii oznaczała coraz większą jej ilościową zgodność z przyrodą, niekiedy kosztem zgodności jakościowej. Jednakże w okresie poprzedzającym wczesne czasy nowożytne tego rodzaju dokładność stanowiła kryterium wyłącznie dla astronomii, nauki o obszarach niebieskich. Gdzie indziej ani jej się nie spodziewano, ani jej nie dochodzono. W wieku siedemnastym wszakże kryterium zgodności ilościowej zostało rozciągnięte na mechanikę, a w końcu osiemnastego i w początkach dziewiętnastego stulecia - na chemię oraz na takie dziedziny jak wiedza o zjawiskach elektrycznych i cieplnych; w naszych zaś czasach również na niektóre działy biologii. Albo weźmy, na przykład, taką wartość jak użyteczność, która nie znalazła się na mojej wstępnej liście. Również i ona odgrywała swoją rolę w rozwoju wiedzy, ale o wiele wyraźniej i trwalej wśród chemików niż wśród - powiedzmy - matematyków i fizyków. Z kolei - ogólność teorii; jest to wciąż ważna wartość nauki, ale i doniosłe osiągnięcia naukowe uzyskiwano stale jej kosztem, a waga, jaką do niej przywiązywano w procesie dokonywania wyboru, ciągle malała.

[31] Kwestią najbardziej kłopotliwą, gdy chodzi o tego rodzaju przemiany, jest okoliczność, że zachodzą one zazwyczaj w wyniku modyfikacji teorii. Jedna ze stałych obiekcji wobec nowej chemii Lavoisiera dotyczyła trudności, jakie stwarza ona badaniom uchodzącym uprzednio za tradycyjny cel chemii, a mianowicie wyjaśnianiu takich cech jakościowych jak barwa czy tekstura oraz ich zmian. Po przyjęciu teorii Lavoisiera tego rodzaju wyjaśnienia przestały na pewien czas być wartością dla chemików. Zdolność wyjaśniania jakościowych odmian przestała być właściwym kryterium oceny teorii chemicznej. Jest rzeczą jasną, że gdyby zmiany wartości następowały równie szybko lub były równie globalne jak przemiany teorii, wówczas wybór teorii byłby jednocześnie wyborem wartości, i nie mogłyby się one wzajemnie uzasadniać. Z historycznego jednak punktu widzenia zmiana wartości następuje zazwyczaj z opóźnieniem względem wyboru teorii i dokonuje się

[32] W sposób nieuświadomiony, a nadto zmiany tych pierwszych są mniejsze niż drugich. Taka względna trwałość wartości stanowi wystarczający warunek po temu, aby mogły one spełniać funkcje, jakie im przypisałem. Istnienie sprzężenia zwrotnego, poprzez które zmiany teorii wpływają na przemiany wartości, jakie uprzednio warunkowały ich akceptację, nie powoduje bynajmniej, że proces decyzyjny jest obarczony błędnym kołem w jakimkolwiek szkodliwym sensie.

[33] Omawiając drugą kwestię, w której moje odwołanie się do tradycji mogłoby być mylące, muszę się wypowiadać ostrożniej, wymaga to bowiem umiejętności filozofa języka, jakich nie posiadam. Nie trzeba jednak mieć aż nadto wyostrzonego słuchu filozoficznego, by odczuwać niezadowolenie ze sposobu, w jaki w tym tekście używałem terminu "obiektywny", a zwłaszcza - "subiektywny". Spróbuję pokrótce wyjaśnić, pod jakim względem język był tu, jak sądzę, zwodniczy. Termin "subiektywny" ma szereg ustalonych użytków. W jednym z nich stanowi on opozycję do "obiektywny", w innym do "intersubiektywny". Kiedy moi oponenci twierdzą, że indywidualne skłonności, do których się odwołuję, mają charakter subiektywny, myślą - błędnie, jak sądzę - o drugiej z tych opozycji. Kiedy skarżą się natomiast, że pozbawiam naukę obiektywno­ści, mieszają pierwsze znaczenie terminu z drugim.

[34] Termin "subiektywny" stosowany jest zazwyczaj tam, gdzie chodzi o kwestię gustu, i moi krytycy zdają się sądzić, że tak właśnie ujmuję sprawę wyboru teorii. Czyniąc tak, zapominają jednak o podstawowym od czasów Kanta rozróżnieniu. Podobnie jak doznania zmysłowe, które są w omawianym sensie również subiektywne, tak i niedyskutowalne są i sprawy gustu. Załóżmy, że wychodząc z kina po obejrzeniu westernu mówię do przyjaciela: "Jakżeż podobała mi się ta szmira!" Mój przyjaciel, o ile film mu się nie podobał, może powiedzieć mi, że mam niewybredny gust, a ja z opinią tą chętnie się w tych okolicznościach zgodzę. Jeśli założy on jednak, że byłem szczery, nie może zaprzeczyć memu oświadczeniu, iż film mi się podobał, lub próbować wyperswadować mi, że to, co powiedziałem o moim odbiorze, było niesłuszne. Przedmiotem dyskusji nie może tu być mój opis własnego stanu wewnętrznego, przejaw mego gustu, lecz jedynie mój sąd, że film ten jest szmirą. Gdyby mój przyjaciel nie zgadzał się ze mną w tej kwestii, moglibyśmy dyskutować całą noc, porównując ten obraz z innymi, dobrymi i złymi, które uprzednio oglądaliśmy. Każdy z nas, explicite lub implicite, ujawniłby swoje kryteria oceny wartości filmowych, swoją estetykę. Aczkolwiek jeden z nas mógłby ewentualnie przekonać drugiego, nie musiałby tego uczynić po to, by stało się jasne, że różni nas nie gust, lecz sąd o tym, co widzieliśmy.

[35] Ocena lub wybór teorii naukowej ma, jak sądzę, właśnie dokładnie taki charakter. Nie chodzi o to, że uczony nigdy nie stwierdza: ta teoria mi się podoba, a tamta - nie. Po roku 1926 Einstein miał niewiele więcej do powiedzenia o teorii kwantów. Ale od uczonych można się zawsze domagać, by wyjaśnili swe predylekcje, by ujawnili podstawę swych sądów. Tego rodzaju sądy są wysoce dyskusyjne, a człowiek, który odmawia dyskusji nad własnym sądem, nie może oczekiwać na poważne traktowanie. Chociaż w nauce pojawiają się niekiedy twórcy mody, taki rzadki przypadek potwierdza tylko regułę. Einstein był jednym z nich, a jego rosnąca w późnych latach życia izolacja od wspólnoty uczonych wskazuje, jak bardzo ograniczoną rolę w wyborze teorii odgrywa gust jako taki. Bohr, w odróżnieniu od Einsteina, dyskutował o podstawach swych sądów i osiągnął sukces. Jeśli moi krytycy wprowadzają termin "subiektywny" w opozycji do "intersubiektywny" i sugerują, że uważam, iż wybór teorii nie podlega argumentacji, to poważnie wypaczają moje stanowisko.

[36] Przejdźmy z kolei do opozycji obiektywny-subiektywny. Zauważmy od razu, że wiąże się ona z zupełnie innymi problemami niż omawiane wyżej. Niezależnie od tego, czy mój gust jest niewybredny, czy wyrafinowany, moje twierdzenie, iż film mi się podobał, jest, o ile nie kłamałem, obiektywne. Jeśli natomiast chodzi o mój sąd, że film jest szmirą, opozycja obiektywne-subiektywne w ogóle się doń nie stosuje, a przynajmniej nie dotyczy go bezpośrednio. Kiedy moi krytycy mówią, że pozbawiam wybór teorii obiektywności, używają widać pojęcia subiektywności w jakimś zupełnie innym sensie, w takim zapewne, w którym ma ono znaczyć, że osobiste skłonności i preferencje zastępują rzeczywiste fakty. Ale to pojęcie subiektywności dotyczy procesu, który opisywałem, nie w większym stopniu niż pierwsze. Kiedy dla wyjaśnienia ocen uwzględnia się fakty indywidualnej biografii lub cechy osobowościowe, nie znaczy to, że odrzuca się kryteria faktyczności czy realności. Nie ulega wątpliwości, że moja analiza wyboru teorii ogranicza rolę czynników obiektywnych, ale nie czynię tego wyodrębniając czynniki słusznie zwane subiektywnymi. Ściśle mówiąc, nie całkiem zadowala mnie nawet opinia, że ograniczam obiektywność wyboru. Obiektywność podlegać powinna analizie za pośrednictwem takich kryteriów jak dokładność i spójność. Skoro kryteria te nie dostarczają wskazówek, jakich zwyczajowo od nich oczekiwano, to moje argumenty ujawniają raczej sens terminu "obiektywność" niż ograniczenia obiektywności wyboru.

[37] Przejdźmy na zakończenie do trzeciego powodu, dla którego tekst ten wymagałby przeformułowania. W toku moich wywodów stale zakładałem, że dyskusje dotyczące wyboru teorii są nieproblematyczne, że fakty w nich przywoływane same nie zależą od teorii i że wynik takich dyskusji można słusznie nazywać wyborem. Gdzie indziej kwestionowałem wszystkie te trzy założenia, twierdząc, że komunikacja między zwolennikami różnych teorii ma z reguły charakter tylko częściowy, że to, co każdy uznaje za fakty, zależy w jakiejś mierze od teorii, którą akceptuje, i że porzucenie jednej teorii dla drugiej przypomina często bardziej nawrócenie się niż wybór. Mimo że wszystkie te trzy tezy są problematyczne i kontrowersyjne, utrzymuję je nadal z takim samym przekonaniem jak uprzednio. Nie będę ich tu bronił, muszę jednak choćby wskazać, jak to, co powiedziałem wyżej, da się uzgodnić z tymi zasadniczymi elementami moich poglądów na mechanizmy rozwoju nauki.

[38] W tym celu wracam do analogii, na którą wielokrotnie się powoływałem. Zwolennicy rywalizujących teorii przypominają rodzimych użytkowników różnych języków. Komunikacja między nimi opiera się na przekładzie i sprawia wszystkie kłopoty związane z tłumaczeniem z jednego języka na drugi. Analogia ta jest, rzecz prosta, niepełna, słownik bowiem obu teorii może być identyczny i większość słów używana w obu tak samo. Jednak niektóre terminy zarówno słownika teoretycznego, jak bazowego, takie jak "planeta" i "gwiazda", "mieszanina" i "związek", "siła" i "materia" - funkcjonować mogą w każdej z nich inaczej. Są to różnice nieoczekiwane i jeśli w ogóle można je odkryć i zlokalizować, to tylko w wyniku wielokrotnego załamania się komunikacji. Nie wchodząc w dalsze szczegóły tej sprawy, stwierdzam tu po prostu, że istnieją istotne granice, w których możliwa jest komunikacja między zwolennikami różnych teorii. W związku z tym jest rzeczą bardzo trudną, a może nawet niemożliwą, by jednostka opanowała myślowo obie teorie naraz i mogła je konfrontować ze sobą i z rzeczywistością. Takie porównanie stanowi jednak warunek stosowalności terminu "wybór" do tego procesu.

[39] Niemniej, mimo niepełnej komunikacji między nimi, zwolennicy różnych teorii mogą, choć nie bez trudności, przedstawiać sobie nawzajem konkretne specjalistyczne wyniki uzyskiwane na gruncie każdej z rywalizujących teorii. Aby do wyników tych zastosować przynajmniej niektóre kryteria oceniające, nie trzeba wiele tłumaczyć z jednego języka na drugi. (Kryteria dokładności i owocności dają się stosować niemal bezpośrednio. Ze spójnością i prostotą jest o wiele większy problem.) Jakkolwiek niezrozumiała może być nowa teoria dla zwolenników teorii starej, ukazanie im konkretnych wyników przekona przynajmniej niektórych z nich. iż powinni zbadać, jak zostały uzyskane. W tym celu muszą się nauczyć przekładać, czy to studiując już opublikowane artykuły, czy - co zazwyczaj jest najskuteczniejsze - odwiedzając nowatora, rozmawiając z nim, przyglądając się jemu i jego uczniom przy pracy. Wszystko to nie musi doprowadzić do przyjęcia nowej teorii. Niektórzy zwolennicy starej podejmować będą próby jej uściślenia, by dawała takie same wyniki jak nowa. Jeśli jednak ta ma utrzymać się przy życiu, niektórzy z nich w trakcie uczenia się nowego języka stwierdzą, że przestali już nań przekładać ze starego, a zaczęli się nim po prostu posługiwać jak rodzimi użytkownicy. Nie nastąpiło tu nic takiego jak akt wyboru, ale zaczęli już uprawiać nową teorię. Co więcej, tym, co skłoniło ich do podjęcia ryzyka nawrócenia się, były czynniki, na które właśnie kładłem nacisk w tym tekście omawiając nieco inny proces, a mianowicie proces nazwany tu - zgodnie z tradycją filozoficzną - wyborem teorii.


[1] Struktura rewolucji naukowych, s. 163, 167 i 174. Wszystkie te fragmenty pozostały niezmienione w drugim wydaniu amerykańskim.

[2] Tamże, s. 185.

[3] I. Lakatos, Falsification and the Methodology of Scientific Research Programmes, w: I. Lakatos i A. Musgrave (eds), Criticism and the Growth of Knowledge, s. 91-195.

[4] D. Shapere, Meaning and Scientific Change, w: R. Colodny (ed.), Mind and Cosmos: Esays in Contemporary Science and Philosophy, University of Pittsburgh Series in the Philosophy of Science, t. 3, Pittsburgh 1966, s. 41-85. Cytowany fragment - s. 67.

[5] I. Scheffler, Science and Subjectivity, Indianapolis 1967, s. 81.

[6] Ostatnie kryterium - owocność, zasługuje na więcej uwagi, niż mu się dotąd poświęcało. Uczony dokonujący wyboru teorii zazwyczaj wie, że ta decyzja zaważy na jego dalszej karierze badawczej. Oczywiście, bardziej pociąga go teoria obiecująca konkretne sukcesy, za które uczeni zazwyczaj wynagradzani.

[7] Najmniej wieloznacznym przykładem tego stanowiska jest stanowisko Schefflera w Science and Subjectivity, rozdz. 4.

[8] Jeśli grupa jest mała, jest rzeczą bardziej prawdopodobną, że przypadkowe fluktuacje spowodują, iż jej członkowie uznawać będą nietypowy zespół wartości i dokonywać innych wyborów niż przedstawiciele wąskiej i bardziej reprezentatywnej grupy. Środowisko zewnętrzne - intelektualne, ideologiczne, ekonomiczne - musi systematycznie wpływać na system wartości o wiele większych grup, a w pewnych przypadkach konsekwencją tego mogą być trudności z wprowadzeniem działalności naukowej do społeczeństw, uznających jej wartości za wrogie, czy nawet zamieranie tej działalności w społeczeństwach, w których niegdyś kwitła. Potrzebna tu jest jednak wielka ostrożność. Zmiany środowiska, w którym uprawiana jest nauka, mogą mieć również owocny wpływ na badania. Historycy często odwołują się, na przykład, do różnic sytuacji w rozmaitych krajach, by wyjaśnić, dlaczego poszczególne innowacje się zrodziły, budziły w nich szczególne zainteresowanie, np. darwinizm w Wielkiej Brytanii, zachowanie energii w Niemczech. Obecnie, nie wiemy zasadniczo nic o minimum wymagań w stosunku do środowiska społecznego, które gdyby im sprostało, kwitłaby w nim działalność na kształt nauki.