DZIEJE RELIGII, FILOZOFII I NAUKI
indeks | antologia religijna | antologia filozoficzna | filozofia nauki
Thomas S. KUHN
Logika odkrycia naukowego czy psychologia badań?
The Logic of Discovery or Psychology of Research, 1970, tłum. S. Amsterdamski
Celem, jaki stawiam sobie w tym tekście, jest porównanie moich poglądów na temat rozwoju nauki, które wyłożyłem w Strukturze rewolucji naukowych, z niewątpliwie lepiej znanymi poglądami naszego przewodniczącego - profesora Poppera.[1] W zasadzie nie powinienem zabierać się do tego tematu, jako że nie jestem aż tak głęboko jak profesor Popper przekonany o pożytkach płynących z konfrontacji poglądów. Ponadto zbyt długo podziwiałem jego dzieło, by nagle dziś występować jako jego krytyk. A jednak uważam, że próbę taką należy podjąć. Jeszcze nim dwa i pół roku temu ukazała się moja książka, zacząłem dostrzegać dość szczególny i zaskakujący stosunek między naszymi poglądami. Zarówno ten stosunek, jak rozbieżne nań reakcje, z jakimi się zetknąłem, przekonują mnie, że systematyczne porównanie naszych stanowisk może być pouczające. Niech mi wolno będzie powiedzieć, dlaczego tak sądzę.
Niemal we wszystkich przypadkach, kiedy zajmujemy się wprost tymi samymi zagadnieniami, okazuje się, że nasze poglądy na naukę są prawie identyczne.[2] Obu nas interesuje raczej dynamika procesu zdobywania wiedzy niż logiczna struktura wytworu badań naukowych. Z racji tego obydwaj podkreślamy, że uprawnionymi danymi są tak fakty, jak atmosfera współczesnego życia naukowego, i obaj - aby je poznać - często odwołujemy się do historii. Na podstawie wspólnie akceptowanych danych wyciągamy wiele identycznych wniosków. Obaj odrzucamy pogląd, że nauka rozwija się w drodze kumulacji, podkreślamy natomiast rewolucyjny charakter procesu, w którego wyniku stare teorie zostają zastąpione nowymi,[3] nie dającymi się pogodzić ze swymi poprzedniczkami. Obaj też kładziemy silny nacisk na rolę, jaką w tym procesie odgrywają takie okazjonalne okoliczności jak ta, że stara teoria nie może sprostać wymogom logiki, eksperymentu czy obserwacji. Wreszcie, i profesor Popper, i ja, wspólnie przeciwstawiamy się najbardziej charakterystycznym tezom współczesnego pozytywizmu. Obaj, na przykład, podkreślamy ścisłe i nieuchronne uwikłanie wszelkiej naukowej obserwacji w kontekst teoretyczny i mamy jednakowo sceptyczny stosunek do wszelkich prób budowania neutralnego języka obserwacyjnego. Obaj też z uporem twierdzimy, że właściwym celem uczonych jest wyjaśnianie obserwowanych zjawisk przez odwołanie się do realnie istniejących przedmiotów, cokolwiek by termin "realnie" znaczył.
Powyższe wyliczenie nie obejmuje wszystkich kwestii, w których jesteśmy zgodni.[4] Jest ono jednak wystarczająco wyczerpujące, by na jego podstawie obu nas można było zaliczyć do mniejszości wśród współczesnych filozofów nauki. Z tego zapewne powodu zwolennicy profesora Poppera stanowili z reguły przychylne mi audytorium filozoficzne, za co pozostaję wdzięczny. Wdzięczność ta nie jest jednak niezmącona. Ta sama zgoda, która rodzi przychylność tej grupy, nadaje często niewłaściwy kierunek jej zainteresowaniom. Wydaje się, że zwolennicy profesora Poppera często odczytują moja książkę, a przynajmniej znaczne jej fragmenty, jako przyczynki do ostatniej - zdaniem niektórych, radykalnej - autorewizji jego klasycznej Logiki odkrycia naukowego. Jeden z nich zapytuje, na przykład, czy pogląd na naukę przedstawiony w mojej Strukturze rewolucji naukowych nie był już od dawna szeroko rozpowszechniony. Inny, bardziej litościwy krytyk, omawiając oryginalne idee mojej pracy, sprowadza je do następującej tezy: odkrycia faktów mają cykl życia analogiczny do tego, który mają innowacje teoretyczne. Jeszcze inni recenzenci, wyrażając się z aprobatą o książce, skłonni są dyskutować jedynie dwie, uboczne raczej kwestie, w których różnica zdań między nami jest najwyraźniejsza: nacisk, jaki kładę na znaczenie głębokiego przywiązania do tradycji, oraz moje obiekcje co do terminu "falsyfikacja". Wszyscy ci recenzenci czytali więc moją książkę przez bardzo szczególne okulary, a przecież możliwy jest też i inny sposób jej lektury. Spojrzenie przez te okulary nie daje fałszywego obrazu, zgodność naszych poglądów jest rzeczywista i zasadnicza. Jednakże czytelnicy nie wywodzący się z kręgów zwolenników poglądów K. R. Poppera niemal nie dostrzegają tej zgody i oni właśnie najczęściej podnoszą - niekoniecznie zresztą z aprobatą - to, co mnie się wydaje w tej książce najważniejsze. Można by więc sądzić, że coś w rodzaju różnego sposobu widzenia postaci (Gestalt switch) dzieli mych czytelników na dwie grupy. To, co jedni postrzegają jako uderzającą zbieżność, jest niemal niewidoczne dla drugich. Chęć zrozumienia, jak coś takiego jest możliwe, stanowi jeden z motywów mego zamiaru porównania własnych poglądów z Popperowskimi.
Porównanie to jednak nie powinno być ich zestawieniem punkt po punkcie. Uwagi wymagają nie tyle obszary peryferyjne, w których drugorzędne różnice zdań między nami powinny zostać ujawnione, ile kwestie zasadnicze, co do których jesteśmy, jak się zdaje, zgodni.
Profesor Popper i ja odwołujemy się do tych samych danych, dostrzegamy jakby te same kreski na rysunku, zapytani zaś o te dane i kreski, dajemy zazwyczaj identyczne odpowiedzi, a co najmniej odpowiedzi, które wyjęte z kontekstu (do czego zmusza metoda pytań i odpowiedzi) wydają się identyczne. A jednak doświadczenia, o których wspomniałem przed chwilą, przekonują mnie, że nasze intencje bywają całkowicie różne, nawet wówczas, gdy mówimy to samo. Chociaż kreski są te same, układają się z nich różne rysunki. Z tego właśnie powodu twierdzę, że dzieli nas raczej sposób widzenia postaci niż różnica poglądów. I dlatego też mam od razu problem, jak najlepiej wniknąć w to rozejście się. Jak mam przekonać profesora Poppera, który o rozwoju nauki wie wszystko, co mnie wiadomo, i który tu lub ówdzie wszystko to już powiedział, że to, co nazywa kaczką, postrzegane może być jako królik? Jak mam mu pokazać, do czego doprowadziłoby go włożenie moich okularów, skoro przywykł już patrzeć na wszystko, co mógłbym mu wskazać, przez własne?
W tej sytuacji niezbędna staje się zmiana strategii. Nasuwa mi się mianowicie następująca: czytając ponownie najważniejsze książki i artykuły profesora Poppera, napotykam szereg uporczywie powtarzających się zdań, których - choć rozumiem je i nie mógłbym o nich powiedzieć, że się z nimi całkowicie nie zgadzam - nigdy bym osobiście nie użył w takim kontekście. Niewątpliwie, najczęściej pomyślane są one jako metafory i stosowane do sytuacji, które autor sam opisał gdzie indziej w sposób zupełnie jednoznaczny. Niemniej dla celów, jakie sobie tutaj stawiam, te jawnie, moim zdaniem, nietrafne metafory mogą okazać się bardziej przydatne niż owe jednoznaczne opisy. Stanowić mogą mianowicie symptom konceptualnych różnic ledwie dostrzegalnych wśród starannych, dosłownych sformułowań. Jeśli tak jest rzeczywiście, to wyrażenia te mogą odgrywać rolę nie owych kresek, lecz ucha królika lub zawiązanej na szyi wstążeczki, które wyodrębnia się z rysunku, kiedy chce się skłonić kogoś, by zmienił swój sposób widzenia przedstawionej na rysunku postaci, by dojrzał królika tam, gdzie dotąd widział kaczkę. Taką przynajmniej wiążę z nimi nadzieję. Niżej omówię cztery takie różnice sposobu wyrażania się i potraktuję je seriatim.
I
Do najbardziej zasadniczych zagadnień, co do których zgadzamy się, należy nasze wspólne mocne przekonanie, że kiedy bada się rozwój nauki, trzeba brać pod uwagę sposób, w jaki nauka faktycznie była w danym czasie uprawiana. Skoro tak, to zadziwiają mnie niektóre z powtarzających się u Poppera uogólnień. Przykładem mogą być zdania, od których zaczyna się pierwszy rozdział Logiki odkrycia naukowego. "Naukowiec - teoretyk czy eksperymentator - formułuje zdania lub systemy zdań, które sprawdza krok po kroku. W szczególności na polu nauk empirycznych konstruuje on hipotezy, systemy teorii i sprawdza je doświadczalnie poprzez obserwację i eksperyment."[5] Stwierdzenie to wydaje się banałem, ale zastosowanie go rodzi trzy problemy. Jest ono dwuznaczne, nie wskazuje bowiem, które to z dwu rodzajów twierdzeń czy teorii mają być sprawdzane. Dwuznaczność tę - to prawda - można usunąć poprzez odwołanie się do innych fragmentów pism Poppera, ale uogólnienie, do jakiego na ich podstawie się dochodzi, jest historycznie fałszywe. Co więcej, błąd ten okazuje się ważny, albowiem opis jednoznaczny pomija tę właśnie charakterystykę praktyki naukowej, która najbardziej wyraźnie odróżnia naukę od innych rodzajów twórczości.
Istnieją pewnego rodzaju "twierdzenia" czy "hipotezy", które uczeni rzeczywiście stale poddają sprawdzaniu. Mam na myśli twierdzenia poszczególnych badaczy dotyczące właściwego sposobu powiązania ich własnych problemów badawczych z korpusem uznawanej wiedzy naukowej. Uczony może, na przykład, przypuszczać, że nieznana substancja chemiczna zawiera sól ziemi rzadkiej, że otłuszczenie jego szczurów doświadczalnych spowodowane jest przez pewien składnik ich pokarmu lub że nowo odkryty rodzaj widma powinien być interpretowany jako efekt spinu jądrowego. W każdym takim przypadku kolejne kroki badacza zmierzać będą do poddania próbie czy też do sprawdzenia tych przypuszczeń lub hipotez. Jeśli przejdą one przez dostatecznie surowe testy, będzie to świadectwem, że dany uczony dokonał odkrycia lub, co najmniej, rozwiązał łamigłówkę, nad którą się głowił. Jeśli wyniki testów będą niepomyślne, badacz musi bądź w ogóle porzucić swą łamigłówkę, bądź próbować ją rozwiązać za pomocą innych hipotez. Wiele problemów badawczych, lecz bynajmniej nie wszystkie, ma taką właśnie postać. Tego rodzaju zabiegi sprawdzające są standardowym składnikiem nauki - jak ją gdzie indziej nazwałem - normalnej czy też badań normalnych. Na tego rodzaju działalność składa się ogromna większość badań w naukach podstawowych. Jej celem jednak nie jest w żadnym razie sprawdzanie akceptowanej teorii. Przeciwnie, uczony zaangażowany w rozwiązywanie normalnego problemu badawczego musi dopuszczać akceptowaną teorię jako zbiór reguł własnej gry. Jego celem jest rozwiązanie łamigłówki, co innym się nie powiodło, a akceptowana teoria jest mu niezbędna do określenia łamigłówki. Ponadto daje mu ona gwarancję, że przy odpowiedniej pomysłowości znajdzie jej rozwiązanie.[6] Oczywiste jest, że zajmując się tego rodzaju działalnością musi on często sprawdzać domniemane rozwiązania swej łamigłówki, rozwiązania, które podpowiada mu jego pomysłowość. Ale sprawdza on tylko własną hipotezę. Jeśli wynik jest niepomyślny, zakwestionowane zostają wyłącznie jego umiejętności, nie zaś trzon wiedzy dotąd akceptowanej. Krótko mówiąc, chociaż sprawdzanie jest powszechną procedurą w nauce normalnej, jest to sprawdzanie szczególnego rodzaju. Kontroli poddawany jest tu raczej indywidualny uczony, a nie uznawana teoria. Otóż nie są to tego rodzaju zabiegi sprawdzające, które ma na myśli Karl Popper. Interesują go przede wszystkim procedury, dzięki którym rozwija się nauka, a jest przekonany, że "rozwój" ten dokonuje się głównie nie w drodze kumulacji, lecz wskutek obalania akceptowanych teorii i zastępowania ich nowymi, lepszymi.[7] (Objęcie terminem "rozwój" "następujących jedno po drugim "obaleń" jest samo przez się już dziwactwem językowym; jego raison d'etre stanie się jaśniejsze w toku dalszych wywodów.) Zgodnie z tym poglądem profesor Popper kładzie nacisk na testy mające bądź to ujawnić ograniczenia akceptowanych teorii, bądź wystawiać je na maksymalne ryzyko obalenia. Jego ulubionymi przykładami - zadziwiającymi i destruktywnymi w swych konsekwencjach - są doświadczenia Lavoisiera nad utlenianiem, wyprawa z 1919 roku w celu obserwowania zaćmienia Słońca oraz najnowsze eksperymenty dotyczące zasady zachowania parzystości.[8] Wszystko to są, rzecz jasna, klasyczne doświadczenia sprawdzające, ale przedstawiając je jako wyróżniki działalności naukowej, profesor Popper pomija niezwykle ważną ich cechę. Epizody tego rodzaju są w praktyce naukowej niezwykle rzadkie. A kiedy się zdarzają, są rezultatem albo uprzedniego kryzysu w danej dziedzinie (doświadczenia Lavoisiera, Lee i Yanga[9]), albo pojawienia się teorii, która rywalizuje z przyjętymi dotąd kanonami badań (ogólna teoria względności Einsteina). Są to więc przypadki - stosując moją terminologię - badań nadzwyczajnych, odznaczających się istotnie wieloma cechami, na które taki nacisk kładzie profesor Popper, ale które we wszystkich dziedzinach nauk zdarzały się, dotąd przynajmniej, bardzo rzadko i w bardzo szczególnych okolicznościach.[10].
Twierdzę zatem, że Popper charakteryzuje całość działalności naukowej w kategoriach stosujących się jedynie do okazjonalnych epizodów - rewolucji. Nacisk, jaki na nie kładzie, jest zrozumiały i naturalny: osiągnięcia Kopernika czy Einsteina są bardziej atrakcyjne niż Brahe lub Lorentza. Popper bynajmniej nie jest pierwszym, który by traktował naukę normalną jako działalność mało interesującą. Trudno byłoby jednak zrozumieć naukę i jej rozwój, gdyby patrzyło się na badania wyłącznie pod względem rewolucji, które zdarzają się okazjonalnie. Tak na przykład, aczkolwiek do sprawdzania zasadniczych przekonań dochodzi w nauce tylko wyjątkowo, nauka normalna ujawnia właśnie zarówno kwestie wymagające sprawdzenia, jak jego metody. Co więcej, zawodowe przygotowanie badaczy nastawione jest właśnie na badania normalne, a nie nadzwyczajne. Jeśli zaś, mimo to, jest ono nader skuteczne w obalaniu i zastępowaniu teorii, od których zależy działalność normalna, to jest to jego osobliwość wymagająca odrębnego zbadania. Wreszcie - a jest to w tym miejscu mój główny argument - staranne zbadanie praktyki naukowej sugeruje, że naukę od innych rodzajów twórczości wyróżniają nie badania nadzwyczajne, lecz raczej normalne, w których tego rodzaju sprawdzanie, o jakim mówi Popper, się nie zdarza. Jeśli istnieje jakieś kryterium demarkacji (a nie powinniśmy - jak sądzę - szukać kryterium ostrego lub rozstrzygającego), to ukryte ono może być właśnie w tych obszarach badań naukowych, które Popper ignoruje.
W jednej ze swych najbardziej pamiętnych rozpraw profesor Popper poszukuje źródeł "tradycji dyskusji krytycznej, która stanowi jedyną dającą się stosować metodę poszerzania wiedzy" u filozofów greckich od Talesa do Platona, zachęcających - jego zdaniem - do krytycznej dyskusji między szkołami i wewnątrz nich.[11] Opis presokratejskiego dyskursu jest istotnie trafny, ale dyskurs ten w ogóle nie przypomina nauki. Jest to raczej opis tradycji wysuwania twierdzeń i ich obalania, dyskusji nad sprawami fundamentalnymi, tradycji swoistej - może z wyjątkiem czasów średniowiecza - dla filozofii i nauk społecznych. Już w okresie hellenistycznym matematyka, astronomia, statyka i optyka geometryczna porzuciły ten rodzaj dyskursu i skoncentrowały się na rozwiązywaniu łamigłówek. Inne dyscypliny wkraczały odtąd na tę drogę coraz liczniej. Stawiając pogląd Poppera na głowie, możemy raczej w pewnym sensie powiedzieć, że drogę kształtowania się nauki wytyczało odchodzenie od dyskursu krytycznego. Później dyskurs krytyczny ożywa już tylko w okresach kryzysów, kiedy podstawy danej dyscypliny okazują się znów zagrożone.[12] Uczeni zachowują się jak filozofowie wówczas tylko, gdy są zmuszeni wybierać między rywalizującymi teoriami. Z tego właśnie powodu, jak sądzę, zachodzi tak wielkie podobieństwo między wyśmienitym Popperowskim opisem przyczyn warunkujących wybór systemu metafizycznego a moim opisem racji wyboru między teoriami naukowymi.[13] W żadnym z tych przypadków, jak to postaram się niżej wykazać, sprawdzanie nie może odgrywać decydującej roli.
Istnieją jednak racje, dla których mogło się tak wydawać. Ich zbadanie sprawić może, że kaczka profesora Poppera przekształci się ostatecznie w mojego królika. Warunkiem niezbędnym podejmowania jakiejkolwiek działalności polegającej na rozwiązywaniu łamigłówek jest akceptacja pewnych kryteriów, na których mocy rozstrzyga się w danym czasie i miejscu, czy dana łamigłówka została rozwiązana. Te same kryteria, rzecz jasna, rozstrzygają o niepowodzeniu, a każdy, kto zechce, może uznać to niepowodzenie za świadectwo, iż teoria niezdolna jest sprostać empirycznej konfrontacji. Zazwyczaj jednak, jak już mówiłem, nie traktuje się go w taki sposób. Kwestionuje się tylko sukces uczonego, nie zaś sprawność jego narządzi. W szczególnych okolicznościach jednak, kiedy wskutek niepowodzenia powstaje w danej dziedzinie kryzys (na przykład, gdy jest to niepowodzenie na dużą skalę lub gdy przytrafia się wielokrotnie najwybitniejszym specjalistom), opinia grupy zawodowej może ulec zmianie. To, co uchodziło dotąd za niepowodzenie jednostki, może zostać potraktowane jako symptom niezgodności teorii z doświadczeniem. Wobec tego zaś, że doświadczenie wywodziło się z łamigłówki i oparte było na określonych kryteriach, okazuje się ono w rezultacie o wiele bardziej dotkliwe i trudniejsze do zlekceważenia niż testy odwołujące się nie do tradycji rozwiązywania łamigłówek, lecz do tradycji krytycznej dyskusji.
Tak więc surowość kryteriów sprawdzania okazuje się w pewnym sensie odwrotną stroną medalu, czyli tradycji rozwiązywania łamigłówek. Z tego właśnie powodu moje kryterium demarkacji pokrywa się tak często z Popperowskim. Dotyczy to jednak wyłącznie wyników ich stosowania. Sposób stosowania zaś jest całkiem odmienny i wyróżnia inne aspekty działalności, o której mamy orzec, czy jest naukowa. I tak rozpatrując przykład psychoanalizy czy materializmu historycznego Marksa, przeciwko którym było wymierzone - jak powiada profesor Popper - jego kryterium demarkacji,[14] zgadzam się, że nie można ich obecnie traktować jako nauki. Dochodzę jednak do tego wniosku w sposób o wiele pewniejszy i bezpośredni. Prosty przykład może wykazać, że z dwóch kryteriów - sprawdzalności i rozwiązywania łamigłówek - to drugie okazuje się od razu i bardziej jednoznaczne, i bardziej podstawowe.
Aby uniknąć tu ubocznych współczesnych kontrowersji, odwołam się raczej do przykładu astrologii niż psychoanalizy. Jest to, nota bene, stale powracający u Poppera przykład pseudonauki.[15] Powiada on: "Astrologowie, formułując swe interpretacje i przepowiednie w sposób nieścisły, mogli zawsze wytłumaczyć wszystko, co stanowić by mogło obalenie ich teorii, gdyby tylko ona i oparte na niej przewidywania były dokładniejsze. By ustrzec się przed falsyfikacją, czynili teorię niesprawdzalną."[16] Tego rodzaju uogólnienia oddają niewątpliwie w jakiejś mierze charakter zabiegów astrologicznych. Jeśli jednak potraktować je całkiem dosłownie, jak traktowane być powinny, skoro pretendują do miana kryteriów demarkacji, nie dają się one utrzymać. Historia astrologii notuje w czasach, kiedy ceniona była pod względem intelektualnym, co niemiara proroctw, które się zdecydowanie nie spełniły.[17] Nawet jej najbardziej zagorzali zwolennicy nie wątpili w powtarzanie się tego rodzaju niepowodzeń. Astrologii jednak nie można wykluczyć z nauki ze względu na sposób, w jaki formułowała swe prognozy.
Nie można też jej zdyskwalifikować ze względu na to, jak astrologowie tłumaczyli swe niepowodzenia. Wskazywali oni, na przykład, że w odróżnieniu od ogólnych proroctw dotyczących choćby klęsk żywiołowych albo dyspozycji jednostek prognozowanie przyszłych losów poszczególnych osób jest zadaniem bardzo trudnym, wymagającym niezwykłych umiejętności, zależy bowiem w ogromnym stopniu od dokładności danych wyjściowych. Konfiguracja gwiazd i ośmiu planet nieustannie się zmienia. Tablice astronomiczne, z których korzystano do obliczania konfiguracji w chwili narodzin danej osoby, były notorycznie nieścisłe. Niewiele osób znało dokładnie chwilę swego przyjścia na świat.[18] Trudno się zatem dziwić, że przepowiednie często zawodziły. Dopiero wówczas, gdy astrologia utraciła swą reputację, argumenty takie zaczęły uchodzić za wątpliwe.[19] Dziś analogiczne argumenty wysuwa się w celu wyjaśnienia niepowodzeń prognostycznych medycyny czy meteorologii. W okresach kryzysowych pojawiają się one także w naukach ścisłych, w dziedzinach takich, jak fizyka, chemia czy astronomia.[20] Toteż w sposobie, w jaki astrologowie tłumaczyli swe niepowodzenia, nie było w zasadzie niczego nienaukowego.
A jednak astrologia nie była nauką. Była natomiast rzemiosłem, jedną ze sztuk praktycznych, zdradzała wiele podobieństw do inżynierii, meteorologii i medycyny takich, jakie uprawiane były, na przykład, sto lat temu. Szczególnie bliskie jest jej podobieństwo, jak sądzę, do starej medycyny i współczesnej psychoanalizy. W każdej z tych dziedzin adekwatność akceptowanej teorii zapewniała tylko wiarygodność dyscypliny jako takiej i dostarczała racjonalnych podstaw rozmaitym regułom sztuki jej uprawiania. Reguły te były użyteczne w przeszłości, ale nikt, kto je stosował, nie sądził, że mogą one zapobiec powtarzającym się niepowodzeniom. Potrzebne były i bardziej rozbudowana teoria, i bardziej skuteczne reguły, ale absurdem byłoby rezygnować z wiarygodnej i potrzebnej dyscypliny, mogącej szczycić się choćby ograniczonymi sukcesami, tylko dlatego, że potrzeby te nie mogły być jeszcze zaspokojone. W tej sytuacji jednak ani astrolog ani lekarz nie mogli prowadzić badań naukowych. Chociaż dysponowali regułami, które mogli stosować, nie mieli do rozwiązywania żadnych łamigłówek, a zatem i żadnej nauki do uprawiania.[21]
Porównajmy sytuację astronoma i astrologa. Jeśli prognozy astronoma zawodziły, a rachunki jego były w porządku, mógł mieć nadzieję, że wybrnie z kłopotów. Może niedokładne były dane wyjściowe - a więc trzeba było sprawdzać na nowo stare obserwacje i dokonywać nowych pomiarów, a to wymagało rozwiązywania mnóstwa łamigłówek rachunkowych i instrumentalnych. A może trzeba uściślić teorię - zmienić epicykle, ekscentryki i ekwanty, lub wprowadzić bardziej zasadnicze reformy metod astronomicznych? Przez ponad tysiąclecie na tym właśnie polegały matematyczne i teoretyczne łamigłówki, których rozwiązywanie kształtowało tradycję badawczą astronomii. Astrolog natomiast nie miał do czynienia z takimi łamigłówkami. Mógł on wytłumaczyć swe niepowodzenia, ale żadne z nich nie rodziło nowych łamigłówek, jako że nikt, niezależnie od swych uzdolnień, nie mógł tych niepowodzeń wykorzystać w celu konstruktywnej rewizji tradycji astrologicznej. Zbyt wiele było możliwych źródeł kłopotów, a większość z nich leżała poza obszarem wiedzy astrologa, przekraczała jego możliwości kontroli i uwalniała go z ponoszenia za nie odpowiedzialności. Toteż indywidualne niepowodzenia nie były instruktywne i nie miały wpływu na renomę prognosty w środowisku jego kolegów po fachu.[22] Aczkolwiek ci sami ludzie - jak na przykład Ptolemeusz, Tycho, Brahe czy Kepler - uprawiali i astronomię, i astrologię, nigdy nie istniał astrologiczny odpowiednik astronomicznej tradycji rozwiązywania łamigłówek. A bez nich, zdolnych najpierw pobudzić, a następnie poświadczyć odkrywczość poszczególnych adeptów, astrologia nie mogła stać się nauką, nawet gdyby losy ludzkie istotnie zależały od gwiazd.
Krótko mówiąc, chociaż astrologowie formułowali sprawdzalne prognozy i przyznawali, że czasem zawodzą, nie byli oni i nie mogli być zaangażowani w działalność, jaką odznaczają się wszystkie uznane dyscypliny naukowe. Profesor Popper ma rację, kiedy odmawia astrologii miana nauki, ale fakt, że zainteresowany jest nadmiernie rewolucyjnymi przemianami teorii naukowych, nie pozwala mu dostrzec pewniejszego uzasadnienia tej diagnozy.
Powyższa okoliczność rzuca światło na jeszcze jedną dziwaczność Popperowskiej historiografii. Profesor Popper nieustannie podkreśla rolę testów w zastępowaniu jednych teorii naukowych innymi, trudno mu zarazem dostrzec, że wiele teorii, jak na przykład Ptolemeuszowa, zostało zastąpionych, nim faktycznie poddano je sprawdzeniu.[23] Przynajmniej w niektórych przypadkach testy nie są niezbędnym warunkiem rewolucji, poprzez które nauka się rozwija. Nie dotyczy to natomiast łamigłówek. Chociaż teorie, na które powołuje się profesor Popper, nie zostały sprawdzone przed ich odrzuceniem, żadnej nie zastąpiono nową, nim nie utraciła swej zdolności podtrzymywania tradycji rozwiązywania łamigłówek. W początkach szesnastego wieku stan astronomii był jednym wielkim skandalem, ale większość astronomów była przekonana, że da się temu zaradzić przez wprowadzenie normalnych poprawek do modelu Ptolemeuszowego. W tym sensie teoria geocentryczna nie upadła w wyniku jej testowania. Nieliczni zaś astronomowie, a wśród nich Kopernik, przeczuwali, że źródłem kłopotów jest samo podejście Ptolemeuszowe, a nie poszczególne warianty jego modelu, i rezultaty tego przekonania są dobrze udokumentowane. Jest to sytuacja typowa.[24] Na podstawie testów lub bez uciekania się do nich tradycja rozwiązywania łamigłówek utorować może drogę własnemu przeobrażeniu. Traktowanie zabiegów sprawdzających jako wyróżnika działalności naukowej powoduje niedostrzeganie i tego, czym głównie zajmują się uczeni, i najbardziej charakterystycznych cech ich działalności.
II
Na podstawie powyższych uwag możemy pokrótce rozważyć kontekst i konsekwencje innej jeszcze ulubionej wypowiedzi profesora Poppera. Przedmowa do Conjectures and Refutations zaczyna się tak: "Eseje i wykłady składające się na tę książkę są wariacjami na jeden wspólny i prosty temat: chodzi mianowicie o tezę, że możemy uczyć się na własnych błędach." Podkreślenie pochodzi od samego autora, a teza ta obecna jest od początku w jego pismach.[25] Jeśli wziąć ją w oderwaniu, trudno się z nią nie zgodzić. Każdy może się uczyć i uczy się na błędach. Wykrywanie i korygowanie ich to podstawowa metoda uczenia dzieci. Retoryka profesora Poppera ma tu swoje korzenie w doświadczeniu potocznym. A jednak w kontekstach, których dotyczy ten prosty nakaz, jego zastosowanie stanowczo zawodzi. Nie jestem bowiem pewien, czy błąd został popełniony, a jeśli tak, to czy można się z niego czegokolwiek nauczyć.
Aby zrozumieć, o co tu chodzi, nie trzeba wdawać się w rozwiązywanie zawiłych problemów filozoficznych dotyczących błędu. Błędem jest twierdzić, że "trzy plus trzy równa się pięć", albo utrzymywać, że "skoro wszyscy ludzie są śmiertelni, to wszyscy śmiertelni są ludźmi". Z innych powodów błędne jest powiedzenie "on jest moją siostrą" czy też utrzymywanie, że mamy do czynienia z silnym polem elektrycznym, kiedy ładunki próbne nie wykazują jego obecności. Możliwe są zapewne i inne rodzaje błędów, ale wszystkiej odznaczają się następującymi cechami. Błąd popełniany jest w określonym miejscu i czasie przez konkretną osobę. Polega na tym, że osoba ta gwałci bądź reguły logiki lub języka, bądź reguły odnoszenia ich do doświadczenia. Wreszcie błąd polegać może na tym, że nie potrafi się rozpoznać konsekwencji płynących w myśl tych reguł z wyboru jednego z członów alternatywy. Jednostka może uczyć się na samych błędach tylko dlatego, że społeczność, której praktyka jest ucieleśnieniem tych reguł, wykryć może błąd w ich stosowaniu. Krótko mówiąc, rodzaj błędów, których dotyczy Popperowska maksyma, to indywidualne błędy popełniane w ramach działalności podlegającej z góry określonym regułom. W nauce tego rodzaju błędy zdarzają się właśnie najczęściej i niemal wyłącznie w procesie badań normalnych polegających na rozwiązywaniu łamigłówek.
Nie tam jednak szuka ich profesor Popper, albowiem jego koncepcja nauki przesłania w ogóle istnienie badań normalnych. Zajmuje się on natomiast niezwykłymi czy też rewolucyjnymi epizodami w rozwoju nauki. Błędy, na które wskazuje, to zazwyczaj nie czyjeś akty indywidualne, lecz przestarzałe teorie naukowe: astronomia Ptolemeuszowa, teoria flogistonu, dynamika Newtona itp. "Uczenie się na błędach" to według niego to, co zdarza się, kiedy społeczność naukowa odrzuca taką teorię i zastępuje ją inną.[26] Jeśli zastosowanie takie nie wydaje się od razu dziwaczne, to dlatego głównie, że odwołuje się do tkwiących w każdym z nas skłonności do indukcjonizmu. Wierząc, że trafne teorie naukowe są rezultatem zasadnego wnioskowania indukcyjnego opartego na faktach, indukcjonista musi również utrzymywać, że fałszywa teoria jest wynikiem błędnej indukcji. W zasadzie przynajmniej gotów on jest rozważać takie, na przykład, pytanie: "Jaki błąd popełniono, jaka reguła została pogwałcona oraz kto i kiedy ją naruszył, dochodząc, powiedzmy, do systemu Ptolemeuszowego?" Tylko i wyłącznie komuś, kto gotów jest uznać takie pytania za sensowne, maksyma Poppera wydawać się może nieproblematyczna.
Jednakże ani profesor Popper, ani ja nie jesteśmy indukcjonistami. Nie wierzymy w istnienie reguł indukcyjnego wywodzenia trafnych teorii z faktów ani nawet w to, by teorie, mniejsza o to, czy trafne, czy nie, mogły być w ogóle formułowane na drodze indukcji. Traktujemy je natomiast jako twory wyobraźni, wymyślane jako całości, które mają zostać zastosowane do przyrody. I chociaż wskazujemy, że mogą one napotkać i zazwyczaj napotykają łamigłówki, których nie są zdolne rozwiązać, uważamy również, że tego rodzaju kłopotliwe sytuacje rzadko zdarzają się wkrótce po tym, jak teoria została wymyślona i zaakceptowana. Ale z tego poglądu wynika, że stosowanie systemu Ptolemeuszowego nie było rezultatem żadnego błędu. Toteż trudno mi zrozumieć, co profesor Popper ma na myśli nazywając błędem ten system czy też jakąkolwiek inną przestarzałą teorię. Co najwyżej można by sądzić, że teoria, która poprzednio nie była błędem, stała się nim, lub że jakiś uczony popełnił błąd, broniąc tej teorii zbyt długo. Ale nawet te sformułowania, z których przynajmniej pierwsze brzmi dziwnie, nie odwołują się do tego pojęcia błędu, z którym jesteśmy najbardziej obyci. Ono bowiem dotyczy normalnego błędu, jaki astronom może popełnić na gruncie akceptowanego przez siebie systemu - czy to Ptolemeuszowego, czy Kopernikańskiego - gdy przeprowadza obserwacje, dokonuje rachunków lub analizy danych. Błędy tego rodzaju mogą zostać od razu ujawnione i następnie poprawione bez naruszania samego systemu. Wedle Poppera natomiast błąd przenika cały system i może zostać naprawiony tylko w wyniku zastąpienia systemu w całości innym. Nic, żadna retoryka czy analogie, nie może ukryć tych zasadniczych różnic. Nie da się zaprzeczyć, że przed wykryciem błędu system odznaczał się wszystkimi cechami, jakie zwykliśmy wiązać z rzetelną wiedzą.
Być może Popperowskie rozumienie błędu da się uratować, ale taka operacja, jeśli ma być skuteczna, uwolnić go musi od wciąż jeszcze rozpowszechnionych implikacji. Podobnie jak "sprawdzanie", termin "błąd" został zapożyczony z nauki normalnej, gdzie jego zastosowanie jest w miarę jasne, i odniesiony do epizodów rewolucyjnych, których dotyczy w najlepszym razie w sposób nader problematyczny. Ta zmiana odniesienia rodzi, a co najmniej umacnia, rozpowszechnione mniemanie, iż teorie w całości mogą podlegać ocenie na mocy takiego samego rodzaju kryteriów jak używane do oceny poszczególnych ich zastosowań. W rezultacie poszukiwanie zdatnych do tego celu kryteriów staje się dla wielu osób podstawowym dezyderatem. Dziwne, że znaleźć się mógł wśród nich profesor Popper, albowiem dążenie to jest przeciwstawne najbardziej oryginalnym i płodnym intencjom jego filozofii nauki. Nie potrafię jednak zinterpretować inaczej jego prac metodologicznych począwszy od Logik der Forschung. Sugerowałbym, że wbrew wypowiadanym explicite zastrzeżeniom, poszukiwał on stale procedur oceniających, które mogłyby być stosowane do teorii z taką samą apodyktyczną pewnością jak metody ujawniania błędów logicznych, rachunkowych lub pomiarowych. Obawiam się, że goni on za błędnym ognikiem, iluzją zrodzoną z tego pomieszania badań normalnych z rewolucyjnymi epizodami, które sprawiało, iż sprawdzanie zdaje mu się tak fundamentalną cechą nauki.
III
W Logik der Forschung Popper podkreślał asymetrię stosunku twierdzeń ogólnych i ich negacji do świadectw empirycznych. Nie sposób wykazać, że teoria naukowa stosuje się z powodzeniem do wszystkich możliwych przypadków, można jednak udowodnić, że w przypadku niektórych zastosowań zawodzi. Nacisk, jaki Popper kładzie na ten logiczny truizm, wydaje mi się kolejnym krokiem, po którym nie ma już odwrotu. Ta sama asymetria odgrywa zasadniczą rolę w mojej Strukturze rewolucji naukowych. Sytuację, kiedy teoria niezdolna jest dostarczyć reguł wyróżniających dające się rozwiązać łamigłówki, traktuję tam jako źródło kryzysu prowadzącego często do zastąpienia danej teorii inną. Stanowisko moje jest bardzo bliskie Popperowskiemu i nie jest wcale wykluczone, że wiele zapożyczyłem z tego, co słyszałem o pracach profesora Poppera.
W ujęciu Poppera jednak falsyfikacja czy też odrzucenie następuje wówczas, gdy zamierzone zastosowanie teorii zawodzi. Mamy tu znów do czynienia z szeregiem sprzężonych ze sobą wypowiedzi, które wydają się nader dziwne. Zarówno falsyfikacja, jak obalenie to kategorie przeciwstawne dowodowi. Zapożyczone są one głównie z logiki i matematyki. Argumentacje, w których się je stosuje, kończą się zazwyczaj stwierdzeniem quod errat demonstrandum. Powoływanie się na te terminy implikuje możliwość wymuszenia zgody każdego członka odpowiedniej społeczności zawodowej. Nikomu jednak nie trzeba dowodzić, że wówczas, gdy stawką jest cała teoria, a często choćby tylko prawo nauki, argumenty rzadko kiedy miewają aż tak apodyktyczny charakter. Nie ma takiego eksperymentu, którego ważności lub dokładności nie da się zakwestionować. Każdą teorię można zmodyfikować, jeśli wprowadzi się do niej najrozmaitsze poprawki ad hoc, a ona wskutek tego nie przestanie być nadal tą samą teorią. Zgoda na to, że tak się dziać może, jest ważna, albowiem wiedza naukowa rozwija się często właśnie w wyniku tego rodzaju poprawek ad hoc. Takie zakwestionowania teorii i wprowadzane w ich wyniku poprawki są standardowym elementem badań normalnych w naukach empirycznych, a poprawki odgrywają również ważną rolę w nieformalnej matematyce. Przeprowadzona przez I. Lakatosa wyśmienita analiza dopuszczalnych i poprawek twierdzeń matematycznych w obliczu grożących im obaleń stanowi najdobitniejszy, jaki znam, argument przeciw naiwnemu falsyfikacjonizmowi.[27]
Profesor Popper nie jest, rzecz jasna, naiwnym falsyfikacjonistą. Wie doskonale wszystko, co tu zostało powiedziane, i powtarza to od początku swej kariery. Bardzo wcześnie, bo już w Logice odkrycia naukowego pisał: "Faktem jest, iż żadna teoria nie zostanie obalona definitywnie, gdyż zawsze można powiedzieć, że wyniki eksperymentów nie budzą zaufania lub że stwierdzone rozbieżności pomiędzy wynikami eksperymentalnymi a teorią są tylko pozorne i zanikną wraz z postępem myśli."[28] Wypowiedzi takie wskazują znów na jeszcze jedną zbieżność naszych poglądów. Trudno jednak o bardziej odmienny użytek, jaki z nich każdy z nas robi. Dla mnie mają one zasadnicze znaczenie zarówno jako punkt wyjścia, jak i jako świadectwo. Dla Poppera natomiast są to istotne ograniczenia zagrażające spójności jego stanowiska. Przecząc istnieniu konkluzywnej falsyfikacji, Popper nie zastąpił jej niczym innym, a stosunek, na który się powołuje, to nadal logiczna falsyfikacja. I chociaż Popper nie jest naiwnym falsyfikacjonistą, twierdzę, że może, niebezzasadnie, za takiego uchodzić.
Gdyby Popperowi chodziło wyłącznie o zagadnienie demarkacji, problemy związane z nieistnieniem konkluzywnych obaleń byłyby mniej dramatyczne i można by je wyeliminować. Znaczy to, że problem demarkacji mógłby zostać rozwiązany za pomocą czysto syntaktycznego kryterium.[29] Stanowisko profesora Poppera byłoby (a może i jest) następujące: teoria ma charakter naukowy wówczas i tylko wówczas, gdy można z niej - ewentualnie wraz z uznaną wiedzą towarzyszącą - logicznie wyprowadzić twierdzenia obserwacyjne, a w szczególności twierdzenia będące negacjami jednostkowych zdań egzystencjalnych. Kłopoty (do których powrócę) związane z rozstrzyganiem, czy rezultat konkretnego zabiegu laboratoryjnego usprawiedliwia asercję określonego twierdzenia obserwacyjnego, byłyby wówczas nieistotne. W ten sam sposób dałby się, być może, wyeliminować również poważny problem z decydowaniem o tym, czy twierdzenie obserwacyjne wyprowadzone z przybliżonej (np. dającej się ująć matematycznie) wersji teorii powinno być traktowane jako konsekwencja tej teorii. Problemy tego rodzaju należałyby nie do syntaksy, lecz do pragmatyki lub semantyki języka, w którym sformułowana jest teoria, i nie odgrywałyby zatem roli w określaniu jej naukowego statusu. Tak jak to zazwyczaj jest w logice i w matematyce, o konkluzywnym obaleniu decydowałby stosunek między twierdzeniami, a nie między twierdzeniem a obserwacją.
Ze względów przedstawionych wyżej (przypis 21), a uzasadnionych bezpośrednio niżej, wątpię, czy teorie naukowe dadzą się bez zasadniczych zmian tak przeformułować, by możliwa była ich czysto syntaktyczna ocena, jakiej wymaga wskazana wersja Popperowskiego kryterium demarkacji. Ale nawet gdyby było to możliwe, to tak zrekonstruowane teorie stanowiłyby podstawę tylko jego kryterium demarkacji, a nie logiki wiedzy, tak bardzo z nim związanej. Ta zaś stanowiła zawsze główny przedmiot jego zainteresowania i bronił jej ściśle określonej koncepcji: "zadanie logiki wiedzy - pisał - (...) polega (...) jedynie na badaniu metod stosowanych w trakcie systematycznego sprawdzania, jakiemu poddać trzeba każdą nową koncepcję, jeżeli mamy ją poważnie wziąć pod uwagę."[30] Z badań tych - ciągnie dalej - wynikają takie reguły lub konwencje metodologiczne, jak na przykład: "Od chwili, gdy pewna hipoteza została sformułowana i sprawdzona, gdy dowiodła hartu, nie wolno jej poniechać bez podania «dobrego powodu». «Dobrym powodem» może na przykład być zastąpienie danej hipotezy przez inną, lepiej sprawdzalną, lub falsyfikacja jednej z konsekwencji hipotezy."[31]
Tego rodzaju reguły, a wraz z nimi cała przedstawiona wyżej procedura logiczna, nie mają charakteru wyłącznie syntaktycznego. Wymagają one, aby zarówno epistemolog, jak badacz naukowy mogli odnieść wyprowadzone z teorii zdania nie do innych zdań, ale do rzeczywistych obserwacji i eksperymentów. W tym właśnie kontekście funkcjonować musi Popperowski termin "falsyfikacja". Natomiast profesor Popper zachowuje całkowite milczenie na ten temat. Czym jest falsyfikacja, jeśli nie konkluzywnym obaleniem? W jakich okolicznościach logika wiedzy wymaga od uczonego, by porzucił akceptowaną dotąd teorię w wyniku jej konfrontacji nie z twierdzeniami o wynikach eksperymentów, lecz z samymi eksperymentami? Czy wobec braku odpowiedzi na te pytania to, co zaoferował nam profesor Popper, jest w ogóle logiką wiedzy? We wnioskach końcowych przedstawię sugestię, że jest to zgoła coś innego, choć skądinąd wartościowego. Popper dał nam raczej ideologię niż logikę, raczej zalecenia proceduralne niż reguły metodologiczne.
Uzasadnienie tych wniosków muszę jednak odłożyć do czasu, aż wnikniemy głębiej w źródła trudności, jakie napotyka Popperowskie pojęcie falsyfikacji. Jak już wskazywałem, zakłada ono, że teoria jest lub może być, bez jej zniekształcenia, tak sformułowana, że pozwoli uczonemu zakwalifikować każde dające się pomyśleć zdarzenie jako przypadek bądź ją potwierdzający, bądź falsyfikujący, bądź to jej nie dotyczący. Wymóg ten musi być spełniony, jeśli prawo ogólne ma być twierdzeniem falsyfikowalnym. Aby sprawdzić twierdzenie ogólne (x)f(x) przez wprowadzenie do niego stałej a, musimy umieć powiedzieć, czy a należy do zakresu zmienności x i czy f(a) rzeczywiście zachodzi. To samo założenie jest jeszcze bardziej widoczne w opracowanej ostatnio przez Poppera koncepcji miary podobieństwa do prawdy (verisimilitude). Koncepcja ta wymaga, abyśmy najpierw skonstruowali klasę wszystkich logicznych konsekwencji teorii, a następnie, na podstawie wiedzy towarzyszącej, wyodrębnili z niej podklasy wszystkich konsekwencji prawdziwych i fałszywych.[32] Zabieg ten jest niezbędny, jeśli kryterium podobieństwa do prawdy stanowić ma metodę wyboru teorii. Jednakże żaden z tych warunków nie może być spełniony, jeśli teoria nie jest w pełni wyartykułowana logicznie i jeśli terminy, za których pośrednictwem dotyczy ona przyrody, nie są na tyle zdefiniowane, żeby można było w każdym przypadku orzec, czy stosują się do danej sytuacji. W praktyce zaś żadna teoria naukowa nie spełnia takich rygorystycznych warunków, a wielu autorów wskazywało, że teoria, która by je spełniła, przestałaby być użytecznym narzędziem badań.[33] Aby podkreślić zależność badań naukowych od konkretnych okazów wypełniających lukę wynikającą z niedookreślenia treści i zastosowań teorii, wprowadziłem w mojej książce termin "paradygmat". Argumentów za tą koncepcją nie mogę tu powtarzać. Krótki przykład, nawet gdyby miał naruszyć tok moich wywodów, będzie tu może od nich pożyteczniejszy.
Nadam mu postać skonstruowanej miniatury jakiejś elementarnej dziedziny wiedzy naukowej. Niech dotyczy ona, powiedzmy, łabędzi. Aby zaś wyróżnić jej cechy istotne, sformułuję trzy pytania: (a) Jak wiele dowiedzieć się możemy o łabędziach nie korzystając z takich jawnych uogólnień, jak na przykład: "wszystkie łabędzie są białe"? (b) W jakich okolicznościach uogólnienia takie warto wprowadzać do tego, co już bez nich wiadomo, i jakie konsekwencje pociąga ich wprowadzenie? (c) W jakich okolicznościach tego rodzaju uogólnienia, skoro już zostały wprowadzone, bywają odrzucane? Rozważenie tych pytań ma na celu okazać, że chociaż logika jest potężnym i w ostatecznym rachunku zasadniczym narzędziem badań naukowych, to można posiadać rzetelną wiedzę w takiej postaci, że logika raczej nie daje się do niej stosować. Chciałbym zarazem udowodnić, że logiczna artykulacja teorii nie jest wartością samą przez się, lecz przeprowadzana powinna być tylko wówczas, gdy wymagają tego okoliczności, i w tym stopniu, w jakim one tego wymagają.
Proszę sobie wyobrazić, że pokazano wam dziesięć ptaków autorytatywnie zidentyfikowanych jako łabędzie, co można zapamiętać, i że w ten sam sposób poznaliście kaczki, gęsi, gołębie, mewy itd. Nadto zostaliście poinformowani, że każda z tych odmian stanowi naturalną rodzinę. Przez naturalną rodzinę rozumiem zbiór podobnych do siebie przedmiotów, dość ważnych i dających się na tyle wyodrębnić, że wymagają nazwy gatunkowej. Mówiąc ściśle, choć wprowadzam tu więcej uproszczeń, niż określenie pojęcia wymagałoby, przez naturalną rodzinę rozumiem klasę, której elementy są bardziej podobne do siebie niż do elementów innych rodzin naturalnych.[34] Doświadczenie pokoleń jak dotąd potwierdzało, że wszystkie obserwowane przedmioty trafiają do jakiejś rodziny naturalnej. Wykazało więc, że wszystkie przedmioty mogą zawsze (choć nie raz na zawsze) zostać podzielone na kategorie nieciągłe pod względem percepcyjnym. Sądzi się, że przestrzeń postrzeżeniowa pomiędzy tymi kategoriami jest pusta, nie ma w niej żadnych przedmiotów.
To, czego dowiedzieliście się o łabędziach stykając się z paradygmatami, przypomina wiedzę, jaką początkowo mają dzieci o psach i kotach, stołach i krzesłach, mamusiach i tatusiach. Zakres i treść tej wiedzy nie da się, rzecz prosta, ściśle określić, niemniej jest to rzetelna wiedza oparta na obserwacji. Przyszłe doświadczenia mogą ją podważyć, lecz tymczasem daje ona podstawy do racjonalnego działania. Spostrzegając ptaka podobnego do łabędzi, które już znacie, możecie rozsądnie przypuścić, że będzie potrzebował takiego samego pożywienia jak one i będzie wydawał potomstwo. Skoro łabędzie stanowią rodzinę naturalną, to żaden ptak zewnętrznie do nich podobny nie powinien, kiedy się go dokładniej obejrzy, wykazywać cech zasadniczo odmiennych. Oczywiście, mogło się zdarzyć, że zostaliście błędnie poinformowani na temat naturalnej odrębności rodziny łabędziej. To wszakże daje się stwierdzić doświadczalnie, na przykład w wyniku odkrycia zwierząt (jeden egzemplarz nie wystarczy), które wypełniać będą w sposób ciągły przestrzeń między łabędziami a - na przykład - gęsiami.[35] Dopóki to jednak nie nastąpi, wiedzieć będziecie wiele o łabędziach, choć nie będziecie całkiem pewni, co wiecie i co to jest łabędź.
Przypuśćmy teraz, że wszystkie łabędzie, które dotąd widzieliście, były białe. Czy powinniście uznać uogólnienie, że wszystkie łabędzie są białe? Uznanie go w nieznacznym stopniu zmieni waszą wiedzę, a zmiana ta okaże się pożyteczna tylko w mało prawdopodobnym przypadku napotkania niebiałego ptaka, który pod innymi względami przypomina łabędzia. Wprowadzając ją zwiększacie ryzyko, iż może się okazać, że rodzina łabędzi nie stanowi rodziny naturalnej. W tych okolicznościach powstrzymacie się zapewne od uogólnienia, chyba że istnieją jakieś szczególne racje. Mogłoby się, na przykład, tak zdarzyć, że zmuszeni jesteście opisać łabędzie komuś, kto nie może się bezpośrednio zetknąć z okazami - paradygmatami. Mimo nadzwyczajnej ostrożności, zarówno waszej, jak waszych czytelników, opis uzyska siłę uogólnienia. Na tym często polega problem taksonoma. Albo też może zdarzyć się i tak, że odkryjecie jakieś szare ptaki, które skądinąd przypominają łabędzie, lecz żywią się czym innym i mają jakąś nieszczęsną skłonność. Wówczas możecie przyjąć uogólnienie, by wystrzec się błędów w postępowaniu z nimi. Możecie też mieć jakieś bardziej teoretyczne powody, by sądzić, że uogólnienie będzie wartościowe. Na przykład, moglibyście spostrzec, że elementy innych rodzin naturalnych odznaczają się wspólną barwą. Wyodrębnienie tego faktu w postaci pozwalającej na zastosowanie do tego, co wiecie, potężnych środków logicznych mogłoby pomóc dowiedzieć się czegoś więcej o zabarwieniu zwierząt w ogóle lub o ich krzyżowaniu się.
Ale teraz, skoro uznaliście już uogólnienie, co macie zrobić napotkawszy czarnego ptaka, który skądinąd wygląda jak łabędź? Twierdzę, że z grubsza to samo, co czyniliście uprzednio, kiedy w ogóle nie akceptowaliście żadnego uogólnienia. Zbadacie starannie ptaka zarówno zewnętrznie, jak - być może - od wewnątrz, by stwierdzić, jakie cechy różnią go od waszych okazów. Badanie to może być nader szczegółowe i wymagać dużo czasu, zwłaszcza jeśli istnieją teoretyczne powody do tego, by sądzić, że wspólna barwa jest cechą rodzin naturalnych, lub jeśli przypisujecie dużą wagę waszemu uogólnieniu. Badanie wykaże zapewne również inne różnice, a wtedy ogłosicie, że odkryliście nową rodzinę naturalną. Albo też żadnych dalszych różnic nie stwierdzicie i uznacie, że wykryty został czarny łabędź. Do takiego wniosku falsyfikującego uogólnienie nie może jednak zmusić obserwacja, a gdyby mogła, nie wyszłoby to wam na korzyść. Rozważania teoretyczne mogą sugerować, że sama barwa jest cechą wyróżniającą rodzinę naturalną, wobec czego czarny ptak nie może być łabędziem. Możecie też odłożyć rozstrzygnięcie sprawy do wykrycia i zbadania innych egzemplarzy. Tylko w przypadku, jeśli uprzednio stanowczo zaakceptowaliście pełną definicję łabędzia, definicję, która określa stosowalność terminu do każdego przedmiotu, możecie się czuć logicznie przymuszeni do przekreślenia przyjętego uprzednio uogólnienia.[36] Ale dlaczego mielibyście wiązać się taką definicją? Nie może ona pełnić żadnych funkcji poznawczych, natomiast narażać was będzie na ogromne ryzyko.[37] Często, rzecz jasna, sprawa warta jest ryzyka, ale twierdzenie czegoś więcej, niż się wie, tylko dla samego ryzyka jest szaleństwem.
Otóż twierdzę, że choć wiedza naukowa jest logicznie bardziej wyartykułowana i bardziej skomplikowana, niemniej jest wiedzą tego właśnie rodzaju. Książki i nauczyciele, od których ją uzyskujemy, dostarczają konkretnych okazów wraz z mnóstwem teoretycznych uogólnień. I jedne, i drugie niosą wiedzę, nieporozumieniem więc jest poszukiwanie kryterium metodologicznego zakładającego, iż uczony może z góry określić, jakie dające się pomyśleć przypadki uzna za zgodne ze swoją teorią, a jakie za falsyfikujące ją. Kryteria, jakimi explicite lub implicite się posługuje, pozwalają udzielić odpowiedzi na to pytanie tylko w przypadkach, które bądź są zdecydowanie zgodne z teorią, bądź jej wyraźnie nie dotyczą. Są to te przypadki, których uczony się spodziewa, te, do których jego wiedza jest adresowana. Gdy staje on wobec czegoś nieoczekiwanego, musi dopiero podjąć nowe badania w celu dalszego wyartykułowania swej teorii, objęcia nią obszaru, w którym stała się ona właśnie problematyczna. Może wówczas mieć rację, by porzucić swą dotychczasową teorię i zastąpić ją inną. Ale żadne kryterium logiczne nie może mu narzucać jednoznacznie wniosku, który w tej sytuacji powinien wyciągnąć.
IV
Niemal wszystko, co dotąd powiedziałem, to wariacje na jeden i ten sam temat. Kryteria, za których pomocą uczony określa ważność artykulacji i zastosowań istniejącej teorii, nie wystarczają do dokonania wyboru między rywalizującymi teoriami. Profesor Popper pobłądził przenosząc wybrane cechy badań normalnych na epizody rewolucyjne, w których rozwój wiedzy jest najbardziej spektakularny. W rezultacie ignoruje on całkowicie owe badania normalne. W szczególności próbował rozwiązać problem wyboru teorii podczas rewolucji za pośrednictwem kryteriów logicznych, dających się w pełni stosować dopiero wówczas, gdy teoria może już być przyjęta jako założenie. Powyższe stanowi główną część tezy mojej rozprawy i sprawa mogłaby zostać w tym miejscu zamknięta, gdybym zdecydował się pozostawić otwarte pytania, jakie przy okazji zostały postawione. W jaki sposób uczeni dokonują wyboru między rywalizującymi teoriami? Jak mamy rozumieć sposób, w jaki nauka rzeczywiście się rozwija?
Zastrzegam się, że otworzywszy puszkę Pandory zamierzam szybko ją zamknąć. Zbyt wielu rzeczy w tej kwestii nie rozumiem i nie powinienem nawet pretendować do ich rozumienia. Wierzę jednak, że dostrzegam kierunek, w którym należałoby iść, by odpowiedzi tych poszukiwać. Na zakończenie spróbuję go określić. Pod koniec tego wywodu zetkniemy się raz jeszcze z charakterystycznymi maksymami profesora Poppera.
Przede wszystkim muszę zapytać: co tu jeszcze wymaga wyjaśnienia? Otóż wyjaśnienia wymaga nie to, że uczeni odkrywają prawdę o świecie czy też że do tej prawdy się zbliżają. Jeśli, jak sugeruje to jeden z moich krytyków,[38] nie zdefiniujemy zbliżania się do prawdy jako rezultatu czynności uczonych, w ogóle nie potrafimy rozpoznać zbliżania się do tego celu. Wyjaśnić musimy raczej, dlaczego nauka - nasz najpewniejszy okaz wiedzy rzetelnej - faktycznie się rozwija, i stwierdzić przede wszystkim, w jaki sposób dokonuje postępu.
Dotąd zadziwiająco mało wiemy na ten temat. Niezbędna tu jest ogromna ilość starannych badań. Jeśli globalnie rzecz ujmować, wraz z upływem czasu teorie naukowe poddawane są coraz dalszemu uszczegółowieniu. W toku tego procesu są one konfrontowane z przyrodą w coraz liczniejszych punktach i z coraz większą dokładnością. Rośnie zatem ilość zagadnień, do których może być stosowana działalność polegająca na rozwiązywaniu łamigłówek. Przybywa coraz więcej specjalizacji naukowych, a to w wyniku poszerzania granic nauki, a po części wskutek podziału istniejących już dyscyplin.
Te uogólnienia to jednak tylko początek. Prawie nie wiemy na przykład, co gotowa byłaby poświęcić społeczność uczonych, by osiągnąć zyski, jakie obiecuje każda nowa teoria. Mam wrażenie, ale jest to właśnie tylko wrażenie, że społeczność naukowa nigdy, a w każdym razie nieczęsto przyjmuje nową teorię, jeśli nie rozwiązuje ona wszystkich lub prawie wszystkich ilościowych łamigłówek, które rozwiązywała jej poprzedniczka.[39] Natomiast poświęca ona czasem, choć z oporami, moc eksplanacyjną teorii, pozostawiając otwartymi rozstrzygnięte uprzednio kwestie, a czasem ogłaszając je nawet za nienaukowe.[40] Wiemy również bardzo niewiele o tym, jak się historycznie zmieniała jedność nauki. Mimo pojedynczych spektakularnych sukcesów, komunikacja między wyodrębnionymi specjalizacjami naukowymi staje się coraz słabsza. Czy liczba niewspółmiernych punktów widzenia wykorzystywanych dziś przez grupy specjalistyczne, których wciąż przybywa, ma się dalej zwiększać? Jedność nauki jest dla uczonych niewątpliwie wartością, ale za jaką cenę gotowi by byli z niej zrezygnować? I dalej: chociaż zasób wiedzy naukowej niewątpliwie stale rośnie, co wiemy o zakresie ignorancji? Problemy rozwiązane w ciągu ostatnich trzydziestu lat nie istniały w ogóle jako otwarte pytania sto lat temu. W każdej epoce aktualna wiedza naukowa potencjalnie wyczerpuje wszystko, co można wiedzieć, a dostrzegalne łamigłówki znajdują się gdzieś na horyzoncie wiedzy istniejącej. Czy jest rzeczą możliwą lub choćby prawdopodobną, że" współcześni uczeni wiedzą stosunkowo mniej o swoim świecie z tego, co mogliby wiedzieć, niż, powiedzmy, uczeni osiemnastego wieku wiedzieli o swoim świecie? Należy pamiętać, że teorie naukowe dotyczą bezpośrednio przyrody tylko w nielicznych swych punktach. Czy interwały między tymi punktami nie są przypadkiem większe dziś niż kiedyś i czy nie jest ich dużo więcej?
Póki nie odpowiemy na więcej takich pytań, nie będziemy w pełni wiedzieć, czym jest postęp w nauce, i nie możemy mieć nadziei, że go potrafimy wyjaśnić. Jednak, z drugiej strony, odpowiedzi już choćby na te pytania zbliżają nas w ogromnym stopniu do poszukiwanego wyjaśnienia. Jest już rzeczą jasną, że wyjaśnienie musi mieć w ostatecznym rachunku charakter psychologiczny lub socjologiczny. Znaczy to, że musi ono być opisem systemu wartości, ideologii, a zarazem analizą instytucji, za których pośrednictwem sytem ten jest przekazywany i narzucany. Możemy mieć nadzieję, iż wiedząc, co cenią uczeni, zrozumiemy, jakie będą podejmować problemy i jakich wyborów będą dokonywać w określonych okolicznościach. Wątpię, czy można znaleźć inną odpowiedź na te pytania.
Jaką konkretną postać ona przybierze, to już - oczywiście - zupełnie inna kwestia. I tu również czuję, że przestaję panować nad tematem. Ale znów kilka uogólnień może wskazać, jakiego to rodzaju odpowiedzi należy szukać. Zasadniczym celem uczonego jest rozwiązanie jakiejś trudnej łamigłówki pojęciowej lub instrumentalnej. Jego sukces polega na tym, że za swe osiągnięcia znajdzie uznanie wśród fachowców i tylko wśród nich. Praktyczna przydatność uzyskanych przez niego wyników stanowi co najwyżej wartość drugorzędną, a uznanie ze strony osób spoza grupy specjalistów jest wartością negatywną albo w ogóle nie jest żadną wartością. Przyczyniając się w sposób istotny do określenia charakteru nauki normalnej, wartości te odgrywają również ważną rolę, gdy przychodzi wybierać między konkurencyjnymi teoriami. Badacz wyuczony rozwiązywania łamigłówek będzie się starał utrzymać w mocy jak najwięcej uzyskanych przez swoją społeczność wyników oraz maksymalizować liczbę możliwych do rozwiązania łamigłówek. Ale nawet i te wartości popadają często we wzajemne konflikty, a w grę wchodzą również i inne, które sprawiają, że wybór teorii staje się jeszcze trudniejszy. Właśnie w związku z tym szczególnie ważne byłoby badanie wartości, z których uczeni skłonni są rezygnować. Prostota, ścisłość, zgodność z teoriami przyjętymi w innych dziedzinach - wszystko to są istotne wartości dla uczonych, ale nie wszystkie narzucają ten sam wybór i nie wszystkie dają się realizować jednocześnie. Skoro tak, to jest rzeczą ważną, by wartością nadrzędną była jednomyślność grupy. Minimalizuje ona liczbę okazji do konfliktów, szybko jednoczy grupę wokół reguł rozwiązywania łamigłówek, nawet za cenę dalszego jej podziału na specjalności lub wykluczenia z niej twórczego dotąd badacza.[41]
Nie twierdzę, że są to trafne odpowiedzi na pytanie o mechanizm postępu naukowego, lecz tylko, że szukać trzeba rozwiązań tego rodzaju. Czy mogę mieć nadzieję, że profesor Popper zaakceptuje ten pogląd na temat zadań, jakie powinny zostać podjęte? Przez pewien czas sądziłem, że jest to niemożliwe, albowiem wydawało mi się, że stale powracające w jego pracach wypowiedzi wykluczają możliwość zajęcia takiego stanowiska. Raz za razem odrzucał on "psychologię wiedzy" czy też "podejście subiektywne", upierając się, że interesuje go wyłącznie "podejście obiektywne", czyli "logika wiedzy".[42] Tytuł jego klasycznej pracy w naszej dziedzinie to Logika odkrycia naukowego i w niej właśnie najdobitniej stwierdza, że obchodzą go raczej logiczne przymusy w rozwoju poznania niż psychologiczne motywacje jednostek. Do niedawna byłem przekonany, że takie ujęcie musi wykluczać akceptację rozwiązań, jakie ja proponuję.
Dziś jednak jestem tego mniej pewien, ponieważ dostrzegam inny jeszcze aspekt prac profesora Poppera, nie całkiem zgodny z tym, o którym dotąd była mowa. Kiedy odrzuca on "psychologię wiedzy", to chodzi mu bezpośrednio o zaprzeczenie temu, że indywidualne źródła inspiracji czy osobiste poczucie pewności mogą mieć jakiekolwiek znaczenie metodologiczne. Nie mógłbym się z tym nie zgodzić. Ale daleka jest droga od pominięcia psychologicznych skłonności jednostki do zaprzeczenia roli wspólnych elementów wyposażenia psychicznego narzuconego przez naturę, kulturę oraz wykształcenie dyplomowanym członkom grupy naukowej. Odrzucenie jednego nie zmusza do rezygnacji z drugiego. Jak się wydaje, profesor Popper skłonny jest czasem z tym się zgodzić. Choć upiera się, że pisze o logice wiedzy, to w jego metodologii zasadniczą rolę odgrywają wątki, których nie mogę zrozumieć inaczej niż jako próby narzucenia norm moralnych członkom społeczności naukowej.
Załóżmy - pisze on - że zdecydowaliśmy, iż naszym zadaniem jest żyć w tym nie znanym nam świecie i dostosowywać się doń, o tyle, o ile potrafimy (...) tłumaczyć go, jeśli i na ile to możliwe (choć możliwości takiej nie musimy zakładać), za pomocą praw i teorii wyjaśniających. Skoro zgodziliśmy się, że jest to naszym zadaniem, to nie istnieje bardziej racjonalna procedura niż metoda przypuszczeń i obaleń, metoda śmiałego proponowania teorii i usilnych prób okazywania, że są one błędne; w przypadku zaś, gdy próby te okazują się nieskuteczne - prowizorycznego akceptowania tych teorii."[43] Twierdzę, że nie można zrozumieć sukcesów nauki, jeśli nie rozumie się siły działania tego rodzaju retorycznie narzucanych i zawodowo akceptowanych nakazów. Tego rodzaju zalecenia i wartości, gdy zostają zinstytucjonalizowane i dalej uszczegółowione, wyjaśniać mogą rezultaty podejmowanych wyborów, których nie mogą podyktować same tylko doświadczenia i lojika. Fakt, że tego rodzaju wypowiedzi zajmują znaczące miejsce w dziełach profesora Poppera, stanowi dodatkowe świadectwo podobieństwa naszych poglądów. To zaś, że nie traktuje on tych wypowiedzi jako społeczno-psychologicznych nakazów, stanowi jeszcze jedno potwierdzenie owego odmiennego "widzenia postaci", które nas głęboko różni.
[1] Dla celów niniejszej dyskusji przejrzałem ponownie prace K. R. Poppera: Logic of Scientific Discovery (1959) (polskie wydanie: Logika odkrycia naukowego, przeł. U. Niklas, Warszawa 1977), Conjectures and Refutations (1963) oraz The Poverty of Historicism (1957). Odwołuję się również do jego Logik der Forschung (1935) oraz The Open Soclety and Its Enemies (1954). Moja Struktura rewolucji naukowych zawiera szerszą analizę podejmowanych tu kwestii.
[2] Coś więcej niż koincydencja powoduje tę daleko idącą zgodność poglądów. Aczkolwiek przed pojawieniem się w 1959 roku angielskiego wydania Logik der Forschung (a wówczas moja książka gotowa już była w brudnopisie) nie czytałem niczego, co napisał K. K. Popper, to jednak znałem dyskusje toczące się wokół jego głównych koncepcji. W szczególności słyszałem, jak on sam je omawiał wiosną 1950 roku w Harwardzie. Okoliczności te nie pozwalają dokładnie określić, co zawdzięczani Popperowi, ale nie mam wątpliwości, że jestem Jego intelektualnym dłużnikiem.
[3] Gdzie indziej, aby określić to, co zostaje odrzucone podczas rewolucji, używam raczej terminu "paradygmat" niż "teoria". Niżej wskażę pewne powody tej zmiany terminu.
[4] Podkreślenie jeszcze jednego obszaru zgodności, co do którego było wiele nieporozumień, rzucić może dodatkowe światło na to, co moim zdaniem stanowi o rzeczywistej różnicy pomiędzy mną a Popperem. Obaj kładziemy nacisk na rolę tradycji w rozwoju naukowym. Popper pisał np.: "Pomijając wiedzę wrodzoną, zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym, najważniejszym źródłem naszej wiedzy jest tradycja" (Conjectures and Refutations, s. 27). Co więcej, już w 1948 r. wyrażał pogląd: "Nie sądzę, abyśmy zdolni byli wyzwolić się kiedykolwiek całkowicie z więzów tradycji. Takie wyzwolenie jest zawsze tylko zamianą jednej tradycji na inną" (tamże, s. 122).
[5] K. R. Popper, Logika odkrycia naukowego, s. 29.
[6] O nauce normalnej jako działalności, do której prowadzenia uczeni są przyuczeni, piszę w Strukturze rewolucji naukowych, s. 39-59 i 151-159. Należy zdawać sobie sprawę, ze kiedy przedstawiam uczonego jako "rozwiązywacza łamigłówek", Popper zaś - jako "rozwiązywacza problemów" (Conjectures and Refutations, s. 67, 222), to podobieństwo terminów ukrywa zasadniczą rozbieżność. Popper pisze (podkreślenie jego): "Nasze oczekiwania, a więc i nasze teorie, mogą oczywiście nawet poprzedzać historycznie nasze problemy. Ale nauka wychodzi tylko od problemów. Pojawiają się one w szczególności, gdy oczekiwania nas zawodzą, gdy teorie napotykają trudności i sprzeczności." Ja natomiast używam terminu "łamigłówka", aby podkreślić, ze trudności, które zazwyczaj napotykają nawet najlepsi badacze, podobnie jak krzyżówki czy zadania szachowe, stanowią wyzwanie dla ich pomysłowości. W kłopocie jestuczony, a nie teoria. Stanowisko moje jest więc niemal odwrotne wobec Popperowskiego.
[7] Patrz: K. R. Popper, Conjectures and Refutattons, s. 129, 215, 221.
[8] Tamże, s. 220.
[9] Na temat prac o utlenianiu patrz: H. Guerlac, Lavoisler :The Crucial Year (1961), na temat doświadczeń dotyczących parzystości por. E. M. Hafner i S. Presswood, Strong Interference and Weak Interactions, "Science" 149, 1965, s. 503-510.
[10] Zagadnienie to omawiam szczegółowo w Strukturze rewolucji naukowych, s. 59-126.
[11] K. R. Popper, Conjectures and Refutations, rozdz. 5, zwłaszcza s. 148-152.
[12] Aczkolwiek nie poszukiwałem wówczas kryterium demarkacji, te właśnie kwestie omawiane są szeroko w moje] Strukturze rewolucji naukowych, s. 26-39 i 90-94.
[13] Por. K. R. Popper, Conjectures and Refutations, s. 192-200, z moją Strukturą rewolucji naukowych, s. 175-189.
[14] K. R. Popper, tamże, s. 34.
[15] W indeksie rzeczowym do Conjectures and Refutattons jest osiem odsyłaczy do hasła "astrologia jako typowa pseudonauka".
[16] K. R. Popper, tamże, s. 37.
[17] Por. np. L. Thorndike, A History of Magic and Experimental Science, t. 1-8 (1923-1958); t. 5, s. 225 i nn.; t. 8, s. 71, 101, 114.
[18] Odnośnie do sposobu wyjaśniania niepowodzeń patrz: tamże, t. 1, s. 11, 514-515; t. 4, s. 368; t. 5, s. 279.
[19] Powody, dla których astrologia traciła wzięcie, omawia W. Stahlman w Astrology in Colonial America: An Eltended Query, "Willlam and Mary Quarterly", 13, 1956, s. 551-563. Jej uprzednie powodzenie wyjaśnia L. Thorndike w The True Place of Astrology in the History of Science, "Isis" 46, 1955, s. 273-278.
[20] Por. moja Struktura rewolucji naukowych, s. 82-94.
[21] Stwierdzenie sugeruje, że kryterium demarkacji Poppera może zostać uratowane w drodze nieznacznego przeformowania całkiem zgodnego z jego widoczną intencją. Aby jakaś dziedzina była nauką, jej wnioski muszą logicznie wynikać z przyjmowanych przesłanek. Zgodnie z tym poglądem astrologia powinna zostać zdyskwalifikowana nie dlatego, że jej przepowiednie nie były sprawdzalne, ale z racji tego, że tylko najbardziej ogólne i najmniej sprawdzalne wywodziły się z przyjętej teorii. Wobec tego, iż każda dziedzina spełniająca ten warunek stanowić mogłaby pożywkę dla rozwiązywania łamigłówek, sugestia ta jest zdecydowanie pomocna. Daje niemal warunek wystarczający bycia przez jakąś dziedzinę nauką. Ale przynajmniej w tej postaci nie jest to nawet pełny warunek wystarczający, a z pewnością nie jest to warunek konieczny. Zgodnie z nim nawigacja byłaby nauką, nie byłaby zaś nią taksonomia, geologia historyczna czy teoria ewolucji. Wnioski płynące z jakiejś nauki mogą być zarówno ścisłe, jak wiążące, choć nie wynikają dedukcyjnie z przyjętych przesłanek. Por. moją Strukturę rewolucji naukowych, s. 51-68.
[22] Nie znaczy to, że astrologowie nie krytykowali się wzajemnie. Przeciwnie. Podobnie jak filozofowie i badacze zjawisk społecznych przynależeli oni do rozmaitych szkół i kierunków, które często zwalczały się zawzięcie. Ale spory te dotyczyły zazwyczaj niewiarygodności jakiejś teorii, wykorzystywanej przez którąś ze szkół. Niepowodzenia poszczególnych prognoz nie odgrywały natomiast w nich większej roli. Por. L. Thorndike, A History of Magic and Experimental Science, t. 5, s. 233.
[23] Por. K. R. Popper, Conjectures and Rejutatlons, s. 246.
[24] Patrz moja Struktura rewolucji naukowych, s. 94-107.
[25] Cytat pochodzi z przedmowy z 1962 roku do Conjectures and Refutations, s. VII. Uprzednio Popper utożsamia "uczenie się na błędach z uczeniem się "metodą prób i błędów" (tamże, s. 216), przy czym to drugie określenie pochodzi już z roku 1937. Większość z tego, o czym mówię niżej, dotyczy obu tych sformułowań.
[26] Tamże, s. 215, 220. Popper ilustruje tu swoją tezę o tym, że nauka rozwija się poprzez rewolucje. Czyniąc to nie określa wprost przestarzałych teorii jako "błędów" zapewne dlatego, że wyczucie historyczne chroni go przed takim anachronizmem. A jednak anachronizm ten odgrywa zasadniczą rolę w jego retoryce, która nieustannie wskazuje na podstawowe między nami różnice. Jeśli przestarzałe teorie nie są "błędami", to nie sposób pogodzić fragmentu z jego przedmowy (tamże, s. VII), w którym używa określeń: "uczenie się na błędach", "nasze często błędne próby rozwiązania problemu", "testy, które mogą pomóc w wykryciu błędów", z poglądem, iż "rozwój wiedzy naukowej (...) polega na kolejnych obaleniach teorii naukowych i zastępowaniu ich lepszymi czy bar=dziej zadowalającymi" (tamże, s. 215).
[27] I. Lakatos, Proofs and Refutatlons, "British Journal for the Philosophy of Science" 14, 1963-1964, s. 1-25, 120-139, 221- -243, 296-342.
[28] K. R. Popper, Logika odkrycia naukowego, s. 47.
[29] Aczkolwiek moja teza jest nieco inna, zawdzięczam uznanie konieczności podjęcia tej kwestii uwagom C. G. Hempla dotyczącym tych, którzy przypisywali Popperowi wiarę w możliwość absolutnej falsyfikacji. Por. C. G. Hempel, Aspects of Scientific Explanation, 1965, s. 45. Wdzięczny jestem również prol. Hemplowi za wnikliwą krytykę tego tekstu w rękopisie.
[30] K. R. Popper, Logika odkrycia naukowego, s. 32.
[31] Tamże, s. 49.
[32] K. R. Popper, Conjectures and Refutations, s. 233-235. Pod koniec tego fragmentu, zauważmy, Popper porównuje względne "podobieństwo do prawdy" (verisimilitude) dwóch teorii. Porównanie to jest oparte na założeniu, że "nie zachodzą rewolucyjne zmiany w wiedzy towarzyszącej". Popper nie uzasadnia go jednak, a trudno je pogodzić z jego koncepcją rozwoju nauki poprzez rewolucje.
[33] R. B. Braithwaite, Scientific Explanation, s. 50-87, zwłaszcza 76, oraz moja Struktura rewolucji naukowych, s. 115-119.
[34] Zauważmy, że podobieństwo między elementami rodziny naturalnej jest stosunkiem wyuczonym oraz takim, który może być niewyuczony. Przypomnijmy stare powiedzenie: Europejczykowi wszyscy Chińczycy wydają się jednakowi. Ten przykład również rzuca światło na poważne uproszczenia niniejszego wywodu. Bardziej dokładna analiza musiałaby dopuścić hierarchie rodzin naturalnych oraz stosunków podobieństwa między rodzinami wyższego szczebla.
[35] Doświadczenie to nie wymagałoby porzucenia ani kategorii "łabędź", ani "gęś", ale wymagałoby wprowadzenia arbitralnej linii granicznej między nimi. Rodziny "łabędź" i "gęś" przestałyby być "rodzinami naturalnymi" i nie moglibyśmy orzec niczego o charakterze nowego łabędziowatego ptaka, co nie byłoby prawdą również o gęsi. Pusta przestrzeń zmysłowa ma zasadnicze znaczenie, jeśli przynależność do rodziny ma mieć treść poznawczą.
[36] Kolejnych świadectw nienaturalnoścl wszelkich tego rodzaju definicji dostarcza następujące pytanie: "Czy biel powinna być włączona do definicyjnych cech łabędzi?" Jeśli tak, to uogólnienie "wszystkie łabędzie są białe" przestaje być niewrażliwe na wyniki doświadczenia. Jeśli natomiast biel nie stanowi cechy definicyjnej, to wówczas włączone muszą zostać inne cechy, za które podstawić by można biel. Decyzje co do wyboru cech definicyjnych oraz tych, które mogą być dostępne twierdzeniom wyrażającym prawa ogólne, są z reguły arbitralne i, rzeczywiście, rzadko są podejmowane. Wiedzy nie artykułuje się zazwyczaj w ten sposób.
[37] Tę niekompletność definicji nazywa się często chwiejnością znaczenia, ale określenie to wydaje się zasadniczo nietrafne. Definicja może być niepełna, ale znaczenie bynajmniej nie chwiejne. Tak bywa ze znaczeniami!
[38] D. Hawkins, recenzja Struktury rewolucji naukowych w "American Journal of Physics" 31, 1963, s. 554-555.
[39] T. S. Kuhn, The Role of Measurement In the Development of Physlcal Science, s. 161-193.
[40] T. S. Kuhn, Struktura rewolucji naukowych, s. 119-126.
[41] Tamże, s. 175-183.
[42] K. R. Popper, Logika odkrycia naukowego, s. 26, 32-33; Conjectures and Refutations, s. 52.
[43] K. R. Popper, Conjectures and Refutations, s. 51.